„Racibórz” (41)
W Raciborzu, a właściwie w Raciborzu Studziennej, przy ulicy Krętej mieszkała starsza siostra mojej mamy, Agnieszka. Były jak ogień i woda, to też nie lubiły się zbytnio i nie często się odwiedzały. Kiedy jednak do takich spotkań dochodziło, najczęściej na cmentarzach w dzień Wszystkich Świętych, to można było wyczuć atmosferę wrogości. Moja mama zawsze miała żal do Agnieszki, że ta będąc młodą dziewczyną, opuściła dom rodzinny w poszukiwaniu lepszego życia, że się wykształciła pod okiem sióstr zakonnych, że nauczyła się szyć i w ogóle za to, że powodziło jej się dobrze. Zwykle ich rozmowy kończyły się kłótnią, wypominkami i znowu nastawał okres ciszy do następnego spotkania przy grobach bliskich. Nie rozumiałem ich zachowania, ale nie miałem zamiaru uczestniczyć w tych przepychankach słownych. Lubiłem za to słuchać opowieści ciotki Agnieszki i jej męża Paula, a właściwie Pawła o tym, jak wygląda ich życie, jakim hołdują wartościom, co jest dla nich ważne. Podobał mi się ich sposób patrzenia na życie. Zwłaszcza to, jak starają się zapewnić przyszłość swoim dzieciom Romanowi i Bernadecie. W naszym domu w ogóle nie poruszano takich tematów, jak matura, studia, wyjazd za granicę. Zdaniem mojego ojca dzieci są po to, żeby pomagać rodzicom, a na starość przejąć nad nimi opiekę, a nie po to, aby być wieczną skarbonką. Zawsze powtarzał: „Po to ma kowal kleszcze, żeby sobie rąk nie parzył. Po to ja mam żonę i dzieci, żeby mi pomagały”. Jakże różne, wręcz skrajnie odległe wizje domu i rodziny. Nic dziwnego, że chłonąłem te opowieści z otwartymi ustami. Kiedy pewnego roku podczas wakacji ciocia zaproponowała mi spędzenie dwóch tygodni u nich na gospodarstwie, bez wahania wyraziłem zgodę. Rodzice najwyraźniej również nie mieli nic przeciw temu, bo nie protestowali, w końcu jedna gęba do jedzenia mniej.
Nigdy nie przejmowali się moją nieobecnością w domu, ani tym gdzie jestem i co robię, z kim przebywam. Chyba im na mnie nie zależało. Tłumaczyli mi swoją oziębłość i obojętność potrzebą wykształcenia we mnie cech pozwalających na prowadzenie samodzielnego życia. Wysyłanie mnie, jako dziecka na zarobek do innych gospodarzy, a potem odbieranie mi dwóch trzecich wynagrodzenia za płatne praktyki nauki zawodu miały nauczyć mnie gospodarności i wpojenie nawyku łożenia na wspólne utrzymanie domu.
— „Nie będę w domu trzymał darmozjadów" — mówił mój ojciec. Kiedy oponowałem przy oddawaniu pieniędzy, otwierał drzwi i powtarzał —„Jak ci się nie podoba, to droga wolna. Nie musisz siedzieć w domu i jeść naszego chleba. Załatw sobie internat i wtedy rób, co chcesz, a dopóki jesteś w tym domu, masz mi być posłuszny". Byłem. Doskonale wiedziałem, że na zamieszkanie w internacie Zespołu Szkół Łączności nie mam szans, gdyż zamieszkuje zbyt blisko szkoły, a na stancję mnie nie stać. Zgadzałem się zatem na płacenie swego rodzaju haraczu za dach nad głową. Czekałem jednak na dzień, kiedy opuszczę ten dom i już nigdy do niego nie wrócę. Ciągłe sterowanie mną, narzucanie własnych zasad, odmawianie możliwości kształcenia się na wyższym niż zawodowy poziomie utwierdzało mnie w przekonaniu, że to nie jest właściwa droga, a już na pewno nie moja droga życiowa.
Wyjeżdżając do Raciborza w wieku szesnastu lat, nie wiedziałem czego się tam spodziewać. Co prawda tylko na dwa tygodnie, ale biorąc pod uwagę fakt, że nigdy wcześniej nigdzie nie wyjeżdżałem, to było dla mnie nowe doświadczenie.
Przyjechał po mnie wujek Paweł swoim Fiatem 125 kombi przerobionym z karetki Pogotowia Ratunkowego na samochód dostawczy ogrodnika. Chyba spodziewał się zobaczyć mnie z kilkoma walizkami odzieży do przebrania, butów i bielizny na zmianę, bo ze zdziwieniem zapytał — „To cały twój bagaż?”. Nie miałem tego zbyt wiele, bo u nas w domu często w jednej rzeczy chodziło się przez cały tydzień. Kilka majtek, kilka par skarpet, jakaś bluza, trzy podkoszulki. Spodnie miałem jedne, te na sobie. Podobnie buty. Dla mnie to było normalne, ale wujka mocno zdziwiło. Pojechaliśmy do Raciborza. Po drodze wujek zatrzymał się przy jakimś cmentarzu. Zaprosił mnie, żeby pokazać mi mogiły swoich przodków. Cmentarz był zadbany, wręcz czysty. Groby ustawione w rzędach, w równych odstępach. Pomiędzy grobami betonowe alejki. Idealnie. Patrzyłem na ten niemiecki porządek i na te w większości niemieckie nazwiska pochowanych. Gdzieniegdzie pojawiało się polsko brzmiące nazwisko, ale imiona były niemieckie. Przy grobie dziadków wujka Pawła zauważyłem coś nietypowego. Babcia była Niemką, a dziadek Polakiem. Na Śląsku w tamtych latach zamieszkiwali zarówno Niemcy, jak i Polacy. Żyli obok siebie, pobierali się. Taki sam porządek uderzył mnie na ulicach pięknego miasta Racibórz. Nigdzie nie było śmieci, elewacje kamienic i domów odnowione, po prostu ładnie. Na rynku stoi piękny pomnik, kolumna z posągiem Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia. Wujek Paweł opowiedział mi legendę, a może bardziej przepowiednię, która głosi, że zniszczenie tej kolumny będzie zapowiedzią końca świata. Ruszenie cokołu, albo nawet kopanie wokół kolumny może doprowadzić do zatopienia miasta, gdyż kolumna ta posadowiona jest na źródle wody, które z wielką mocą prze ku górze, a które połączone jest kanałem z rzeką Odrą. Kolumnie tej przypisuje się nadprzyrodzone moce i mieszkańcy Raciborza wierzą w opiekę Matki Boskiej nad miastem. Jako przykład podają zniszczenie prawie wszystkich kamienic wokół Rynku w czasie drugiej wojny światowej, a kolumna z posągiem Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia nawet nie została draśnięta.
Słuchałem wujka, jak przewodnika turystycznego, bo jego zasób wiedzy o tym mieście był ogromny. Potem pojechaliśmy jeszcze nad Odrę zobaczyć Pomnik Matki Polki i park raciborski. W końcu dotarliśmy do domu. Pomimo iż ta część Raciborza nie jest centrum miasta, to i tutaj panował nienaganny porządek. Domy ogrodzone, obejścia czyste, aż miło.
O zasadach utrzymania porządku i punktualności miałem się przekonać w przeciągu kilku najbliższych dni.
Roman mój kuzyn, albo inaczej mówiąc brat cioteczny, był ode mnie o rok młodszy, ale potężnie zbudowany. Ćwiczył zapasy. Jego siostra Bernadeta była ode mnie młodsza o trzy lata, ale równie wysoka i pulchna. Dawniej ciocia przywoziła nam jakieś ubrania po swoich dzieciach, najczęściej po Bernadecie, gdyż w ubraniach po Romanie bym się utopił. Pierwsze sztruksy, jakie miałem w swoim młodym życiu miałem po Bernadecie. Chodziłem w nich, bo o kupieniu nowych nie mogłem nawet myśleć.
Z każdym dniem pobytu u mojej ciotki odkrywałem nowe rzeczy. Zauważyłem, że dzieci przebierają się kilka razy w ciągu dnia, że myją całe ciało każdego dnia, a nie tylko w sobotę, że każde z nich ma swój pokój, a w tym pokoju biurko i regał z książkami. Globusy, mapy, encyklopedie, słowniki. Wszystko to, co pomaga w nauce. Nawet magnetofon z kasetami, na których były rozmówki polsko-niemieckie. Chodzili na prywatne lekcje. Oczywiście nie w czasie wakacji, ale w ciągu roku szkolnego. Zazdrościłem im, bo ja nigdy nie miałem nawet słownika. Jeżeli musiałem coś znaleźć w encyklopedii, to jechałem na rowerze na drugi koniec wsi do klasowego kolegi Zdzisława Wąsika. On miał, bo jego brat Józef studiował i mieli wiele pomocy naukowych.
W pokojach wszystkie rzeczy poukładane w kosteczkę i przygotowane do przebrania. Ściany w kolorowych tapetach, nigdzie pleśni. Czysto i pachnąco. Łazienki wyłożone dużymi flizami, a na podłogach terakota. W pokojach parkiet, a schody prowadzące z parteru na piętro wyłożone drewnianymi stopniami i balustrada z drewna na całej długości schodów.
U nas schody były z surowego betonu, w dodatku źle oświetlone. Zresztą w dwudziestym trzecim roku dwudziestego pierwszego wieku jest tak samo. Brat, podobnie jak wcześniej ojciec nie przywiązuje do tego wagi. Ja zaś zapragnąłem żyć inaczej. Podobało mi się prawie wszystko w domu cioci. Mówię prawie, bo były rzeczy dla mnie nowe i niezrozumiałe. Zaraz po dobranocce, a najpóźniej po Dzienniku Telewizyjnym dzieci musiały iść spać. Żadnego filmu? Dlaczego?
Innym takim zwyczajem było wspólne zasiadanie do śniadania, obiadu i kolacji, które zawsze były o tej samej godzinie. Jednego razu Roman zabrał mnie do swojego Technikum Kolejowego, a następnie do parowozowni, gdzie miał praktyki. Wróciliśmy do domu nieco później niż zwykle. Byłem głodny, zacząłem się rozglądać po kuchni. „Czego szukasz?” zapytała ciocia. Obiadu – odrzekłem. „Już był, spóźniliście się. Teraz czekaj do kolacji”. Faktycznie naczynia były już pozmywane i odłożone na suszarce. Roman nie protestował. On znał te zasady, ja jeszcze nie. W niedzielę poszliśmy wspólnie do kościoła, a właściwie Fary, bo u nich ksiądz to farosz, a kościół to fara. Ale niech tam. Na początku zaskoczył mnie podział na stronę męską i żeńską. Po jednej stronie kościoła siedzieli sami mężczyźni, po drugiej same kobiety. Potem składka. Ministranci podchodzili do pierwszego rzędu ławek i przekazywali metalową puszkę pierwszemu wiernemu, a ten przekazywał ją dalej. Puszka ta wędrowała tak przekazywana z rąk do rąk aż do ostatniego rzędu, gdzie przejmował ją ministrant i zanosił za ołtarz. Kiedy puszka znalazła się przede mną, nie wiedziałem, co mam z nią zrobić. Podałem ją dalej. Wujek Paweł zauważył moje zakłopotanie i objaśnił mi tę zasadę. Potem już wiedziałem, nawet coś do niej wrzuciłem. W drugim tygodniu mojego pobytu w Raciborzu poprosiłem wujka, żeby mi dał jakąś pracę, bo każdy z domowników coś robi, a ja nic. Zgodził się. Przed domem, tuż przy ogrodzeniu była górka mazutu. Wyglądał jak galareta, tylko czarna. Kroiło się ten olej opałowy łopatą i dodawało do pieca ogrzewającego szklarnię.
Zapomniałem wspomnieć, że ciocia zajmowała się uprawą nowalijek i handlowała nimi w centrum Raciborza. Do tego potrzebny był jej samochód z dużym bagażnikiem. Przerobiony z karetki Fiat świetnie się nadawał. Sama prowadziła. Sama zajmowała się uprawą i pakowaniem. Wujek, albo Roman pomagali jej załadować jarzyny do auta i wypakować przed straganem. Resztę robiła sama. Bernadeta zajmowała się domem i gotowaniem. Wujek teraz był dekarzem i wykonywał elementy z blachy. Pokrycia dachowe, rynny, bednarki do piorunochronów i inne. Miał swój warsztat. Wcześniej był zawodowym żołnierzem, oficerem Wojska Polskiego w WOP Racibórz. Być może stąd ta dyscyplina, punktualność i przydzielanie zadań innym osobom. Tego jednak nie jestem pewien. Fakt faktem, że lubił wydawać polecenia. Przydzielił mi opiekę nad piecem do ogrzewania szklarni. Moim zadaniem było utrzymanie ognia poprzez regularne dokładanie węgla i mazutu. Robiłem to. Na jednej taczce przywoziłem węgiel z takiej przybudówki, a na drugiej wspomniany mazut.
Już drugiego dnia po południu wujek Paweł poprosił mnie do siebie i stwierdził, że ta taczka nie stoi na swoim miejscu, tak jak powinna. Zdziwiłem się, bo wydawało mi się, że odstawiłem ją tam, gdzie stała. Okazało się, że nie tylko nie stoi na swoim miejscu, ale jest odwrócona kółkiem w przeciwną stronę. „Co to za różnica, pół metra w prawo, pół metra w lewo?” — zapytałem. „Ogromna” — odrzekł wujek i zaczął mi tłumaczyć. To jest przejście, na którym nie ma prawa nic stać, taczkę ustawiamy tak, żeby wychodząc z domu rączki mieć przed sobą, itd. Potem zaprosił mnie do swojego warsztatu, gdzie znajdowały się wszystkie narzędzia niezbędne do jego działalności i przewiązawszy sobie oczy chustką, zaproponował — „każ mi znaleźć jakiś klucz”. Wymieniłem rozmiar, a wujek z zawiązanymi oczami bezbłędnie go odnalazł, potem młotek, śrubokręt, piłkę do metalu. Nie bardzo wiedziałem, czemu ma służyć ten pokaz, ale po chwili wujek dodał — „Teraz już wiesz, dlaczego wszystko powinno być na swoim miejscu? Ja z zawiązanymi oczami mam sięgnąć po to, czego właśnie potrzebuję i ono tam ma być. To samo tyczy się taczki”.
Przyznałem mu rację wtedy i często dzisiaj sam łapię się na tym, że układam narzędzia, każde według jego przeznaczenia i zastosowania. Mam porządek. Wtedy tego nie rozumiałem, ale z czasem doceniłem tę naukę.
Dwa tygodnie szybko minęły. Zostały ostatnie dwa dni. Żal było odjeżdżać. Dzień przed wyjazdem zerwał się silny wiatr. W sam raz na puszczanie latawców. Roman miał chyba ze cztery. Wujek pozwolił nam iść na boisko sportowe po drugiej stronie ulicy, gdzie nie było żadnych zagrożeń. Z dala od domów, z dala od słupów elektrycznych, od samochodów. My jednak zrobiliśmy inaczej. Poszliśmy do ogrodu, tuż za szklarnię. Biegnąc pod wiatr, podrywaliśmy nasze latawce, aż zaczęły szybować wysoko. Piękny widok i wspaniałe uczucie. Nigdy w życiu wcześniej nie puszczałem latawca. Rozwijałem linkę, a latawiec unosił się coraz wyżej i wyżej. W końcu straciłem nad nim panowanie. Zaczął wpadać w korkociąg i nieubłaganie zbliżać się do zabudowań. W końcu zawisł na linkach elektrycznych niedaleko domu babci Romana i Bernadety. Próbowałem go ściągnąć z tych linek, ale mocny wiatr coraz bardziej zaciskał mój sznurek wokół linek elektrycznych. Dotarło do mnie, co może się za chwilę stać. W końcu się stało. Doszło do zwarcia elektrycznego i pól ulicy Krętej zostało bez prądu. Pech prześladował mnie nawet tutaj. Znowu coś zmalowałem. To niesprawiedliwe, przecież to nie ja nazywałem się Psota, ale Roman.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt