„PPK” (42)
W styczniu 1987 roku znowu byłem w Raciborzu. Na dzień siedemnastego stycznia miałem się stawić w koszarach w Raciborzu celem odbycia zasadniczej służby wojskowej. Przyjechałem do cioci Agnieszki dzień wcześniej, aby spędzić z nimi ostatni dzień wolności. Cały dzień spędziliśmy na rozmowach i spacerze wokół jednostki. Wujek Paweł opowiedział mi o tej jednostce, tyle ile mógł, o panujących w niej zwyczajach i stanowczo odradzał punktualne stawiennictwo w jednostce. Nie posłuchałem go.
Z samego rana dnia siedemnastego stycznia 1987 roku zgłosiłem się do wojska. Zaprowadzono mnie najpierw do fryzjera, gdzie ścięto mi włosy na jeżyka, potem do magazynu mundurowego, skąd pobrałem używane moro, dres wojskowy, bieliznę, onuce i wojskowe buty. Następnie zaprowadzono mnie do Sali, gdzie jeden z kaprali demonstrował poborowym metody ścielenia łóżka wojskowego. Raz zaścielone było na czarno, innym razem na biało. Koc miał być napięty i wyprasowany taboretem. Ubranie złożone w kosteczkę na taborecie obok łóżka. Ścieliliśmy więc swoje łóżka raz pierwszy, raz drugi, raz trzeci, a kapral nam je wywracał do góry nogami, krzycząc ciągle – „źle!, od nowa!”
„Mam cię w dupie” – pomyślałem i samowolnie udałem się do kantyny oficerskiej w celu zakupienia papeterii i znaczków. Chciałem napisać list do domu. Wszedłem do kantyny oficerskiej i ustawiłem się w kolejce. Na twarzach żołnierzy malował się uśmiech, ale myślałem, że to z przychylności dla nowego rekruta. Nikt wcześniej nie powiedział mi, że pojedynczemu żołnierzowi zasadniczej służby wojskowej nie wolno wchodzić do kantyny, a co dopiero poborowemu. Dowiedziałem się o tym od mojego przyszłego dowódcy i zostałem nagrodzony za swoje bohaterskie zachowanie dziesięcioma godzinami PPK. Dziesięć godzin, co to jest? Tyle że PPK, czyli praca poza kolejnością liczona była zupełnie inaczej. Wedle uznania podoficera kompanii. Czasami za jedną noc policzono pięć minut, innym razem dziesięć. O godzinie dwudziestej drugiej ogłaszano capstrzyk i wojsko kładło się spać. O godzinie dwudziestej drugiej piętnaście rozlegał się okrzyk podoficera kompani – „PPK, pobudka, pobudka – wstać!”
Pracowaliśmy przy sprzątaniu łazienek, toalet, albo czyszcząc posadzki długich koszarowych korytarzy. Te chyba były najgorsze do sprzątania. Posadzka wykonana była z małych płytek terakoty 15 × 15 centymetrów pobruzdowanych na całej szerokości. W dodatku chyba dla utrudnienia co druga płytka była odwrócona względem poprzedniej o 90 stopni i rowki w pierwszej biegły poziomo, a w następnej już pionowo. Każdą płytkę należało szorować osobno. Kaprale wysypywali na korytarz dwa, trzy wiadra piasku, a następnie wylewali na ten piasek kilka wiader wody. Poborowi zaś za pomocą szmat i cegłówek mieli tę posadzkę wyczyścić, zebrać piasek i wodę, wylać na zewnątrz w jednym miejscu nie rozlewając, po to, by następnej nocy kaprale mogli ten sam piasek wykorzystać do kolejnego sprzątania. Było tak przez dwa miesiące. W tym okresie odliczono mi od tych dziesięciu godzin niespełna trzy. Pewnie bym to PPK odrabiał do końca służby, albo do nowego poboru, ale po jednym z poligonów wylądowałem na Izbie Chorych. Pod koniec marca wracaliśmy z poligonu nad Odrą i dowództwo wydało rozkaz sforsowania Odry po lodzie. Było już ciepło i na lodzie widoczne były kałuże wody, ale rozkaz to rozkaz. Przechodziliśmy w kilkumetrowych odstępach. Lód trzeszczał, ale stojący na brzegu dowódca ponawiał rozkaz. Poszliśmy dalej. Mniej więcej w połowie Odry zaczął pękać. Wpadliśmy w panikę. Już nikt nie zachowywał bezpiecznych odległości. Każdy z nas próbował jak najszybciej wydostać się na brzeg. Lód załamał się i powpadaliśmy do lodowatej wody. Inni żołnierze pomogli nam się wygramolić na lód, a następnie szef kompanii starszy sierżant Kazimierczuk zapakował nas do samochodu i zawiózł na kompanię. Tam przebrano nas w dresy wojskowe i pozwolono odpocząć. Nawet nie było pobudki dla PPK. Dwa dni później wieczorem po czyszczeniu broni dostaliśmy rozkaz umycia szyb w oknach tej sali. Gazety i pasta do zębów miały zapewnić połysk szyb w sali czyszczenia broni na poddaszu koszar. W tych oknach nie było żadnych zabezpieczeń, bo sama wysokość sprawiała, że nikt by się tam nie dostał z zewnątrz, ani nikomu by się z tej sali nie udało uciec, czyli zdezerterować. W tym czasie w wojsku panowała „fala” i nie wszyscy byli w stanie to wytrzymać. Nie jeden myślał o ucieczce, zwłaszcza ci, co mieli rodzinę za granicą.
Mnie to nie interesowało. Chciałem odbyć tę służbę wojskową, a może nawet zostać. Nie miałem dokąd iść. Wojsko dawało szansę na pracę, mieszkanie, na przyszłość. Stałem na parapecie okna jakieś piętnaście metrów nad ziemią i czyściłem zmarszczoną gazetą zewnętrzną szybę. Patrzyłem w dół na przechodzące osoby i obraz stawał się coraz ciemniejszy, niewyraźny, aż zanikł. Runąłem na ziemię, a właściwie na podłogę sali czyszczenia broni i straciłem przytomność. Ocknąłem się na Izbie Chorych naszej jednostki. Zmierzono mi temperaturę. Miałem prawie czterdzieści stopni gorączki. Zostałem tam na prawie dwa tygodnie. Leżeli tam również inni żołnierze z naszej kompanii, którzy razem ze mną forsowali Odrę po lodzie. Obok była izolatka. Leżeli tam żołnierze chorzy na wietrzną ospę. Przenosiliśmy obok naczynia, przechodziliśmy do toalety. Spotykaliśmy się z nimi na korytarzu. Nikt z nas wtedy nie pomyślał, że za chwilę zajmiemy ich miejsce. Po powrocie na kompanię wdrażaliśmy się ponownie w rytm dnia. Pobudka, zaprawa wojskowa, toaleta, apel poranny, śniadanie, musztra, ćwiczenia z bronią, obiad, musztra, kolacja, toaleta, apel wieczorny, capstrzyk, PPK. Dwa dni później udaliśmy się do łaźni wojskowej. Grupa golasów pod prysznicami. Jeden z kaprali, kapral Gałuszka zauważył u mnie szereg znanych mu krost. „Ospa” – krzyknął. „Wyjazd na izbę chorych”. Drugi raz wylądowałem na Izbie Chorych. Tym razem jeszcze dłużej. Całe ciało obsypane było krostami. Swędziało, ale zabronili nam drapać, żeby nie powstawały blizny. Wyleczyłem się. Wróciłem na kompanię. Zastanawiałem się, czy moi rodzice wiedzieli, że jestem chory. Do innych żołnierzy przyjeżdżały rodziny. W tej samej kompanii służył Andrzej Galos, kolega z klasy szkoły podstawowej. Mieszkał w tej samej miejscowości, co ja. Nawet niedaleko. Jego rodzice kilkakrotnie odwiedzali go przez to półrocze. Wiem, bo dwukrotnie w mundurze wyjściowym pełniłem dyżur doprowadzającego gości spod biura przepustek do świetlicy i ich też doprowadzałem. Widzieli mnie, nawet poczęstowali ciastem. U mnie dwukrotnie był Roman Psota, mój brat cioteczny i nikt więcej.
Dwa tygodnie później odbyło się spotkanie z oficerem politycznym naszej kompanii i przedstawicielem MSW. Szukano kandydatów do szkoły dowódców drużyn w Poznaniu. Zgłosiłem się.
„Gniezno” (43)
W połowie czerwca 1987 roku na plac apelowy Kompanii Szkolnej Górnośląskiej Brygady Wojsk Ochrony Pogranicza w Raciborzu wjechały dwa Stary 200 Milicji Obywatelskiej. Zabrały nas do Krakowa, na Tonie. Były tam trzy kompanie szkolne wchodzące w skład Batalionu Operacyjnego, sztab batalionu i kompania wsparcia oraz park samochodowy. Dołączono nas do jednej z kompanii szkolnych. Razem ze mną do Krakowa przyjechało jeszcze jedenastu innych żołnierzy WOP.
Tam mieliśmy doczekać przewidzianego na dzień 29 czerwca 1987 roku wyjazdu na szkołę dowódców drużyn do Poznania. Tak też było. Po dwóch tygodniach te same Stary 200 zawiozły nas do Poznania. Krakowski park samochodowy na Toniach był maleńki w zderzeniu z tym, co zobaczyliśmy w Poznaniu przy ulicy Taborowej. Był tam cały pułk. Samochodów patrolowych Nysa, UAZ 469 było około pięćdziesięciu. Poza tym Stary 66 i Stary 200, samochody specjalne, polewaczki i masa Fiatów 125. Ogrom. Pośród drzew ukryte były koszary. Pewnie poniemieckie. Teraz mieściła się tutaj Szkoła Dowódców Drużyn BCP (Batalionów Centralnego Podporządkowania), nazywana wcześniej, BO (Batalionów Operacyjnych) Milicji Obywatelskiej. Szkolono tutaj z taktyk milicyjnych, takich jak kordony, tyraliery, a także sztuk walki, chwytów obezwładniających, użycia środków przymusu bezpośredniego takich, jak pałka milicyjna, kajdanki, czy ręcznych miotaczy gazu łzawiącego. Użycie broni palnej było środkiem ostatecznym i najwięcej czasu poświęcano na przyswojenie sobie przepisów prawa dopuszczającego użycie tej broni w ściśle określonych przypadkach. Nie omawiano jednak szczegółowo tych zasad. Szkolenie bardziej ukierunkowane było na zdolność kierowania małymi zespołami ludzkimi, takimi, jak drużyna, czy pluton. Były trzy kompanie szkolne. My byliśmy w drugiej. Każda kompania kadetów miała swój kolor cenzusów w celu identyfikacji kursantów. Naszej kompanii przypadł kolor złoty. Oprócz tego były cenzusy czerwone i zielone. Cenzusy pozwalały odróżnić kursantów od innych funkcjonariuszy. Szkolenie trwało trzy miesiące i kończyło się dwoma egzaminami: teoretycznym i praktycznym na tak zwaną MO-skę. Odznakę sprawności fizycznej funkcjonariusza MO.
Teorię zdałem na piątkę, ale odznakę sprawności fizycznej zaledwie na trzy. Otrzymałem brązową. Nie trzeba tłumaczyć, że też były srebrne i złote. Biegałem dobrze, ale to było za mało. Wspinanie po linie, podciąganie na drążku, rzucanie piłką lekarską, a nawet pływanie wypadły mi słabo. Nigdy nie byłem osiłkiem. Bardziej nadrabiałem charakterem i chęcią dorównania innym. Nie zawsze się udawało.
Na koniec naszego szkolenia dowództwo zorganizowało manewry na terenie trzech gmin: Gniezno, Środa Wielkopolska i Września. W Poznaniu zostało dowództwo całej operacji. Zadaniem „dywersantów” było zajęcie sztabu w Poznaniu, a naszym odnalezienie i zlikwidowanie bandytów. Rozwieziono nas w trzy różne miejsca i utworzono szereg posterunków drogowych mających na celu kontrolę wszystkich samochodów poruszających się patrolowanymi przez nas drogami. My dostaliśmy miejscowości nieopodal Gniezna. Wyposażeni w karabinki Kałasznikowa, ładownice na kilka magazynków, rakietnice i metalowe hełmy zajęliśmy wyznaczone nam posterunki. Okoliczni mieszkańcy z uśmiechem na ustach podchodzili do nas i pytali – „bawicie się w wojnę chłopcy?”. My nic nie odpowiadaliśmy, bo sami tak naprawdę nie wiedzieliśmy, po co nas tu przywieźli. Dostaliśmy sporo ślepej amunicji, na lufy karabinów nakręcono nam odrzutniki, abyśmy ze ślepaków mogli strzelać seriami, ale po co?
Kilka godzin później padły pierwsze strzały. Dwie serie. Jakieś pięć kilometrów od nas. Rozbawieni do tej pory ludzie, którzy z szyderczymi uśmiechami obserwowali nasze kontrole pojazdów, nagle spoważnieli. Jeden gość jeżdżący w kółko na rowerze podjechał do nas, aby się czegoś więcej dowiedzieć. Co to za akcja zakrojona na tak szeroką skalę i kogo szukamy. Dariusz Strzelecki miał już gotową odpowiedź. „To wy nic nie wiecie? Z więzienia we Wronkach uciekło pięciu więźniów, zabili strażników i zabrali im broń. Mogą chcieć wejść do waszych domów”. Darek jeszcze mówił, kiedy mężczyzna odjechał. Pojechał przekazać nowiny gapiom. Nagle na drodze zrobiło się pusto. Wspomnianą wcześniej strzelaninę spowodował niechcący się zatrzymać do kontroli samochód marki Avia. Na pace kadeci zauważyli czarne sylwetki. Okazało się, że to żołnierze OC (Obrony Cywilnej), którzy cichaczem podprowadzili z państwowej budowy kilka worków cementu i parę kółek drutu. Dlatego nie chcieli się zatrzymać do kontroli.
Po mniej więcej dwóch godzinach ten sam rowerzysta podjechał do nas z wiklinowym koszem. „Może chłopaki jesteście głodni?” - zapytał i wręczył nam kosz z jedzeniem. Na wierzchu kosza były dwa bochenki chleba, pęto wiejskiej kiełbasy. Kilkanaście ugotowanych już na twardo jaj i pół koszyka jabłek. „Jedzcie, jedzcie na zdrowie, tylko nas strzeżcie przed tymi więźniami. Po koszyk wrócę jutro. Będziecie tu jeszcze?” „Tego to my nie wiemy, może ich złapią jeszcze tej nocy” - odpowiedział Darek. Facet odjechał, a my siedząc w rowie, jedliśmy jabłka, potem jajka i kiełbasę. Wieczorem Krzysztof Plewa coś zauważył. W domu na wprost naszego posterunku świeciło się światło. Starszy człowiek najpierw przyniósł do izby siekierę, potem jeszcze widły. Razem z równie leciwą babcią zaczęli przesuwać szafę ubraniową, aby zabarykadować nią drzwi. Oni naprawdę się bali. Zrobiło nam się głupio.
W naszej okolicy już nic się nie działo. Za to w innych rejonizacjach było gorąco. Najpierw we Wrześni przez okno tamtejszego komisariatu Milicji Obywatelskiej nieznani sprawcy wrzucili do środka wiązkę petard i granatów dymnych. Potem wieczorem w Poznaniu inni, albo ci sami nieznani sprawcy oddali kilka serii z broni maszynowej w kierunku wysiadających ludzi z pociągu. Potem coś się działo w Środzie Wielkopolskiej. Odwołano nas z wyznaczonych posterunków i po kilku godzinnym wypoczynku dowieziono w rejon koncentracji. Ze śmigłowca wypatrzono grupę „dywersantów” kierującą się w okolice leśniczówki. Trwały wykopki. Na polach widać było pracujących ludzi i konie. Gdzieniegdzie traktor Ursus. Ustawili nas w ogromne koło o średnicy kilku kilometrów i wydali rozkaz marszu. Szliśmy przed siebie, coraz bardziej zawężając krąg. Pierścień okrążenia się zaciskał. Ludzie, widząc taką obławę, zostawiali wozy z ziemniakami i pospiesznie zmykali do domów. Nad nami cały czas krążył śmigłowiec. Przechodząc przez las, pies milicyjny podjął trop i zaczął biec w stronę wielkiego stogu słomy. Po sprawdzeniu okazało się, że był tam garaż, w którym „dywersanci” ukryli swoje samochody. Poszli więc pieszo przez las. Ruszyliśmy za nimi. W pobliżu leśniczówki usłyszeliśmy trzask łamanych gałęzi i kroki. Byliśmy pewni, że to nasi "wrogowie" próbują się przebić przez pierścień okrążenia. Dowódca operacji przez radio wydał rozkaz - „do likwidacji, seriami ognia!” Przeładowaliśmy nasze Kałasznikowy i wygarnęliśmy ze wszystkich luf. Trzaski ucichły i dało się słyszeć przeraźliwy męski krzyk. Pomiędzy nami, a „dywersantami” znalazł się przypadkowo starszy człowiek, który z koszyczkiem wybrał się na grzyby. Po pierwszej serii zaczął uciekać w kierunku leśniczówki, ale tam czekali na niego „dywersanci”. Kiedy się zbliżył, też otworzyli ogień ze ślepej amunicji. Człowiek zaległ z nosem przy ziemi i zaczął wrzeszczeć. „wojnę przeżyłem, Niemców przeżyłem, a teraz mnie zabiją”. Powtarzał to jeszcze kiedy wyprowadzono go poza teren walk i był już bezpieczny. Nie wiem, jak potoczyły się losy tego człowieka, ale zapewne coś w nim pozostało, bo takie rzeczy długo się pamięta. My zaś „walczyliśmy” dalej. „Dywersanci” bronili się uparcie do ostatniej petardy. Po zakończonych ćwiczeniach my i nasi „wrogowie” wspólnie zasiedliśmy do wojskowej grochówki. Następnego dnia rano wracaliśmy do pułku w Poznaniu. Podstawiono samochody i podzielono nas na grupy dziesięcioosobowe, nie zwracając uwagi na cenzusy i numer kompanii. Wymieszali nas. Niektórzy mieli jeszcze po kilka ślepych nabojów w magazynku. Za nami jechał osobowy Mercedes na niemieckich numerach rejestracyjnych. Nagle jeden z kursantów przeładował, otworzył drzwi „dyskoteki” (Stara 200) i oddał serię w kierunku Mercedesa. Kierowca gwałtownie skręcił i zatrzymał się na przydrożnym słupku, uszkadzając swój samochód. Kursant zamknął drzwi i jakby nigdy nic usiadł na ławeczce.
Przyjechaliśmy do Poznania. Kadeci porozchodzili się do swoich kompanii. Może po godzinie rozległ się alarm bojowy. Wszyscy ponownie założyliśmy hełmy, plecaki, pobraliśmy broń i biegiem stawiliśmy się na placu apelowym. Myśleliśmy, że to dalszy ciąg ćwiczeń.
Na placu jednak stał jakiś cywil obok rozbitego Mercedesa i dowódca pułku. Mężczyzna miał zapisane numery rejestracyjne naszego samochodu, ale dzięki temu, że na pace byli przypadkowi ludzie z różnych kompanii i nikt się nie przyznał, ani nikt nikogo nie wskazał, nie mogli nas ukarać. Na dobrą sprawę to ja również nie potrafiłbym wskazać, w którym jechałem samochodzie. Na pewno w ostatnim.
Cały ten incydent nie zaważył na ocenie końcowej i trzydziestego września 1987 roku zakończyliśmy nasze szkolenie. Minister Spraw Wewnętrznych awansował każdego z nas do stopnia kaprala i mogliśmy już jako dyplomowani Dowódcy Drużyn wracać do Krakowa. Inni do swoich miast.
Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt