„Tonie” (44)
Od pierwszego października 1987 roku rozpoczęliśmy szkolenie nowego rocznika „strzelców”, bo tak nazywano rekrutów przed ślubowaniem. W Milicji Obywatelskiej nie składano przysięgi wojskowej, tylko ślubowanie. Uśmiechniętych poborowych witaliśmy już na biurze przepustek przeraźliwym krzykiem i pędziliśmy ich do koszar. Właściwie to był długi murowany budynek z jednym wejściem pośrodku, korytarzem i salami poborowych po obu stronach korytarza.
Tam odwiedzali fryzjera i otrzymywali polowe mundury. Kiedy wszyscy już byli umundurowani w moro i buty zaczęły się ćwiczenia z musztry wojskowej. Tworzenie dwuszeregu, tworzenie kolumny marszowej, utrzymanie kroku. Na początku to wystarczało, żeby „strzelcy” mogli udać się na stołówkę, czy plac apelowy. Potem dochodziły kolejne elementy musztry wojskowej: równy krok, oddawanie honorów, śpiew. Wszystko to miało przygotować poborowych do ślubowania. Broń z pustym magazynkiem pobierana była tylko i wyłącznie do musztry paradnej. Potem czyszczona, chociaż nie oddano z niej ani jednego strzału. Taka była procedura.
Do Krakowa na Tonie przyjechało nas sześciu kaprali: Krzysztof Plewa, Andrzej Szostak, Krzysztof Kaczorowski, Krzysztof Malinowski, Dariusz Strzelecki i ja. Część z nas pełniła dyżury na kompanii, na stołówce i w sztabie. Część bardziej zaangażowana była w szkolenie funkcjonariuszy. Podział taki wyklarował się po mniej więcej trzech miesiącach. Dowódca kompanii kpt. Bogusław szybko zorientował się, co do predyspozycji poszczególnych osób i tak podzielił obowiązki. Ja najwyraźniej nie miałem cech przywódczych, bo przez kolejnych dziewięć miesięcy pełniłem służby: podoficera dyżurnego kompanii, dyżurnego stołówki, albo pomocnika oficera dyżurnego w sztabie batalionu. Mało kiedy wyjeżdżałem z wartą do Urzędu Spraw Wewnętrznych w Krakowie, czy parku samochodowego przy kościele Arka Pana w Nowej Hucie. Jako podoficer dyżurny kompanii dałem się poznać swoim dowódcom już w październiku 1987 roku, kiedy na baczność postawiłem całą kompanię, witając oficera dyżurnego dokonującego kontroli kompanii. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że na korytarzu za moimi plecami obecni byli: dowódca kompanii kpt. Bogusław, por. Korzeń i chorąży Żak. Obowiązki oficera dyżurnego batalionu w tym dniu pełnił zaś sierżant sztabowy Luśnia. Wystarczyło krzyknąć „Uwaga Kompania!” zamiast „Baczność”, bo oficerowie nie muszą stawać na baczność przed sierżantem, nawet gdy jest to sierżant sztabowy. Zapamiętali mi to i dla wyrobienia właściwego nawyku przydzielili służby podoficera kompani co drugi dzień przez kolejne dwa miesiące. Nie przeszkadzało mi to, wręcz przeciwnie. Byłem zadowolony. Zamiast plątać się w patrolach po ulicach miasta albo gorzej, brać udział w akcjach ulicznych polegających na tłumieniu protestów robotników i studentów, siedziałem w cieple, pod dachem, bez żadnego zagrożenia. Podobało mi się to. Z czasem tak się przyzwyczaiłem do funkcji podoficera kompanii, że w ogóle nie chciałem wyjeżdżać na patrole. Zyskałem sobie przychylność sztabu i stołówki. Nie kontrolowano mnie zbyt często w nocy, a i żarcia mi nie brakowało. Dyżurni stołówki zawsze coś ekstra przynieśli. Jedynym moim obowiązkiem było wyprowadzić z kompanii pozostałą w koszarach część funkcjonariuszy na śniadanie, obiad, czy kolację. Stawić się z kompanią na placu apelowym raz dziennie i przedstawić stany. Wydać z magazynu broń i amunicję udającym się na warty funkcjonariuszom oraz zadbać o czystość na kompanii. Do pomocy miałem zwykle dwóch dyżurnych spośród szeregowych, którzy przejmowali moje obowiązki, gdy opuszczałem kompanię. Przez te dwa miesiące poczułem się tak pewnie, że dowódca nawet nie kontrolował moich poczynań, bo wszystko było dobrze. Szeregowi też mnie polubili i przez wzgląd na mnie stosowali się do wszystkich poleceń. Kompania była najlepsza w batalionie. Najbardziej zdyscyplinowana i sprawna. Nasze przemarsze na stołówkę, czy plac apelowy stawiano za przykład. Byłem z siebie dumny. W niedzielę rodziny przyjeżdżały w odwiedziny do szeregowych i na sali telewizyjnej przygotowywaliśmy dla nich stoliki i krzesła. Często zapraszali mnie do siebie, ale nie korzystałem.
Któregoś dnia w odwiedziny do jednego z szeregowych przyjechała Marzena. Poznałem ją kilka miesięcy wcześniej, kiedy spotykałem się z Agnieszką. Były koleżankami. Próbowałem ją nawet podrywać, ale bez skutku. Dzisiaj przyjechała w odwiedziny do strzelca Gowina. Widać byli parą. Przestraszyła się, widząc mnie przy stoliku podoficera dyżurnego kompani, jakby przekonana, że nasz nieudany związek może odbić się na jej wybranym. Nie była pewna, czy nie będę się mścił na nim za to, że odrzuciła moje starania. Pytała mnie o to. Odpowiedziałem, że nie mam do niej żalu i nic złego z mojej strony nie grozi jej ukochanemu. Nie uwierzyła mi. Znała mnie doskonale. Wiedziała, że potrafię być wredny i odpłacać pięknym za nadobne. Bała się.
Prawdę powiedziawszy, nie miałem nic do tego chłopaka. Był zdyscyplinowany, rozgarnięty i nie sprawiał żadnych problemów. Gdyby nie prośba Marzeny nawet bym na niego nie zwrócił uwagi. Potem zacząłem się nim interesować. Niski, niezbyt przystojny chłopak, bez wyższego, a może nawet średniego wykształcenia skradł serce dziewczyny, która dla mnie była nieosiągalna. Musiał mieć w sobie coś, co ją urzekło. Ja tego nie dostrzegałem. Wydawało mi się, że jako kapral mam większe szanse, ale się myliłem. Dotrzymałem słowa i nigdy nie czepiałem się Jerzego. Nie czepiałem się zasadniczo żadnego ze strzelców, starając się nawet ochraniać tych słabszych przed innymi kapralami. Skutkowało to tym, że któregoś dnia ci ochraniani przeze mnie szeregowi stanęli przeciwko mnie.
Stwierdzili, że jestem zbyt pobłażliwy i że gdyby pozostali podoficerowie byli tak usposobieni, jak ja, to szlag by trafił całą jednostkę. Wypowiedzieli mi posłuszeństwo. Musiałem zrewidować swoje poglądy i wrócić do rekomendowanej dyscypliny. Zdziwili się.
Od tamtego dnia wszystko przebiegało wedle regulaminu. Zniknęli koledzy i przyjaciele, pozostali szeregowi. Moja dobroć obróciła się przeciwko mnie. Stałem się pośmiewiskiem na kompanii. Inni kaprale mieli mnie za fajtłapę i słabeusza. Złościli się na mnie, że psuję wszystko, co oni przez miesiące starali się wpoić strzelcom. Zepchnęli mnie na boczny tor. Znowu byłem sam. Pośród wielu ludzi czułem się samotny. Nie nadawałem się do tej roboty. Byłem zbyt miękki. Nie potrafiłem patrzeć na podlenie młodych ludzi, łamanie ich postaw patriotycznych, programowanie do walki w obronie władzy ludowej i socjalizmu.
Przemysław Zacharewicz (45)
Pisarzem na naszej kompanii był starszy ode mnie chłopak ze Skawiny. Przemek miał podwójne obywatelstwo. Ojciec jego był Polakiem a matka Ormianką. Postanowił odbyć zasadniczą służbę wojskową w szeregach Milicji Obywatelskiej, ale do ślubowania nie przystąpił. Jak twierdził, wiara mu nie pozwala. Po kilku miesiącach podstawowego szkolenia wyszedł do cywila. Odwiedzałem go w jego mieszkaniu na osiedlu „Ogrody” w Skawinie. Był bardzo inteligentnym i oczytanym człowiekiem. Niesamowite wrażenie zrobiła na mnie jego domowa biblioteka. Właściwie to całe jego mieszkanie było biblioteką. Regały zajmowały przedpokój i dwa pokoje. Dla mnie to było nienormalne. Zamiast mebli, telewizora, video, jakiejś wieży stereo — książki. Tylko książki. Wszędzie książki. Czułem się taki malutki i taki głupiutki w tym mieszkaniu. Ja nie lubiłem czytać. Lektury czytałem albo i nie. Pamiętam, że za „Syzyfowe prace” otrzymałem dwie oceny niedostateczne, a i tak nie zmusiłem się do przeczytania tej książki. Po prostu nie lubiłem czytać i już.
Któregoś dnia Przemysław wziął w ręce jeden z wielu egzemplarzy Biblii. Otworzył i przeczytał fragment. Następnie pokazał mi, jak odnajdywać odnośniki do czytanego tekstu w innych wydaniach. Zainteresował mnie. Potwierdzając słowa Ewangelii w proroctwach starego testamentu, pokazał mi, jak sprawdzać prawdziwość zapisu. Zdumiałem się jego znajomością Biblii. Miał w swojej bibliotece wydania w języku greckim i po łacinie, a także po polsku. Preferował jednak teksty napisane po grecku i po łacinie. Mówił, że one najbliższe są prawdy. Imponował mi. Zaprzyjaźniliśmy się.
On nigdy już nie powrócił na kompanię, ale ja coraz częściej byłem gościem u niego. Nieraz u niego nocowałem. Tego dnia była niedziela. Wstaliśmy około ósmej rano. Żona Przemka zajmowała się dziećmi, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Nie spodziewaliśmy się nikogo, tym bardziej o tej porze.
Gospodarz otworzył drzwi i ku mojemu zaskoczeniu zaprosił dwójkę ludzi do środka. Byli to Świadkowie Jehowy. Badacze Pisma Świętego.
Przynieśli ze sobą czasopismo „Strażnica” i zaczęli swoją ewangelizację:
— Zapewne nie ma pan w domu Biblii i nie wie nic o Bogu.
— O zbliżającym się objęciu władzy nad światem przez Królestwo Boże, które zaprowadzi na całej ziemi rajskie warunki życia wiecznego.
Przemek uśmiechnął się i zaprowadził wyznawców do dużego pokoju, gdzie na regale stały oprawione w skórę różne wydania Pisma Świętego.
— Coś nie coś wiem — odpowiedział kolega, cytując im fragmenty z Biblii. Bezbłędnie odnajdywał żądane fragmenty i podpierał je proroctwami uznanych proroków.
Zamurowało ich. Nie potrafili sprostać jego mądrości i obalić jego tez.
Przyznali mu rację i pogratulowali znajomości prawa. Kiedy już mieli wychodzić, Przemysław sięgnął po szarą książeczkę z górnej półki.
— A to jest na was bat — powiedział.
— Zobaczcie, jak bardzo odeszliście od swoich zasad.
Kobieta, która prawdopodobnie zajmowała w ich strukturach wyższą pozycję, zaproponowała odkupienie od Przemka tej książeczki. Wylicytowała kwotę, za którą mógłbym kupić „Malucha”, lub dużego Fiata, ale kolega się nie zgodził.
— Zostanie u mnie — powiedział.
— To wyjątkowe wydanie, nie wiele ich zostało.
Nieproszeni goście opuścili jego mieszkanie, a Przemysław dumny ze swojej niezłomnej postawy zamknął za nimi drzwi.
— Oni mówili poważnie ? — zapytałem.
— Tyle kasy za książkę?
Nie mogłem tego zrozumieć. Ja zapewne sprzedałbym ją za znacznie mniejsze pieniądze. Przecież nie żyli w luksusach. Mogli odmienić swoje życie. Dlaczego? Dlaczego nie sprzedał tej książki, przecież ma tyle innych, zapewne ciekawszych. Nie wytrzymałem:
— Przemek, co takiego jest w tej książce, że postanowiłeś ją zatrzymać?
Popatrzył na mnie jak na ignoranta.
— Nie wiesz?
— To pierwsze wydanie „Traktatów Staroteologicznych” z XIX wieku.
— To skarb.
Nie rozumiałem wtedy i nie rozumiem dzisiaj, chociaż od tej pory przeczytałem wiele książek. Nigdy jednak żadna z nich nie stanowiła dla mnie takiej wartości.
Może jeszcze muszę się czegoś nauczyć...
Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt