Podążam drogą, gdzie mrok i światło
Tańczą w milczeniu, jak wrogowie na bruku,
Miasto, choć domem, śpiewa mi obco,
A każdy krok brzmi jak echo bez huku.
Wspomnienia – głazy rozgrzane do białości,
Płoną w umyśle, wypalając ścieżki,
Przeszłość – jak cień z ostrymi szponami,
Szarpie mnie w miejscach, gdzie jestem najsłabszy.
W nałogów wirze, w spirali złamanej,
Czas jest jak lustro, co pęka na kawałki,
Dni – odłamki, błyszczą w mroku,
Nocny wiatr przynosi szept krwawiącej matki.
Widziałem śmierć – była jak pustka za firanką,
Jej oczy – studnie bez dna, bez nadziei,
Smak jej był zimny, choć pełen goryczy,
A jednak lęk stał się moim oddechem.
Jestem jak szkło, co rozpada się w dłoniach,
Ostre krawędzie kaleczą mi serce,
Lecz duch mój drąży jak rzeka przez skałę,
Każda rana rodzi światło w męce.
Teraz stoję na granicy dwóch światów,
Jeden pachnie ziemią i ciszą w korzeniach,
Drugi płonie w kolorach, których nie znam,
W nich czas składa się w katedrę znaczenia.
Czyż wszystko to nie było tańcem w próżni,
Fale dźwięku, co unoszą krzyk?
Każdy upadek stawał się szeptem,
Każda łza rozlewała się w nieba błysk.
Mój czas wędrowania po ziemi wygasa,
Jak gwiazda, co gaśnie w tańcu wieczności,
Patrzę w przepaść, gdzie koniec jest śmiechem,
Lecz czuję, że sens jest w tej samotności.
Nie boję się kresu – jest jak otwarcie,
Jak wydech wszechświata, co wraca do wnętrza,
Śmierć jest snem, a życie migotaniem,
Oba światy w duszy pulsują od przestrzał.
Teraz otwieram drzwi, ich zgrzyt mnie kołysze,
Próg jest jak nicość, co przemienia w ciszę,
Wiem, że każdy krok miał swoje znaczenie,
Bo w ciszy wieczności brzmi echo stworzenia.