„Mały elektryk” (53)
Jak już wcześniej wspomniałem, w naszym mieszkaniu większość prac wykonywaliśmy sami albo z pomocą rodziny. Alinka malowała, tapetowała, układała kasetony na suficie i dbała o cały dom. Ja niewiele angażowałem się w prace domowe. Starałem się raczej zarobić pieniążki na utrzymanie naszego mieszkania. Pracowałem w Muzeum i dorabiałem w agencjach ochrony. Czasami jednak zdarzało mi się zrobić coś w naszym nowym domu.
Wspólnie z teściem położyliśmy, nawet dobrze nową instalację elektryczną w całym mieszkaniu, ułożyłem w kuchni i łazience sosnową boazerię, szybko i bez zastanowienia, zakrywając wszystkie puszki elektryczne, a nawet samodzielnie ułożyłem panele podłogowe. Coś niecoś nauczyłem się, pracując w brygadzie stolarzy, jako pomocnik budowlany. Nie wszystko umiałem, ale chciałem się uczyć nowych rzeczy. Z elektryką wcześniej nie miałem do czynienia. Wiedziałem, że z drutu można robić cewki, transformatory, albo kolczyki. Potrafiłem co prawda podłączyć gniazdko, czy wymienić spaloną żarówkę, ale bez gruntownego wykształcenia i doświadczenia w tej dziedzinie.
Któregoś dnia kupiliśmy z Alinką do dużego pokoju nowy żyrandol albo lampę dwudzielną, jak kto woli. Problem polegał na tym, że teść do ułożenia nowej instalacji elektrycznej wykorzystał pojedynczy drut miedziany. Wszystkie więc kable były w tym samym kolorze i bez odpowiedniego próbnika, nie można było stwierdzić, gdzie jest faza, gdzie zero, a gdzie uziemienie.
Podłączaliśmy metodą prób i błędów. Jakoś się udało. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że jest to niewłaściwe i że w przyszłości może mi skomplikować życie. Nie wtrącałem się jednak do pracy teścia, bo się po prostu na tym nie znałem i sądziłem, że robi to dobrze.
Wracając do wspomnianego żyrandola, to nie jednakowy kolor kabli, ale moja głupota sprawiły, że boleśnie odczułem mój brak doświadczenia.
Zawiesiłem nowiutki żyrandol na haku i zabrałem się za podłączanie. Zamiast na kable wystające z sufitu założyć kostkę łączeniową i w nią wpinać kable od żyrandola zrobiłem dokładnie odwrotnie.
Kabelki od żyrandola były już powpinane w kostkę elektryczną i dziwnie porozdzielane. Bałem się, że jak je powypinam, to nie będę umiał ponownie ich połączyć. Postanowiłem ich nie ruszać a w istniejącą kostkę wpiąć kable zasilające wystające z sufitu. Kabelki były trochę za krótkie, ale co tam. Zrobi się.
Zdemontowałem z kabli zasilających kostkę łączeniową i podnosząc lekko do góry nasz nowy żyrandol, starałem się go odpowiednio połączyć. Dla wygody kable prądowe i neutralny, czyli zero rozłożyłem sobie pomiędzy palcami lewej dłoni, aby ich nie pomylić. W końcu wyglądały tak samo. Dwa szare od podwójnego wyłącznika i trzeci też szary, nasze „zero”. Żyrandol był dość ciężki i co jakiś czas moja lewa dłoń osuwała się na dół. Jeden kabel nawet podpiąłem, ale w tym momencie żyrandol osunął się nieco niżej, a wraz z nim moja dłoń. Poukładane pomiędzy palcami przewody połączyły się i jak mnie p…, to spadłem z drewnianej drabinki na podłogę. Dobrze, że żyrandol się nie uszkodził. Hak wytrzymał. Przy drugim podejściu już zmieniłem koncepcję. Na kable zasilające i zero założyłem kostkę łączeniową i dopiero do niej wpinałem kabelki od żyrandola. Udało się. Świeci do dzisiaj.
Tak w ogóle, to wystarczyło pstryknąć wyłącznikiem, żeby na kablach nie było napięcia, ale to należało wiedzieć. Ja wtedy tego nie wiedziałem.
Ktoś kiedyś powiedział, że praktyka czyni mistrza, szkoda, że nie powiedział, że nauka może boleć.
Dzisiaj po trzydziestu latach i dwudziestu przepracowanych w zawodzie już bym tego błędu nie popełnił. Człowiek się uczy na błędach.
„Pływająca panel podłogowa” (54)
Są rzeczy, których do dzisiaj się boję i nawet nie próbuję udawać, że jest inaczej. Do takich rzeczy należy gaz. Nigdy samodzielnie nie podłączałem ani kuchenki gazowej, ani pieca łazienkowego. Zawsze korzystam z wykwalifikowanych instalatorów zapewniających mi bezpieczeństwo i gwarancję podłączonych urządzeń. Co innego panel podłogowa, nawet ta pływająca.
W pierwszych latach naszego zamieszkiwania Na Wzgórzach sporo zmienialiśmy w naszym mieszkaniu.
Najpierw lamperie zamieniliśmy na malowane ściany, potem doszły boazerie, terakota i kafelki. Na podłodze w kuchni ciągle jednak była brzydka wykładzina PCV. Należało z tym coś zrobić. Postanowiliśmy położyć panele podłogowe. Kupiliśmy z Alinką ładne jasne jesionowe panele podłogowe „pływające”. Nie za bardzo wiedziałem, od czego jest ta nazwa, ale wyjaśniono mi, że panele układane luźno na podłodze ma właśnie taką nazwę. Gdyby była bita do drewnianych legarów, to już by nie była pływająca. Niby proste. Zakupiłem więc wszystkie niezbędne do położenia elementy i zabrałem się za robotę.
Co, ja nie zrobię?
Zdemontowałem stojące meble kuchenne. Wyprowadziłem lodówkę do przedpokoju. Odłączyłem nawet kuchenkę gazową i zakręciłem zawór. Zerwałem starą, brzydką wykładzinę PCV i wyczyściłem posadzkę z kleju.
Teraz mogłem zabrać się za układanie czarnej folii, pilśni wygłuszającej i paneli. Miałem wszystko, co potrzebne. Robota szła mi znakomicie. Nawet nie przypuszczałem, że jestem w tym taki dobry. Po dwóch dniach panele były ułożone, poklejone i oklinowane, żeby się nie rozchodziły. Było pięknie, czysto i cicho. Kupiłem listwy przyścienne i silikon, aby porobić wykończenia. Za meblami postanowiłem nie dawać listwy przyściennej, bo przecież tam tego nie widać, a koszt wykończeniówki był znaczny. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Wszystkie widoczne fragmenty podłogi wykończyłem listwą przypodłogową i ustawiłem meble. Instalatorzy podłączyli nam kuchenkę gazową.
Alinka z dziećmi wróciła do domu, popatrzyła i chyba jej się podobało, ale w jej spojrzeniu była jakaś podejrzliwość, jakieś niedowierzanie. Nie wiedziałem dlaczego. Coś zrobiłem nie tak – zapytałem. Zjedliśmy kolację i położyliśmy się spać. Rano małżonka obudziła mnie i zaprosiła do kuchni. Podłogowe panele faktycznie pływały. Pod panelami pojawiła się woda i uniosła całość do góry. Szybko zaczęliśmy demontować panele i zbierać wodę z posadzki, żeby nie zalać sąsiadów pod nami. Za późno. Woda przesiąkła przez sufit i pojawiły się ociekające plamy. Trzeba było zapłacić za malowanie.
Mój błąd. Ustawiając meble, zruszyłem odpływ od zlewu i woda, zamiast płynąć rurą do odpływu w ścianie, popłynęła pod nasze nowe panele podłogowe – "pływające".
„Arsenał” (55)
W Muzeum Narodowym w Krakowie było dziesięć oddziałów i wartownicy co jakiś czas mieli przyjemność przypominać sobie specyfikę każdego z nich. Poczynając od Kamienicy Czapskich, przez Nowy Gmach, Sukiennice, Muzeum Czartoryskich, Dom Jana Matejki, Bibliotekę Czartoryskich, Kamienicę Szołayskich, Muzeum Stanisława Wyspiańskiego, Spichlerz aż po Dom Józefa Mehoffera wszyscy nowi pracownicy i niektórzy z tych starszych wędrowali z tobołkami na wyznaczony posterunek. Czasami było nudno, czasami zabawnie.
Pamiętam taki przypadek z 1993 roku, kiedy pełniłem służbę w Arsenale przy Muzeum Czartoryskich w Krakowie. Kompleks ten składa się z trzech budynków: Pałac wraz z oficyną, Klasztorek i Arsenał z basztami Stolarką i Ciesielską. Do Arsenału prowadzą mocne okute drzwi, przez które wchodzą zwiedzający i mniejsze, dostępne tylko z poziomu balkonu, na który dawniej można było bez przeszkód wejść.
Pod te właśnie drzwi późną nocą podeszło dwoje młodych rozbawionych ludzi i zaczęło głośną konwersację, nie zdając sobie sprawy, że zaraz za tymi drzwiami będzie siedział ktoś, kto usłyszy każde ich słowo. Tym kimś byłem ja. Spokojny, zrównoważony i zdyscyplinowany pracownik ochrony. Służba tam nie należała do ciekawych, więc postanowiłem przysłuchiwać się ich rozmowie. Akustyka była niezła. Chłopak zaczął:
– Ty wiesz, że przed wiekami to były mury naszego miasta?
– Na tych murach walczyli i ginęli rycerze…
Dziewczyna tylko rzucała co jakiś czas krótkie
– „Tak?”
Bawiła mnie ta rozmowa, aż do chwili, kiedy chłopak stwierdził:
– Ktoś mi kiedyś mówił, że w tych murach straszy.
Uderzając pięścią w drzwi, zawołał:
– Hu, hu, hu!
Dziewczyna zaszczebiotała radośnie.
No, nie… Zapamiętacie tę noc – pomyślałem i z całej siły uderzyłem otwartymi dłońmi w te drzwi, wydobywając z siebie przeraźliwe:
– Hu, hu!
Po drugiej stronie rozległ się przeraźliwy krzyk dziewczyny, a stukot butów pozwalał stwierdzić, że uciekali ile sił w nogach.
Tam chyba naprawdę coś straszyło.
Nie widzieli, a uwierzyli. Ha, ha, ha.
Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt