Zegar na mahoniowej szafce nocnej wybił 3:07 nad ranem. Na zewnątrz śnieg cicho opadał na Waszyngton, pokrywając trawnik Białego Domu nieskazitelną warstwą bieli. Świąteczne lampki migotały na ogromnej choince w Ogrodzie Różanym, a ich blask odbijał się delikatnie od oszronionych szyb. W oddali Narodowa Choinka na Elipsie świeciła jak latarnia, oświetlając ciszę przedświątecznego poranka.
Ale spokój nie dotyczył Prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Prezydent William T. Baines gwałtownie obudził się w swoim ogromnym łóżku, dysząc ciężko, w koszuli przesiąkniętej potem. Jego serce waliło boleśnie o żebra, jakby próbowało wyrwać się z klatki piersiowej. Przez dłuższą chwilę leżał bez ruchu, wpatrując się w cienie, jakie księżyc rzucał na sufit.
To tylko sen, powiedzial sobie. Ale obrazy nadal trwały w jego umyśle.
W wizji stał w kajdanach na szafocie, otoczony przez szydzący tłum. „Salvatore” – skandowali, a to imię odbijało się echem niczym przekleństwo. Kat miał kaptur zakrywający twarz, ale głos był nie do pomylenia:
– Król Niebios wydaje swój wyrok!
Baines czuł, jak pętla zaciska się wokół jego szyi, a kolana uginają nad przepaścią.
Teraz, już obudzony, przesunął drżącą dłonią po swojej kwadratowej szczęce i spojrzał na wielki portret wiszący naprzeciwko jego łóżka – naturalnych rozmiarów obraz przedstawiał go w idealnie skrojonym, granatowym garniturze, z dumnie rozwiniętą amerykańską flagą w tle. Na złotej tabliczce pod ramą widniał napis: William T. Baines, Obrońca Wolności. Zwykle czerpał pociechę z tego odzwierciedlenia swojej chwały. Dziś jednak obraz zdawał się z niego szydzić.
Usiadł i uderzył dłonią w przycisk na szafce nocnej. Po kilku minutach w drzwiach pojawiła się nerwowa asystentka, poprawiając okulary i ściskając notatnik, jakby czuwała przez całą noc.
– Panie prezydencie?
– Potrzebuję czegoś na uspokojenie. Czegoś mocnego. I sprowadźcie mojego osobistego lekarza.
Asystentka skinęła głową, mamrocząc ciche:
– Tak jest, proszę pana – po czym pospiesznie wyszła.
Baines opuścił nogi na podłogę; jedwabne spodnie od piżamy delikatnie musnęły perski dywan. Westchnął, jego umysł pędził w zawrotnym tempie. Salvatore. To imię dręczyło go jak cierń. Król Niebios. Parsknął gorzko. Co to miało być? Biblijna bajka wymyślona, by go wystraszyć? Nie miał czasu na legendy, tak samo jak nie miał czasu na niepewność.
Podchodząc do okna, spojrzał na pokryty śniegiem teren. Stąd Biały Dom wyglądał jak pałac – twierdza, której nikt nie mógł zdobyć. Był jego.
Jego władza.
Jego panowanie.
Cichy stukot przerwał jego myśli.
– Wejść.
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem, ale zamiast jego lekarza lub znajomego asystenta, do środka wszedł nieznany mu mężczyzna. Był wysoki i szczupły, ubrany w elegancki, grafitowy garnitur, który nadawał mu niemal nadprzyrodzonej gracji. Polerowane buty niemal nie wydawały dźwięku, gdy przechodził przez pokój. W półmroku jego twarz wydawała się nienaturalnie gładka, jakby nietknięta przez czas.
W jednej ręce trzymał kryształową karafkę z bursztynową whiskey; w drugiej – dwa szklane kieliszki.
– Kim, do cholery, jesteś? – zapytał Baines, mrużąc oczy.
Nieznajomy uśmiechnął się – powoli i z rozmysłem. To nie był uśmiech odsłaniający zęby, a jednak biła z niego niewątpliwa charyzma.
– Alexander Caulfield, panie prezydencie. Niedawno przydzielono mnie do pańskiej administracji.
– Przez kogo?
– Powiedzmy, że przez te siły, które naprawdę się liczą, proszę pana. – Głos Alexandra był gładki, niski, niemal wibrujący w powietrzu. Bez czekania na pozwolenie odstawił szklanki na marmurowy stolik obok kominka i nalał do nich solidną porcję whiskey. Dźwięk nalewanego trunku wypełnił ciszę.
Baines zmarszczył brwi, ale nie potrafił się oprzeć. Coś na uspokojenie, pomyślał. Przyjął szklankę, wciąż obserwując Alexandra z podejrzliwością.
– Nie jesteś moim regularnym asystentem.
– Nie, panie prezydencie – odparł Alexander, upijając spokojny łyk ze swojej szklanki. – Jestem czymś… innym.
Baines badał go wzrokiem, przesuwając palcem po brzegu swojego kieliszka.
– O co ci chodzi, Caulfield?
Alexander przechylił lekko głowę.
– Zdaje się być pan niespokojny.
Baines parsknął.
– Nie miewam niepokojów. Jestem najpotężniejszym człowiekiem na świecie.
– Oczywiście – powiedział Alexander, jakby dogadzał dziecku. – Ale nawet najpotężniejsi miewają sny.
Twarz prezydenta pociemniała.
– Sny?
Alexander zrobił krok bliżej. Światło ognia zatańczyło w jego nienaturalnie przejrzystych oczach.
– Pozwól, że zgadnę, panie prezydencie. Widziałeś swój upadek. Zbawcę. Salvatore.
Szklanka w dłoni Bainesa zamarła w połowie drogi do ust.
– Skąd, do cholery, o tym wiesz?
Alexander uśmiechnął się lekko, niemal konspiracyjnie.
– Są pewne szepty, panie prezydencie. Starodawne. – Ruszył po pokoju powoli, jego kroki były równie wyważone, co jego słowa. – Opowieść przekazywana w pewnych kręgach – legenda z Meksyku. Mówią, że w Wigilię narodzi się dziecko. Dziecko przeznaczone, by poprowadzić rewolucję, zbawca uciśnionych, biednych, pozbawionych głosu. Nazywają go Królem Niebios.
Baines roześmiał się ostro, choć w jego śmiechu nie było radości.
– Bajki. Tylko tyle. Bzdury, które mają straszyć wieśniaków.
– Może – odparł Alexander, tonem nonszalanckim. – Ale wie pan, panie prezydencie, niektórzy z tych „wieśniaków” traktują to bardzo poważnie. Migranci o tym szepczą. Wierzą w to. Lider, który powstaje z ich szeregów, by obalić system, który pan reprezentuje.
Baines zadrżał. – Wystarczy. Słyszałem już dość.
Ale Alexander jeszcze nie skończył. – A co, jeśli to coś więcej niż tylko historia? A jeśli ktoś, gdzieś, wykorzystuje tę legendę, by wywołać coś niebezpiecznego? Rebelię. Powstanie. Chaos.
Baines odwrócił się w stronę kominka, jego ramiona napięte. Whisky paliła go w gardło. – Co dokładnie sugerujesz?
Głos Alexandra stał się niższy, bardziej złowieszczy. – Prawdziwy lider wie, kiedy działać, panie prezydencie. Nie czeka się, aż ogień się rozprzestrzeni – tłumi się go, gdy jest jeszcze iskierką. Zatrzymaj historię, zanim stanie się rzeczywistością.
Prezydent gwałtownie się odwrócił. – Jak?
Alexander ponownie się uśmiechnął, ten sam zimny, wyrachowany uśmiech. – Są nowoczesne, demokratyczne sposoby na zapewnienie bezpieczeństwa. Deportacja, panie prezydencie. Identyfikacja. Izolacja. – Zawiesił znacząco głos. – Nawet najmniejszych zagrożeń.
Baines wpatrywał się w niego, niedowierzając. – Mówisz o czym? O… dzieciach?
– Historia widziała gorsze rzeczy w mniej szlachetnych sprawach – szepnął Alexander, jego spojrzenie było nieugięte. – Proszę pomyśleć o bombach nad Hiroszimą i Nagasaki. Czyż nie były „koniecznym” poświęceniem, by chronić większe dobro?
W pokoju zapadła cisza. Baines z trudem przełknął ślinę, jego myśli były splątane, pełne sprzecznych emocji. Spojrzał na swój portret, na którym jego własna podobizna w milczeniu zdawała się go osądzać.
– Muszę się zastanowić – mruknął.
Alexander poprawił marynarkę i odstawił karafkę na stół. – Oczywiście, panie prezydencie. Ufam, że podejmie pan właściwą decyzję. Dla swojego kraju.
Gdy Alexander Caulfield opuścił pokój, ogień cicho trzaskał w kominku, a cienie, które rzucał na ściany, wydłużały się i stawały coraz bardziej złowieszcze. Prezydent Baines osunął się w swój fotel, ciężar jego koszmaru – i słów Alexandra – przytłaczał go niczym korona cierniowa.
Na zewnątrz śnieg nadal opadał, cichy i nieubłagany jak legendy szeptane w ciemnościach.
Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt