Dzwony kościoła św. Michała rozbrzmiewały nad panoramą Manhattanu, ich dźwięk ginął w ryku zimowego wiatru. Wewnątrz kościoła ksiądz Robert Harding żegnał ostatnich wiernych, którzy uczestniczyli w wieczornej mszy wigilijnej. Rodziny opuszczały świątynię, a ich oddechy zamieniały się w białą mgiełkę w lodowatym powietrzu. Ściskali mocniej płaszcze, chroniąc się przed zimnem. Ławki opustoszały, pozostawiając po sobie jedynie porozrzucane modlitewniki i kartki z kolędami.
Ksiądz Harding z satysfakcją obserwował, jak tace z datkami, wypełnione świeżymi banknotami i czekami, zostają wyniesione do biura przez kościelnego.
– Boże błogosławieństwo jest dziś obfite – mruknął pod nosem, pozwalając sobie na lekki uśmiech.
Szedł energicznie kamiennym korytarzem, a jego wypolerowane czarne buty stukały o marmurową posadzkę, gdy kierował się w stronę plebanii. Wigilia Bożego Narodzenia zawsze była dobrym czasem dla parafii – tłumy wiernych, ofiary płynące jak wino mszalne, a parafianie tak pochłonięci świątecznym nastrojem, że nie zauważali jego zniecierpliwionych spojrzeń w stronę zegara podczas mszy.
W ciepłym wnętrzu plebanii ksiądz Harding rozluźnił sztywny kołnierz sutanny i nalał sobie kieliszek amaretto z kryształowej karafki. Kominek cicho trzaskał, rzucając na ciemne drewniane ściany migotliwe światło. Na ścianach wisiały religijne obrazy – złotolistne wizerunki świętych, spoglądających w milczeniu, jakby z wyrzutem. W rogu dumnie stał mahoniowy regał z książkami, choć ich grzbiety wydawały się nietknięte.
Harding opadł na skórzany fotel z zadowolonym westchnieniem, wirując kieliszkiem w dłoni. Na zewnątrz śnieg padał coraz gęściej, tłumiąc miejskie odgłosy i zamieniając Nowy Jork w cichy, opuszczony świat. Ksiądz zerknął na ozdobny zegar na kominku. Dochodziła północ.
Wtedy usłyszał pukanie. Ostro, natarczywie, rozbrzmiewające echem w plebanii.
Harding zmarszczył brwi, odkładając kieliszek.
– Kto u diabła…?
Podniósł się i ruszył do drzwi, chłodne powietrze uderzyło go, gdy je uchylił. W progu stała młoda, widocznie ciężarna Latynoska. Miała na sobie cienki płaszcz i trzymała się za ciążowy brzuch, próbując się ogrzać. Obok niej stał starszy mężczyzna o zniszczonej twarzy i zapadniętych policzkach, w dłoniach ściskał znoszoną czapkę.
– Padre, por favor – zaczął mężczyzna, jego głos był ochrypły. – Potrzebujemy pomocy. Gdzieś, żeby przenocować. Moja siostrzenica… jest w ciąży. Nie mamy dokąd pójść.
Harding spoglądał na nich chłodno. Czuł woń ulicy – niewypranej odzieży, taniego jedzenia, desperacji. Zmarszczył nos z odrazą.
– To nie jest schronisko – odpowiedział szorstko. – Przykro mi, ale parafia nie ma zasobów, by…
– Proszę – przerwał mu mężczyzna, jego głos się załamał. – Przyjmiemy cokolwiek. Nawet miejsce na podłodze. Jest tak zimno, padre. Proszę.
Szczęka Hardinga zacisnęła się.
– Kościół sam ledwo sobie radzi. Nie mogę wam pomóc.
– Ale ojcze… – szepnęła dziewczyna, a łzy zabłysły w jej ciemnych oczach. – To przecież Boże Narodzenie…
Złość zapłonęła w piersi Hardinga. Zrobił krok do przodu, jego głos nabrał ostrości.
– Myślicie, że błaganie u moich drzwi rozwiąże wasze problemy? W tym mieście są schroniska. Idźcie tam! Albo lepiej – znajdźcie pracę. Nie mogę ratować każdego, kto zapuka.
Ramiona mężczyzny opadły, gdy przyciągnął dziewczynę bliżej, próbując osłonić ją przed wiatrem. Jej usta drżały, a łzy zamarzały na policzkach. Bez słowa odwrócili się, odchodząc w mrok.
Harding trzasnął drzwiami.
– Niewdzięcznicy – mruknął, przekręcając zamek. – To nie moja wina, że są biedni.
Wrócił do ciepłego wnętrza plebanii i znów usiadł w fotelu, sięgając po kieliszek amaretto. Ogień w kominku trzaskał głośniej, a z oddali dobiegł cichy dźwięk dzwonów z innego kościoła. Harding westchnął, próbując otrząsnąć się z tego spotkania, ale coś go uwierało – małe ziarenko niepokoju, głęboko zakorzenione w.sercu.
Wtedy rozległo się kolejne pukanie.
Tym razem mocniejsze.
Harding wstał, jego cierpliwość była na wyczerpaniu.
– Jeśli wrócili… – wymamrotał.
Otworzył drzwi z impetem, ale zamiast zdesperowanej pary zobaczył wysokiego, elegancko ubranego mężczyznę. Jegomość miał na sobie ciemny, idealnie skrojony garnitur, który w świetle wydawał się lekko błyszczeć. Jego ostre rysy twarzy okalały starannie uczesane włosy, a uśmiech był jednocześnie czarujący i niepokojący.
– Dobry wieczór, ojcze – powiedział mężczyzna gładko. – Przepraszam za późną porę.
Harding zawahał się.
– Kim pan jest?
– Alexander Caulfield – odparł tamten, robiąc krok w przód. – Przyszedłem poprosić o błogosławieństwo.
Harding zmarszczył brwi, nagle ostrożny.
– Błogosławieństwo? O tej porze?
Uśmiech Caulfielda poszerzył się.
– Tak, ojcze. A w ramach rekompensaty przyniosłem drobną darowiznę.
Na dźwięk słów „darowizna” i „rekompensata” w uszach Hardinga zabrzmiała przyjemna melodia. Wskazał ręką, zapraszając gościa do środka.
– Proszę wejść.
Obaj przeszli do salonu na plebanii, gdzie ogień w kominku rzucał na wszystko migotliwe, pomarańczowe światło. Wzrok Caulfielda spoczął na karafce stojącej na stole.
– Widzę, że świętujemy Boże Narodzenie...
Harding poruszył się niespokojnie i chwycił butelkę, chowając ją za sobą.
– To tylko likier.
– Oczywiście. – Caulfield usiadł, elegancko zakładając nogę na nogę. – Przyszedłem, ponieważ potrzebuję twojego błogosławieństwa, ojcze. Prowadzę interes i chcę, żeby dobrze prosperował.
– Jakiego rodzaju interes? – zapytał Harding, ostrożnie.
Uśmiech Caulfielda stał się bardziej drapieżny.
– Kompleks rozrywkowy. Oferujący… usługi dla dorosłych.
Harding znieruchomiał, a jego twarz wykrzywił wyraz odrazy.
– Co proszę?
– Słyszałeś mnie – odparł Caulfield tonem pełnym nonszalancji. – To dochodowa branża. Na pewno o tym wiesz.
– To grzech! Zepsucie! – wybuchnął Harding. – Nie zrobię tego…
Caulfield sięgnął do kieszeni marynarki i położył na stole grubą kopertę. Delikatny szelest jednoznacznie wskazywał na wagę zawartości.
Gniew Hardinga zgasł w połowie zdania. Wpatrywał się w kopertę, jego gardło nagle wyschło. Powoli wziął ją do ręki i rozchylił, odkrywając schludnie ułożone, nowe banknoty studolarowe.
– Mówiłeś coś, ojcze? – zapytał Caulfield jedwabistym tonem.
Harding oblizał wargi, jego dłonie lekko drżały.
– Cóż… każda dusza zasługuje na łaskę. Nawet biorące udział w najbardziej… niekonwencjonalnych przedsięwzięciach.
Caulfield cicho zaśmiał się pod nosem.
– Wiedziałem, że to zrozumiesz. – Pochylił się do przodu, a jego głos obniżył się do szeptu. – A tak przy okazji, dobrze poradziłeś sobie z tą ciężarną kobietą wcześniej. Bardzo stanowczo.
Harding zbladł, jakby z niego uchodziło całe ciepło.
– Co? Skąd ty…
Spojrzenie Caulfielda pociemniało.
– Nic nie uchodzi mojej uwadze, ojcze. Ale powiedz mi… co jeśli dziś odwróciłeś się od kogoś ważnego? Co jeśli odrzuciłeś Mesjasza?
Harding cofnął się o krok, jakby ktoś go uderzył.
– O czym ty mówisz?
Caulfield wstał, a jego uśmiech stał się maską pełną grozy.
– A co, jeśli dziecko, które nosi, jest przeznaczone, by przynieść zbawienie? Co, jeśli przez twoją chciwość przypieczętowałeś własny los?
– Wynoś się – wyjąkał Harding, wskazując drżącym palcem na drzwi. – Wynoś się!
Śmiech Caulfielda odbił się echem po pokoju, niski i przeszywający.
– Za późno, ojcze. Zdecydowanie za późno.
Ogień w kominku wybuchł nagle z taką siłą, że płomienie wyrwały się na zewnątrz. Harding krzyknął, gdy żar objął pokój, a jego sutanna zajęła się ogniem. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, był Caulfield stojący nieruchomo w środku chaosu, nietknięty, z uśmiechem wiecznym i złowieszczym.
Kościelne dzwony zabrzmiały raz jeszcze, ale tym razem biły na trwogę za ojca Hardinga.
Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt