Anioły na Times Square - Rozdział Ósmy: Upadek i nadzieja - AlexPretnicki
Proza » Fantastyka / Science Fiction » Anioły na Times Square - Rozdział Ósmy: Upadek i nadzieja
A A A
Od autora: Całość dostępna na: aleksanderpretnicki.blogspot.com

Fluorescencyjne światła na lotnisku JFK brzęczały cicho, wtórując szumowi niespokojnych rozmów podróżnych i odgłosom kółek walizek toczących się po linoleum. Oficer Raymond Dean siedział pochylony w swojej kabinie inspekcyjnej, a ciężar granatowego munduru zdawał się równie przytłaczający, co brzemię na jego barkach. Jego zmęczone, podkrążone oczy przesuwały się po strumieniu twarzy, paszportów i dokumentów – każda z tych historii była dla niego jedynie kolejnym szczegółem, na który nie miał ani czasu, ani siły, by zwracać uwagę.

Atmosfera była napięta, jak zwykle w ostatnich dniach. Od czasu wydania przez prezydenta najnowszego rozporządzenia, do Biura Celnego i Ochrony Granic napływały kolejne dyrektywy. Kobiety w ciąży należało natychmiast oznaczać. Podejrzenie, zatrzymanie, deportacja – te słowa stały się codzienną mantrą procedur. Raymond przez całą swoją karierę wypełniał rozkazy, ale ostatnio każde przybite pieczęcią pozwolenie opuszczenia lub przybycia do kraju, przypominało wyrok wydany przez niewidzialną rękę.

Tego dnia coś jednak dodatkowo rozstrajało jego i tak już napięte nerwy.

Zaledwie piętnaście minut wcześniej przez radio dotarła wiadomość: „Prawdopodobne osoby próbujące opuścić JFK. Mężczyzna i ciężarna kobieta. Zwiększyć środki ostrożności.”

Raymond stał na stanowisku, obserwując, jak jego kolega kieruje wskazaną parę w stronę jego kabiny. Na pierwszy rzut oka wyglądali zupełnie zwyczajnie – zmęczeni życiem, jak większość podróżnych w tym międzynarodowym młynie przylotów i odlotów. Kobieta była młoda – nie więcej niż dwadzieścia lat, ocenił – a jej twarz była blada pod zasłoną ciemnych włosów. Jedną rękę trzymała ochronnie na zaokrąglonym brzuchu i unikała jego wzroku. Obok niej szedł mężczyzna, starszy, o twarzy naznaczonej zmarszczkami, z lekko drżącymi dłońmi i widocznym utykaniem.

Raymondowi ścisnęło się serce.

– Następni, proszę – powiedział chrapliwie.

Para podeszła. Płaszcz kobiety był zbyt cienki jak na zimowy chłód panujący na zewnątrz, a mężczyzna kurczowo ściskał w ręce małą, sfatygowaną walizkę. Położyli paszporty na ladzie. Raymond podniósł dokumenty i rutynowym spojrzeniem prześledził zawarte w nich informacje.

Marie Durand. Obywatelka Francji. Dwadzieścia jeden lat.

Joseph Reyes. Obywatel Meksyku. Czterdzieści pięć lat.

Raymond uniósł wzrok.

– Dokąd się państwo wybierają?

– Do Europy – odpowiedział szybko Joseph, a w jego głosie wyczuł nutę zdenerwowania. Twarz kobiety drgnęła. Spojrzała na Josepha, a potem na podłogę.

– Służbowo czy prywatnie? – zapytał Raymond, stukając rytmicznie długopisem o blat.

– Do rodziny – odezwała się cicho Marie, jej głos miał delikatny, śpiewny akcent. – Musimy tam dotrzeć.

Raymond zawahał się. W jej głosie wyczuł niepewność, która była niemal namacalna. Uważnie przyjrzał się jej twarzy, zmęczonym rysom, delikatnej dłoni spoczywającej na brzuchu, jakby chciała go osłonić przed całym światem.

– Czy są państwo świadomi obowiązujących ograniczeń w podróży?

Joseph niespokojnie przestąpił z nogi na nogę, otwierając usta, by odpowiedzieć:

– Mamy wszystkie dokumenty.

– Nie o to pytałem.

Marie szybko wtrąciła się do rozmowy, jej głos nabrał stanowczości.

– Tak, wiemy. Ale proszę... to ważne, byśmy odlecieli. To dla dziecka.

Słowo „dziecko” uderzyło Raymonda niczym cios. Ścisnęło mu gardło. Prawie mógł usłyszeć śmiech swojej córki w pamięci – cichy i ulotny, niczym zjawa niesiona przez wiatr. Ból ścisnął mu klatkę piersiową, jakby wbijając się głęboko w żebra. Minęło osiem miesięcy od tamtej nocy w szpitalu. Osiem miesięcy od chwili, gdy stracił zarówno żonę, jak i ich maleńką córeczkę przez komplikacje, których nikt nie mógł przewidzieć.

Raymond odchrząknął, stukając dokumentami o blat.

– Gdzie będą państwo przebywać po przylocie?

Między dwojgiem zapanowała niezręczna cisza. Marie przestąpiła z nogi na nogę.

– Zobaczymy na miejscu – powiedział w końcu Joseph. – Po prostu musimy tam dotrzeć. Proszę.

Raymond spojrzał na niego twardo.

– „Zobaczymy na miejscu” to nie jest plan.

Głos Marie zadrżał, ale nie stracił determinacji.

– Nie mamy planu, oficerze. Nie mamy nic. Ale mamy siebie i to dziecko – tę jedną szansę. I zrobimy wszystko, co trzeba.

Jej słowa były pełne drżącego uporu, iskry czegoś czystego i niezłomnego. Coś w nim drgnęło. Chciał zapytać: Dlaczego? Dlaczego ryzykować wszystko? Dlaczego przeciwstawiać się rozkazom? Ale zamiast tego spojrzał na jej dłoń spoczywającą na brzuchu.

Osiem miesięcy.

Przed oczami stanął mu tamten wieczór na sali porodowej – dźwięk maszyn, ciche szepty lekarzy, twarz żony blada pod sterylnymi światłami.

– Chcę tylko, żeby z nią było dobrze, Ray – szepnęła wtedy żona, ściskając jego dłoń z siłą, która przeczyła jej słabnącemu ciału. – Zaopiekuj się nią. Zaopiekuj się...

Zamrugał, odpychając wspomnienie.

Marie pociągnęła nosem, przerywając ciszę.

– Proszę, oficerze. Nie mamy dokąd pójść.

Joseph położył dłoń na jej ramieniu.

– Potrzebujemy tylko szansy, panie oficerze. Tylko tego.

Raymond zacisnął palce na paszportach. Jego rozsądek krzyczał, by trzymał się procedur. Wytyczne były jasne: oznaczyć, zatrzymać, przekazać. Powinien wezwać przełożonego, powiadomić agentów ICE stojących kilka bramek dalej.

Ale kiedy spojrzał w zmęczone oczy Marie, zobaczył twarz swojej córki. Nie tej, której nigdy nie zdążył przytulić, ale tej, którą wyobrażał sobie setki razy – uśmiechniętą, roześmianą, pełną światła.

Raymond westchnął drżącym oddechem. Jego dłonie niemal automatycznie sięgnęły po pieczęć. Oba paszporty zostały podstemplowane.

Marie westchnęła cicho. Oczy Josepha rozszerzyły się ze zdziwienia.

Raymond wsunął dokumenty z powrotem przez ladę.

– Bramka B26. Nie oglądajcie się za siebie.

Marie otworzyła usta, przez moment tylko wpatrując się w niego, a w jej oczach pojawiły się łzy. Potem uśmiechnęła się – cicho, promiennie, z wdzięcznością, której nie dało się opisać słowami.

– Dziękuję.– wyszeptała, jej głos ledwo słyszalny.

Raymond nie odpowiedział. Po prostu odwrócił wzrok, podczas gdy para ruszyła pospiesznie w stronę kontroli bezpieczeństwa. Ramię Josepha ochronnie spoczywało na ramionach Marie.

Zapadła długa cisza. Kolejka pasażerów przesuwała się powoli naprzód, a Raymond wrócił do swoich obowiązków, jego ruchy mechaniczne, myśli zaś krążyły gdzie indziej.

Za oknem dostrzegł odległy samolot kołujący w stronę pasa startowego. Obserwował, jak wznosi się w coraz ciemniejsze niebo, jego światła migotały jak dalekie gwiazdy.

– Oficerze Dean – rozległ się ostry głos z radia.

Raymond lekko drgnął, podnosząc urządzenie bliżej ust. – Dean, słucham.

– Proszę natychmiast zgłosić się do biura przełożonego.

Serce Raymonda zamarło. Ciężar podjętej decyzji znów na niego spadł. Spojrzał raz jeszcze na niebo, gdzie samolot był już tylko nikłym punktem w ogromnej przestrzeni. Wiedział, co go czeka – reprymenda, a może coś gorszego. Ale gdy podnosił się z krzesła, poczuł coś dziwnego w piersi.

Po raz pierwszy od ośmiu miesięcy przytłaczająca pustka została zastąpiona – choć na krótko – najdelikatniejszym ciepłem.

I gdy szedł w stronę swojego losu, Raymond Dean nie mógł powstrzymać myśli, że czasami zasady są po to, by je łamać.

---

Poranek w Gabinecie Owalnym był pełen blasku wlewającego się przez wysokie okna, rzucającego miękkie cienie na biurko. Prezydent William T. Baines odchylił się w swoim skórzanym fotelu o wysokim oparciu, wpatrując się w ogromny ekran telewizora zamontowanego na ścianie. W pokoju panowała cisza, przerywana jedynie monotonnym głosem komentatorów rozpływających się w pochwałach.

– Odważny przywódca na trudne czasy – mówił prezenter z American Liberty News. – Prezydent Baines udowodnił, że ma odwagę podejmować trudne decyzje, konieczne, by ochronić amerykański sen.

Na kanale Capital Voice inny głos wtórował równie pochlebnie: – Wymaga odwagi robienie tego, co niepopularne. Ale historia zapamięta Williama T. Bainesa jako człowieka, który obronił nasze granice i przywrócił porządek.

Prezydent uśmiechnął się, czując, jak duma rozpiera jego pierś. Upił łyk czarnej kawy – gorzkiej, ale satysfakcjonującej. Historia, myślał, zapisze jego imię obok Lincolna i Roosevelta. Prezydent wizji. Prezydent czynu.

– Trudne decyzje – mruknął pod nosem. – Takie, które tylko ja potrafię podjąć.

W wyobraźni widział już swoją drugą kadencję – pomniki wzniesione na jego cześć, książki wychwalające jego przywództwo, szkoły uczące przyszłe pokolenia o człowieku, który ocalił naród. Tak, ofiara była wysoka, ale konieczna.

Z tych podniosłych myśli wyrwał go cichy skrzyp drzwi. Prezydent uniósł wzrok i zobaczył Calvina Harta, dyrektora FBI, wchodzącego do środka z grubą teczką mocno przyciśniętą do boku. Twarz Harta była poważna, jak zawsze.

– Panie Prezydencie – zaczął Calvin, jego głos był suchy i rzeczowy. – Czy mogę usiąść?

– Mów, Hart, nie mam całego dnia – odparł Baines, machając dłonią lekceważąco.

Calvin usiadł na krześle naprzeciw prezydenta. Położył teczkę na kolanach, trzymając jej brzegi, jakby próbował się oprzeć.

– Raport z operacji, sir – zaczął. – Jest... szczegółowy.

Baines odstawił kawę, patrząc na niego z narastającą niecierpliwością. – Daj mi najważniejsze punkty.

Calvin odchrząknął. – W ciągu ostatnich 48 godzin przechwycono 3200 osób próbujących uciec. Spośród nich 540 to kobiety w ciąży. Wszystkie zostały przetransportowane do obozów deportacyjnych zgodnie z dyrektywą wykonawczą. Dodatkowo... – głos Calvina zadrżał lekko – … podczas transportu lub w ośrodkach zmarło dwadzieścioro czworo niemowląt z powodu powikłań.

W pomieszczeniu zapadła cisza. Jedynym dźwiękiem był cichy stukot zegara stojącego w rogu.

Prezydent zastygł, jego dłonie zacisnęły się na poręczach fotela. – Co powiedziałeś?

– Dwudziestka czwórka niemowląt, sir – powtórzył Calvin łagodniej. – Prowadzimy dochodzenie w sprawie przyczyn, ale warunki są... dalekie od idealnych. Wystąpiły błędy medyczne –

– Wystarczy – przerwał Baines ostrym szeptem, jego twarz pobladła. – Decyzje dotyczące zatrzymania były konieczne. Konieczne, rozumiesz?

Calvin patrzył na prezydenta uważnie. – Tak, sir.

Baines westchnął, jego oddech był niespokojny. – Te ofiary... to cena postępu. – Spojrzał na swoje biurko, unikając spojrzenia Calvina. – Racjonalni ludzie to zrozumieją.

– Oczywiście, panie Prezydencie – odparł Calvin, choć w powietrzu zawisła niewypowiedziana wątpliwość.

Po chwili Baines wyprostował się, odzyskując swoją zwyczajową postawę. – A co z Kalungą?

Calvin zmienił pozycję na krześle, wyraźnie spięty. – To... inna sprawa, sir.

Baines zmarszczył brwi. – Wyjaśnij.

– Kalunga wymknął się z obserwacji – przyznał Calvin. – Mieliśmy agentów śledzących go, ale dwa dni temu ich zgubił. Od tamtej pory nie ma po nim śladu.

Twarz prezydenta pociemniała jak nadciągająca burza. – Chcesz mi powiedzieć, że go zgubiliście?

– Sir, angażujemy wszystkie dostępne zasoby…

– Do diabła, Hart! – ryknął Baines, uderzając dłonią w biurko. – Płacę ci, żebyś kontrolował sytuację, a nie ją spieprzył! Zgubiliście najbardziej niebezpiecznego człowieka w tym kraju! Jak mam uspokoić opinię publiczną, jeśli ludzie tacy jak Kalunga znikają jak kamfora?

– Panie Prezydencie…

– Zamknij się! – ryknął Baines, chwytając kryształowy przycisk do papieru z biurka i rzucając nim o podłogę. Roztrzaskał się na tysiące kawałków. – Jesteście niekompetentni. Wszyscy jesteście niekompetentni!

Calvin drgnął, ale nie ruszył się z miejsca.

– Proszę mi wierzyć, panie prezydencie, znajdziemy go – zapewnił spokojnie.

– Przysięgam na Boga, Hart, zakopię cię żywcem! Zobaczysz, że skończysz w pieprzonej celi, i to jeszcze przed końcem tygodnia! – Twarz Bainesa poczerwieniała z wściekłości, a żyły na jego szyi pulsowały. Podniósł się z fotela, ciężko oddychając, a jego ręce drżały.

Nagle zamarł. Na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz. Chwycił się biurka, jego uchwyt osłabł, a on sam zatoczył się o krok do tyłu.

– Panie prezydencie? – Calvin podniósł się z krzesła. – Czy wezwać pomoc?

Baines machnął słabo ręką, mamrocząc coś niezrozumiałego. Jego ciało wyglądało, jakby nagle opadło z sił.

– Wezwę pomoc – powiedział Calvin, ruszając w stronę drzwi.

Jego kroki szybko ucichły na korytarzu. W gabinecie zapanowała cisza. Baines opadł ciężko na fotel, trzymając się za klatkę piersiową. Powietrze w pomieszczeniu wydawało się nagle przeszywająco zimne.

Drzwi cicho zaskrzypiały. Baines podniósł wzrok z widocznym zmieszaniem. Do środka wszedł wysoki mężczyzna – nienagannie ubrany w czarny garnitur, z błyszczącymi srebrnymi spinkami przy mankietach. Jego twarz była wychudzona, a spojrzenie ciemne i przenikliwe.

– Kim, do cholery, jesteś? – wychrypiał Baines.

Mężczyzna uśmiechnął się ledwie zauważalnie.

– Alexander Caulfield, panie prezydencie. Przyszedłem złożyć gratulacje.

– Gratulacje? – burknął Baines. – Z jakiej okazji?

– Z powodu pańskiej wspaniałej pracy – odparł Caulfield, robiąc kilka kroków do przodu. Jego wypolerowane buty ledwie wydawały jakikolwiek dźwięk. – Naprawdę świetnie pan sobie poradził z sianiem chaosu i cierpienia. Nadzwyczajny wynik.

Baines zmrużył oczy.

– Co to za pieprzenie?

Caulfield przechylił lekko głowę, z kpiącym wyrazem twarzy.

– Czy to ma znaczenie? Wyniki mówią same za siebie. Ale widzi pan, panie prezydencie, nawet pański geniusz nie powstrzyma tego, co jest przeznaczone.

– O czym ty mówisz? – wychrypiał Baines, jego oddech stał się cięższy.

W oczach Caulfielda błysnęło coś niepokojącego.

– W tej chwili, w skromnym miasteczku, rodzi się Zbawiciel. Dziecko, które przyniesie nadzieję złamanemu światu – jego głos stwardniał. – Moi współpracownicy i ja uznajemy to za… irytujące. Ale przyjęliśmy do wiadomości, że nadzieja jest upartą rzeczą. A gdy rozkwita, my zbieramy nasze nagrody gdzie indziej.

– Kim jesteś? – wychrypiał Baines, jego głos stał się ledwo słyszalny.

Caulfield uśmiechnął się szerzej. Powoli cienie w pokoju zdawały się wydłużać i skręcać. Jego twarz zaczęła się zmieniać – kości policzkowe wyostrzyły się, oczy zapłonęły czerwienią, a zęby zabłysnęły przerażającym, nieludzkim światłem. Baines wydał zdławiony krzyk, cofając się w panice.

– Wiesz, kim jestem – powiedział demon, a jego głos rozbrzmiewał jak tysiąc szeptów. – I wiesz, dokąd zmierzasz.

Baines krzyknął, chwytając się za klatkę piersiową, gdy pokój wypełnił się ogniem i cieniami.

Drzwi gwałtownie otworzyły się kilka chwil później. Calvin Hart i lekarz wbiegli do środka, znajdując prezydenta bezwładnie osuniętego w fotelu.

Lekarz pochylił się, przykładając dwa palce do szyi Bainesa. Potem pokręcił głową.

– Nie żyje.

Calvin przełknął ślinę, czując suchość w gardle.

– Co się stało?

Lekarz zmarszczył brwi.

– Najprawdopodobniej zawał serca.

Calvin spojrzał na twarz prezydenta – zastygłą w wiecznym, niemym krzyku.

A gdzieś poza murami Białego Domu rozległ się cichy, złowrogi śmiech.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
AlexPretnicki · dnia 09.03.2025 16:16 · Czytań: 70 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Zbigniew Szczypek
22/03/2025 13:46
Gitesiku Zrozumiałem(chyba) zamysł tego… »
Florian Konrad
22/03/2025 13:32
kurczę: aż niedawno chciałem napisać tekst "Groby… »
Zbigniew Szczypek
22/03/2025 13:23
Nikodem.m Nikodemie - zacznę od zmiany tytułu - rybak, to… »
Zbigniew Szczypek
22/03/2025 12:37
Agnieszko Piękny ale i bardzo, bardzo smutny ten utwór,… »
Zbigniew Szczypek
22/03/2025 12:23
Januszu 1. Na pewno dobre, bo przeżył i możliwe też, że… »
Janusz Rosek
22/03/2025 10:48
Zbigniew Szczypek Ten fragment tekstu daje do myślenia i… »
Janusz Rosek
22/03/2025 10:35
Dziękuję bardzo za Twój komentarz i bardzo dobrą ocenę.… »
Zbigniew Szczypek
21/03/2025 19:24
Dekadentka Pozwól, że jako pierwszy przywitam Cię… »
Zbigniew Szczypek
21/03/2025 18:35
Januszu Dość trudno jest mi na bieżąco obserwować kolejne… »
Zbigniew Szczypek
21/03/2025 16:46
Janusz Rosek Januszu, niezmiennie i ze wspaniałym… »
domofon
21/03/2025 09:57
Chciałoby się krzknąć: Walcz jesteś rycerzem, ale jak… »
Janusz Rosek
21/03/2025 08:37
Zbigniew Szczypek Bardzo dobry tekst. Za każdym razem,… »
KoRd
19/03/2025 23:09
Tekst trochę zmyślony. Ogólnie Ok, Parę błędów rzeczowych… »
KoRd
19/03/2025 22:40
Dzięki za wizytę na mojej stronie. Tekst ten powstał podczas… »
Florian Konrad
19/03/2025 08:13
Dziękuję serdecznie. »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 07/03/2025 23:38
  • Wszystkich, a szczególnie zwycięzców konkursu serdecznie pozdrawiam i mam nadzieję/głęboko w to wierzę, że i bez konkursu będziemy licznie komentować! Liczne pąki już pęcznieją, czas rokwitnąć ;-}
  • Redakcja
  • 03/03/2025 15:21
  • Wyczyściliśmy już Portal z tego spamu.
  • Miladora
  • 03/03/2025 14:24
  • A ja myślałam, że jest to forum dyskusyjne portalu pisarskiego, a nie agencja reklamowa. :(
  • Redakcja
  • 28/02/2025 09:38
  • Ostatni moment na komentarzowe szaleństwo! Pióra w dłoń!
  • Redakcja
  • 14/02/2025 12:01
  • Kochani, mamy konkurs, zapraszamy do zabawy! [link]
  • Szymon K
  • 30/01/2025 06:22
  • Dlaczego zniknęły moje linki do ksiażki?
  • Wiktor Orzel
  • 02/01/2025 11:06
  • Wszystkiego dobrego wszystkim!
  • Janusz Rosek
  • 31/12/2024 19:52
  • Udanego Sylwestra i szczęśliwego Nowego Roku 2025
  • Zbigniew Szczypek
  • 30/12/2024 22:28
  • Iwonko - dziękując za życzenia - kocham zdrowie i spokój oraz miłość, pełną świąt! A Tobie Iwonko i wszystkim na PP życzę Szczęśliwego Nowego Roku, by każdy dzień był święty/świętem
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty