Cudownie pijany i wystarczająco głupi, by nie myśleć o przyszłości szedłem, a przede mną było miasto mojego dzieciństwa, miasto młodzieńczych doświadczeń, niezliczonych porażek i sukcesów, z których dziś nie wypada mi się śmiać.
Przyjaźnie wydawały się wieczne, dziewczyny piękne jak letni sen, a wino pite za starą piekarnią, było nektarem bogów. Mieliśmy marzenia, jak stąd w nieskończoność. Runęły, jak anioł, któremu zabrano skrzydła.
Pamiętam powrót z wesela przyjaciela, gdy za bardzo wrośliśmy w noc i uciekł nam ostatni autobus, a buty miałem piękne, lecz zbyt ciasne, by znieść daleką drogę. Przewiesiłem je przez ramię i szedłem tak, niczym bosonogi biegacz zbyt zmęczony, by dalej biec. Byłem hardy, szczęśliwy, a jednocześnie zły, że to jeszcze tak daleko, ale z każdym mijanym kilometrem pokorniałem. Każda minuta była przebaczaniem samemu sobie, za to, że żyłem zbyt nieśmiało, a może trzeba było wykopać otwarte drzwi, krzyczeć, ile sił w płucach zamiast siedzieć cicho i obserwować z ukrycia.
Tak myślałem tamtej nocy, ale dziś, patrząc za okno, myślę, że to właśnie ta nieśmiałość nauczyła mnie słuchać ludzi, wyłuskiwać z ich opowieści słowa, które stają się wierszami. Najcichszy szept, szelest liści, powiew wiatru są jak muzyka.
Studnie pełne pragnień, stare okna pełne światła, skrzypiące podłogi znające nasze tajemnice, tęsknoty i każde miłosne zaklęcia oraz domy z magią ukrytą w murach – tego już nie ma. Pościeli pachnącej krochmalem, czystych koszul, które perfekcyjnie prasował ojciec, zakładanych na niedzielne msze, szeptu rozmodlonych staruszek, maratonów rozmów o książkach, muzyce, czerwonych autobusów, porannych rozmów przy kuchennym stole, wiernego psa przygarniętego z ulicy, drewnianych oparć krzeseł w których zbierały się sny, szybkich jak wiatr rowerów, radości z letnich dni, łąk z tajemniczą mgłą i tobą przy boku z oczami jak błękit nieba, pociągów zatrzymujących się na stacji, zawiadowcy w czerwonej czapce, szałasów budowanych w wielkiej tajemnicy, głosu babci czytającej nam baśnie i twarzy przyjaciół śpiewających przy ognisku hymn naszej paczki – Psalm 125.
Ci, którzy Jahwe ufają, są, jak góra Syjon, co się nigdy nie porusza, ale trwa na wieki – więc nie wypada nam się poddawać, upadać, złorzeczyć. Musimy być jak wieża z kamienia odporna na ciosy życia.
Dziś śnię o miastach, które są mi bliskie: o Ateńskich krzykliwych ulicach, Mykonosie o dwóch twarzach – tej szalonej latem i poważnej zimą, o dostojnym Hamburgu z wieżami pustych kościołów strzelających w niebo, o spokojnym Grudziądzu z jeziorami, które nocą zamieniają się w niebo, ale najwięcej śnię o mieście mojego dzieciństwa.
Za dużo smutku jest w twoich wierszach, mówią ludzie, a przecież smutek, jest cieniem życia i należy o nim pisać. Jest jak sól nadająca smak potrawie, jak wielka katedra cierpienia, jak niedokończony obraz, przerwana rozmowa, jak wiatr w listowiu szumiący smutne wiersze.
Wszystko przemija i zamienia się we wspomnienia. Może zanim wyblaknie mi pamięć zdążę to wszystko jeszcze zapisać.
MManuel del Kiro
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt