Byłem cieniem samego siebie, dryfującym na granicy między jawą a snem. Moje życie, raz pełne barw i nadziei, obróciło się w gruzy – przypominało zapomniany obraz, na którym farba łuszczy się powoli, zostawiając jedynie szare tło. Miasteczko, w którym mieszkałem, przestało być domem – stało się pułapką. Czas w nim płynął nieubłaganie wolno, niemal boleśnie. Byłem jednym z tych, którzy zostali, gdy wszyscy inni ruszyli przed siebie.
Ciasna kawalerka w starej kamienicy była moim schronieniem, lecz każdy jej kąt przypominał mi o porażkach. Drewniane ściany tłumiły świat zewnętrzny, zostawiając mnie sam na sam z echem własnych myśli, które często były głośniejsze niż chciałem. Kuchnia tak mała, że ledwo mieściła stół, zdawała się symbolizować moje życie – ograniczone, uwięzione w ramach codzienności. Każdego ranka witała mnie ciszą, która była równie przytłaczająca, co samotna.
Miasteczko, choć pozornie ciche, miało swój rytm. Po sezonie turystycznym puste kawiarnie i zamknięte sklepiki przypominały mi o stagnacji, która zdawała się przenikać każdy zakątek tego miejsca. Ludzie mijali mnie na ulicach, czasem rzucając krótkie spojrzenia, czasem nawet nie dostrzegając mojego istnienia. Ich uprzejmość była powierzchowna, ukierunkowana na własne sprawy, jakby moje problemy nie mogły mieć znaczenia w ich uporządkowanym świecie. To było miejsce, w którym czas zdawał się zatrzymać, a każdy krok w przód wydawał się niemal niemożliwy.
Przez lata uciekałem od siebie – w alkohol, w tabletki, w narkotyki. Każda substancja była jak plaster na ranę, która nigdy się nie goiła. Poranki zaczynały się od drżenia rąk i bólu głowy, a kończyły na pustych butelkach i rozrzuconych blistrach. Byłem więźniem własnych nawyków, a każdy dzień zdawał się być powtórką poprzedniego. Ale tamtego lata coś we mnie pękło. Może to była świadomość, że nie mogę już dłużej tak żyć. Może to była nadzieja, że gdzieś tam istnieje inne życie – lepsze, czystsze.
Decyzja przyszła nieoczekiwanie, jak błysk światła w najciemniejszej nocy. Pod wpływem impulsu spakowałem się. Parę ubrań, kilka oszczędności i resztki siły, jakie mi zostały, trafiły do walizki. Zamknąłem za sobą drzwi, których trzask wydawał się ostatecznym zakończeniem. To był mój pierwszy krok.
Idąc przez rynek, poczułem dziwną ciszę – jakby świat wstrzymał oddech. Zmęczony, złamany, ale gotowy na coś nowego. Wsiadłem do pociągu, który zabrał mnie w stronę Wrocławia. Za oknem szarość poranka przeplatała się z melancholią – moją wieczną towarzyszką. Nie miałem planu. Miałem tylko nadzieję, że gdzieś, w którymś miejscu, znajdę przestrzeń, gdzie będę mógł zacząć od nowa.
We Wrocławiu sądziłem, że wszystko się zmieni. Miasto wydawało się inne – obce, tętniące życiem, niepowiązane z moją przeszłością. W pierwszych dniach było przytłaczające – gęste od ludzi, gwaru i odgłosów samochodów. Sprawiało wrażenie, jakby wszyscy byli czymś zajęci, mieli swoje sprawy i cele. Stałem na przystanku tramwajowym, obserwując przechodniów. Kobieta z dzieckiem na rękach, śpieszący się mężczyzna z teczką, para młodych ludzi rozmawiająca w pośpiechu. To życie pulsujące wokół mnie zdawało się nie mieć nic wspólnego z tym, co nosiłem w sobie.
Z ulic wracałem do siebie – samotność była moim towarzyszem. Nadal potrzebowałem ucieczki – od emocji, od myśli, od samego siebie. W końcu znalazłem, kogo szukałem. Była to kokaina. Cała reszta przestała mieć znaczenie. Wszystkie moje oszczędności rozpłynęły się w jednej chwili. Potem piłem, chodziłem po mieście od ulicy do ulicy, nagrywając transmisje wideo, które bezmyślnie wrzucałem do sieci. Nie dbałem o nic – ani o siebie, ani o to, kto mógłby mnie oglądać.
W pewnym momencie, nie wiedząc już, gdzie jestem, wpadłem na ruchliwe skrzyżowanie. Pamiętam moment, w którym światła samochodu rozbłysły w moich oczach, a potem poczułem rękę, która szarpnęła mnie do tyłu. To była kobieta. Była w średnim wieku, a jej twarz – zmęczona, ale przyjazna – wydawała się jakimś dziwnym zrządzeniem losu. "Pani na pewno jest lekarzem," wyrwało mi się, zanim zdążyłem pomyśleć. Uśmiechnęła się lekko i odpowiedziała: "Skąd pan o tym wie?" Sam nie byłem pewien, dlaczego to powiedziałem.
Szukałem czegoś, czego nie potrafiłem nazwać. Szukałem spokojnego domu, miejsca, gdzie mógłbym się schować przed światem i przed sobą. Ale wszystko, co napotykałem, tylko bardziej przypominało mi, jak bardzo jestem oderwany od rzeczywistości. Zmęczony, brudny, wyczerpany, doszedłem do punktu, w którym musiałem coś zmienić – cokolwiek. Rozmyślałem godzinami, ważąc każdą decyzję, aż w końcu podjąłem tę, która wydawała się jedynym wyjściem: skierować się do szpitala. Nie było to jednak proste. Moje życie, pełne zgliszcz dawnych nadziei, stało się labiryntem, z którego nie potrafiłem znaleźć wyjścia. Gdy szukałem pomocy, czułem na sobie ciężar spojrzeń – spojrzeń ludzi, którzy widzieli we mnie tylko porażkę. Ich oczy były jak lustra, które odbijały mój własny wstyd. Patrzyli na mnie jak na człowieka, który bardziej zasługuje na konsekwencje swoich wyborów niż na cokolwiek innego. I wtedy zrozumiałem, że w ich świecie nie było miejsca na słabość.
Trafiłem do szpitala psychiatrycznego, miejsca chłodnego i sterylnego, gdzie ściany wydawały się pochłaniać każdy dźwięk. Za ciężkimi drzwiami odnalazłem coś przypominającego spokój, choć może był to tylko bezruch. Dwa tygodnie, które tam spędziłem, mijały w dziwnej ciszy – rytm dnia wyznaczały kroki pielęgniarek i monotonia ich pytań. "Jak się dziś czujesz?" Odpowiadałem zdawkowo, sam nie wiedząc, co czuję. Może ulgę, że nikt tu mnie nie ocenia, a może pustkę, której nie chciałem już dłużej analizować. Było to miejsce, gdzie chaos w mojej głowie na chwilę ustąpił.
Kiedy opuszczałem szpital, czułem się lżejszy, jakby z moich ramion zdjęto część niewidzialnego ciężaru. Jednak ta ulga była złudna. Gdzieś w tle majaczyło poczucie, że to jeszcze nie koniec – że chaos czai się tuż za rogiem, gotów wrócić przy pierwszej słabości. Z tą niepewną równowagą postanowiłem ruszyć w stronę Krakowa, miasta, które kiedyś było moim domem.
Podróż nie była łatwa. Brakowało mi pieniędzy na bilet, a każda chwila w pociągu była naznaczona napięciem. W końcu konduktor podszedł, spojrzał na mnie uważnie – jakby próbował zrozumieć, kim jestem. W jego oczach dostrzegłem mieszankę zniecierpliwienia i obojętności, jakby widział już zbyt wielu takich jak ja. Po krótkiej wymianie słów wysadził mnie na małej stacji w miasteczku, którego nazwy nawet nie zapamiętałem. Nie miało to znaczenia – byłem porzucony pośrodku niczego.
Szedłem. Każdy krok był jak odruch, jakby moje ciało wiedziało, że musi iść dalej, choć mój umysł nie mógł znaleźć powodu. Droga prowadziła mnie przez pola i puste uliczki, aż w końcu dotarłem na autostradę. Znak drogowy, zardzewiały i przekrzywiony, wskazywał miejsca, które wydawały się równie obce jak ja sam. Próbowałem złapać stopa, machając ręką z desperacją, która była niemal namacalna. Samochody mijały mnie jak cienie, kierowcy spoglądali na mnie tylko przelotnie, a potem odwracali wzrok.
W końcu zatrzymał się samochód. Kierowca – mężczyzna w średnim wieku, o zmęczonej, ale spokojnej twarzy – spojrzał na mnie z ciekawością, ale bez cienia pogardy. Nie pytał wiele. Słuchał w ciszy, jakbym nie był pierwszy, który opowiadał mu taką historię. Gdy skończyłem mówić, wręczył mi banknot – sto złotych. "Kup sobie bilet," powiedział, odprowadzając mnie na niewielką stację kolejową.
Tam, na peronie, poczułem coś, czego dawno nie czułem – przebłysk nadziei. Może była to wdzięczność za ten drobny gest, a może ulga, że ktoś jeszcze dostrzegł we mnie człowieka. Kupiłem bilet do Krakowa i usiadłem na ławce, patrząc na linię szyn ciągnącą się w dal, aż po horyzont. Każdy oddech wydawał się być cięższy niż ten poprzedni, jakby moje ciało próbowało wyrzucić z siebie lata napięcia i bólu.
Gdy pociąg wtoczył się na peron, wsiadłem do niego z torbą w ręku i resztkami nadziei w sercu. Kraków, miasto mojej przeszłości, miało stać się teraz sceną mojego nowego początku. Czy byłem na to gotów? Nie wiedziałem. Ale w tamtej chwili liczył się tylko fakt, że ruszyłem dalej. Wysiadłem z pociągu w Krakowie, zmęczony i obolały, trzymając w dłoni walizkę, która wydawała się cięższa z każdym krokiem. Wszedłem na dworzec, ale szybko opuściłem jego surowe wnętrze, kierując się na ławkę przed wejściem. Usiadłem na niej, wpatrując się w lampy rozświetlające nocną przestrzeń i galerię, której szyby odbijały tylko moją sylwetkę. Czułem się zagubiony, jakby miasto, choć znajome, stało się obce – niedostępne i chłodne.
Zmęczenie przeszywało mnie na wskroś. Moje wychudzone ciało, poddawane od lat próbom wytrzymałości, ledwie utrzymywało się w pionie. Bolało mnie wszystko – ramiona, nogi, głowa. Ale największy ciężar tkwił w miejscu, którego nie potrafiłem nazwać, gdzieś głęboko, tam, gdzie zbierają się wszystkie niespełnione nadzieje.
Ruszyłem przed siebie, chociaż nie wiedziałem, dokąd zmierzam. Przeszedłem przez przejście podziemne, którego zimne, betonowe ściany zdawały się odbijać każdy mój krok w drżącej ciszy. Znalazłem się blisko Teatru Słowackiego – budowli pięknej, lecz w tej chwili niemal przytłaczającej swoją monumentalnością. Stałem przed nim przez długą chwilę, próbując odnaleźć w jego kształtach coś, co mogłoby mnie pokrzepić. Niczego nie znalazłem.
Skierowałem się na Rynek. Ulica Floriańska, zwykle pełna życia, teraz zdawała się otwierać przed moimi nogami jak nieznana droga, której każdy krok przypominał mi o pustce w głowie. Ludzie mijali mnie obojętnie, a ich twarze nie pozostawiały żadnych śladów w mojej pamięci. Patrzyłem na kamienice, które zdawały się stać w miejscu od wieków, i czułem się coraz bardziej wyobcowany, coraz mniej obecny.
Próbowałem znaleźć hostel. Chciałem tylko miejsca, gdzie mógłbym się schronić – choćby na chwilę, choćby na jedną noc. Ale nie miałem pieniędzy. Godzina piąta rano w Krakowie była chłodna i cicha, a drogi wydawały się dłuższe niż kiedykolwiek wcześniej.
W końcu zza horyzontu zaczęło wschodzić słońce. Blady błękit nieba nabierał intensywności, a świat budził się do życia, które dla mnie nadal pozostawało nieuchwytne. Usiadłem naprzeciwko Kościoła Mariackiego, patrząc na jego wysokie wieże, jakby mogły wskazać mi kierunek. Otworzyłem walizkę.
Wśród ubrań i innych drobiazgów znajdowały się moje stare prace – rysunki, grafiki, obrazy, które kiedyś uważałem za najcenniejsze. Z nimi wiązała się część mnie, której nigdy nie chciałem stracić, nawet gdy wszystko inne zdawało się rozpadać. Rozłożyłem je przed sobą na chodniku, próbując je sprzedać, jakby w tych kreskach i barwach kryła się moja ostatnia nadzieja.
Znalazłem się znowu na Floriańskiej. Tym razem wszedłem do pierwszej galerii, która pojawiła się na mojej drodze. Zostawiłem tam swoje prace na sprzedaż – nie było w tym nic wielkiego, ale zarobiłem kilkaset złotych. Wystarczająco, by wynająć pokój w hostelu na kilka dni, może tydzień. Nie pamiętam dokładnie.
W pokoju rysowałem bez przerwy. Moje dłonie, choć zmęczone, znowu zaczynały tworzyć – kreska po kresce, linia po linii. W międzyczasie poznawałem ludzi, którzy kupowali ode mnie grafiki. Nie było w tym stałości – raz sprzedawałem za symboliczną złotówkę, raz za więcej. To wystarczyło, by utrzymać się w hostelu przez miesiąc, by znaleźć choć chwilowy azyl.
Lekarze we Wrocławiu przepisali mi leki, które miały mnie uspokoić, miały uporządkować moje wnętrze. Ale ja je odstawiłem, uznając, że niczego nie potrzebuję. To był błąd – jeden z tych, które wracają później, gdy najmniej się ich spodziewasz, i przypominają, jak łatwo jest przegrać walkę z samym sobą. Telefon komórkowy, ledwie trzymany w moich drżących rękach, był jedynym łącznikiem ze światem, który zdawał się mnie porzucić. Przez ten mały ekran próbowałem chwycić fragmenty przeszłości, kontaktować się z ludźmi, którzy kiedyś mieli dla mnie znaczenie, ale teraz wydawali się odlegli, jak cienie na horyzoncie. Mania zaczęła powracać – jak stary znajomy, którego widok przyprawia o dreszcze. Byłem świadom, że tracę kontrolę, ale nie potrafiłem tego zatrzymać.
Choroba znów zaczęła mnie pożerać od środka. Rzeczywistość była tylko rozmytym tłem. Zatraciłem się w nagrywaniu filmów, przebierając się w kostiumy – jedne bardziej absurdalne od drugich. Scenariusze moich nagrań były równie chaotyczne, co mój umysł. Byłem aktorem w spektaklu, który istniał tylko dla mnie. Kraków, miasto tolerancyjne na każdy rodzaj dziwactwa, zdawał się mnie akceptować takim, jakim byłem. Ludzie patrzyli, ale ich spojrzenia były krótkie, obojętne. Wyglądałem, jakbym uciekł z teatru, ale nikt nie zadał sobie trudu, by to potwierdzić.
Chodziłem ulicami miasta, rysowałem na ulicy, kręciłem filmy – wszystko, by zagłuszyć ciszę, która zawsze mnie doganiała. Ale wraz z upływem dni pieniądze zaczęły się kończyć. Z każdą chwilą czułem, jak nieuchronność zbliża się do mnie – jak fala, której nie można powstrzymać. Hostel, mój tymczasowy azyl, był opłacony na miesiąc, ale co dalej? Nie wiedziałem.
Zadzwoniłem do siostry. Trzymałem telefon przy uchu z tą dziwną mieszanką nadziei i strachu. Poprosiłem ją o pożyczkę – nie dużą, tylko na opłacenie kolejnego miesiąca w hostelu. Cisza po drugiej stronie była dłuższa, niż mogłem znieść. „Nie mogę ci pomóc,” powiedziała w końcu, a jej słowa były jak ostre ostrze, które przecięło moją ostatnią nadzieję. Wylądowałem na ulicy.
Nie miałem dokąd pójść. Czułem się jak liść, porwany przez wiatr, który nie ma żadnego wpływu na to, gdzie wyląduje. Po czasie poszedłem na dworzec i wsiadłem do pierwszego pociągu, który tam był. Jechałem do Poznania, bez planu, bez celu – tylko z nadzieją, że gdzieś tam znajdę coś, co pozwoli mi przetrwać.
W Poznaniu chodziłem ulicami, szukałem schronienia, próbowałem ratować sytuację. Próbowałem skontaktować się z rodziną, ale ich pomoc nie nadeszła. W ich oczach moja sytuacja była jedynie rezultatem moich własnych wyborów – zasłużyłem na to, co miałem. I choć chciałem nie obwiniać ich, czułem, jak ciężar tej samotności z każdym dniem staje się coraz większy.
Wróciłem do Wrocławia. Nie wiem, dlaczego tam pojechałem – może to była jakaś podświadoma próba zamknięcia tego kręgu. Spędziłem dwa dni na dworcu, myjąc się w zimnych łazienkach i próbując nie stracić ostatków godności. Miałem w głowie tę jedną myśl – że wszystko w końcu się ułoży, że ktoś mnie zauważy, wyciągnie rękę. Ale były to tylko urojenia, iluzje, które tworzyłem w moim umyśle, by nie upaść zupełnie.
Miałem ze sobą walizkę, pełną moich prac – rysunków, grafik, obrazów, które kiedyś były moim światem. Poszedłem pod muzeum muzyczne we Wrocławiu. To miejsce, z małym stawkiem i mostkiem, wydawało się nierealne – jakby wyrwane z innej rzeczywistości.
Zacząłem wrzucać moje prace do wody. Jedna po drugiej. Papier nasiąkał, tusz rozpływał się w wodzie, tworząc abstrakcyjne plamy. Patrzyłem, jak moje dzieła – fragmenty mojej duszy – toną w stawie, a wraz z nimi część mnie samego. Jedna z prac, malowana tuszem, rozpływała się najwolniej. Atrament rozchodził się po tafli wody, jak czarne żyły, które zaczynały znikać. Czułem, jakbym patrzył na własną śmierć.
Krzyknąłem. Nie mogłem tego powstrzymać. Krzyknąłem z bólu, z gniewu, z poczucia całkowitej bezsilności. „Sztuka musi się obronić! Tak nie może być!” – powtarzałem jak w transie. Wpadłem w szał, rzucając resztki moich prac do wody, aż wszystko zniknęło pod powierzchnią.
Nie zauważyłem, kiedy ktoś zadzwonił po policję. Funkcjonariusze przyjechali szybko, próbując mnie uspokoić. Nie chciałem z nimi rozmawiać – nie chciałem być zatrzymany. Walczyłem, krzyczałem, ale opór był daremny. Przegrana była nieunikniona. Policja w końcu mnie obezwładniła. Brutalna precyzja ich ruchów sprawiła, że straciłem równowagę i runąłem na ziemię. Nie zdążyłem nawet zaczerpnąć powietrza, gdy nagły, ostry ból przeszył moje oczy. Gaz. Tłuste, drażniące opary wdarły się do moich płuc, dławiąc każdy oddech, każdą próbę myślenia. Chciałem zacisnąć powieki, ale było za późno – ogień w moich oczach płonął nieznośnie.
Paraliż rozlał się po moim ciele, odbierając mi wolność ruchu. W uszach dudniły chaotyczne dźwięki – tupot policyjnych butów, urywane komendy, sygnały radiowe przecinające noc. Nie byłem pewien, czy jeszcze oddycham. W tym zamęcie, w tej plątaninie bólu i oszołomienia, wydusiłem z siebie jedno zdanie:
– Mam chorobę afektywną dwubiegunową.
Głos był chrapliwy, drżący, ale słowa padły na ziemię jak kamienie, których nikt nie chciał podnieść. Policjanci spojrzeli na mnie z niewzruszonymi twarzami. Przez chwilę wydawało się, że nic się nie zmieni, że moje wyjaśnienie zginie bez echa w zimnym powietrzu. Ale zamiast aresztu przyszła decyzja – zabiorą mnie do szpitala.
Nie czułem ulgi. W tej chwili nic nie było ulgą.
Rzucono mnie na nosze, a pasy zacisnęły się na moim ciele, unieruchamiając mnie jak więźnia. Karetka zadrżała, jej silnik ryknął i ruszyła na sygnale przez miasto spowite nocą. Nie wiedziałem, dokąd mnie wiozą. Czułem tylko, że jadę przed siebie, w stronę czegoś, czego nie potrafiłem nazwać.
Miasto drżało od demonstracji. Drogi były zablokowane, trasę trzeba było zmieniać, a godziny płynęły powoli, jakby czas zatrzymał się w moim ciele i odmówił współpracy.
Byłem rozkojarzony, oszołomiony, ale gdzieś głęboko we mnie narastał gniew. Mój umysł był jak roztrzaskane szkło, ostre i bezładne. Nagle zacząłem mówić. Mój głos był szorstki, brutalny, rwany.
– Zostawcie mnie! – warknąłem, bez celu, bez sensu.
Sanitariusz, który do tej pory pracował w milczeniu, odwrócił się. Spojrzał na mnie chłodno i w jednej chwili poczułem, jak jego palce zaciskają się na mojej dłoni.
Ból był nagły, nienaturalny. Wykręcił mi palec, mocno, gwałtownie. Trzask.
Złamał go.
Spojrzałem na niego, próbując znaleźć w sobie coś, co pozwoliłoby mi się obronić – gniew, strach, cokolwiek. Ale nie było niczego. W mojej głowie rozbrzmiewała cisza.
– Jesteś chamem – powiedziałem cicho.
Nie odpowiedział.
Podróż trwała dziewięć, może dwanaście godzin. Czas stracił znaczenie, a świat za szybą był rozmazany. W końcu karetka zatrzymała się na poboczu. Policjant, który siedział obok mnie, spojrzał na mnie uważnie.
– Muszę się załatwić – wyszeptałem.
Kajdanki zacisnęły się jeszcze mocniej na moich nadgarstkach, zanim ostatecznie je poluzował. Czułem wdzięczność, ale nie miałem siły jej okazać.
Szpital w Zgorzelcu był pozbawiony ciepła, jego ściany zdawały się odbijać echo każdego mojego kroku. W pierwszych dniach udawałem, że wszystko było w porządku, próbowałem się uśmiechać, próbowałem udawać normalność. Ale lekarze wiedzieli. Widzieli mój wzrok, moje ruchy, moje milczenie. Wiedzieli, że nie było dobrze.
Miejsce nie przypominało szpitala psychiatrycznego. Było inne. Mroczne. Dilerzy podchodzili pod okna, wymieniali się narkotykami z pacjentami. Substancje krążyły w powietrzu jak coś oczywistego. Miałem dostęp do wszystkiego – ale odmówiłem.
Nie chciałem być częścią tego świata.
Poznałem wielu ludzi. Niektórzy pozostali w mojej pamięci, z niektórymi wciąż rozmawiam na portalach społecznościowych, choć nasze rozmowy są sporadyczne.
Minęły dni. Tydzień? Może dwa.
Aż pewnego wieczoru, gdy przechodziłem przez korytarz, zobaczyłem ją.
Stała przy kratach, otoczona przez dwóch policjantów. Miała spokojne, uważne spojrzenie, które zatrzymało mnie na chwilę. Patrzyła na mnie długo, jakby chciała coś powiedzieć, jakby szukała czegoś w mojej twarzy.
A ja, nie wiedząc dlaczego, po prostu odszedłem.
Nie wiedziałem jeszcze, że ten jeden moment zmieni wszystko.
Na początku wszystko wydawało się trudniejsze, niż mogłam znieść. Problemy z rodziną ciążyły na mnie jak kamień, który nie pozwalał mi się podnieść. Nie miałam wsparcia, nie miałam pomocy. Czułam się opuszczona, bezradna, jakby świat zapomniał o moim istnieniu. Każdy dzień był walką z pustką, która wypełniała mnie od środka.
Wiedziałam jednak, czego chcę od życia. Miłości. Szukałam jej przez lata, poświęcając każdą chwilę, każdą cząstkę siebie, by ją odnaleźć. Wierzyłam, że gdzieś tam na mnie czeka – ta jedna osoba, która wypełni tę pustkę, która sprawi, że wszystko nabierze sensu. Ale nie wiedziałam, gdzie jej szukać.
Przeprowadziłam się z Wrocławia do Bogatyni. To miało być nowe miejsce, nowy początek. Tam poznałam chłopaka. Na początku wydawało się, że może to właśnie on. Ale szybko okazało się, że był jak wszyscy inni – ktoś, kto mnie skrzywdził, kto nie potrafił zrozumieć, kim jestem i czego potrzebuję.
Pamiętam tamten dzień, jakby to było wczoraj. Kłóciliśmy się. Słowa padały ostro, jak noże, które raniły coraz głębiej. Był pijany – sześciopak piwa, który opróżnił, sprawił, że jego spojrzenie stało się puste, a słowa jeszcze bardziej raniące. W pewnym momencie próbował wyskoczyć z balkonu.
Stałam tam, patrząc na niego, a w mojej głowie kłębiły się myśli, których nie potrafiłam zatrzymać. Wzięłam nóż. Trzymałam go w dłoni, czując jego zimno, które przenikało mnie na wskroś. Przybliżyłam ostrze do nadgarstka. Nie widziałam sensu życia. Wszystko waliło mi się na głowę – każda nadzieja, każdy plan, każda myśl o przyszłości.
Chłopak, choć pijany, wezwał pogotowie i policję. Nie chciałam jechać. Opierałam się, krzyczałam, robiłam awanturę. W mojej głowie była tylko jedna myśl – że oni mnie skrzywdzą, że nikt nie rozumie, co czuję. Funkcjonariusze i sanitariusze próbowali mnie uspokoić, ale ja nie chciałam ich słuchać.
Wbrew mojej woli zabrali mnie. Chłopak wyraził na to zgodę – był za mnie odpowiedzialny, choć w tamtej chwili wydawało mi się, że to on jest źródłem mojego bólu.
Trafiłam do szpitala w Zgorzelcu.
To miejsce było zimne, obce, pełne ludzi, którzy patrzyli na mnie, jakbym była tylko kolejnym przypadkiem, kolejną osobą, która nie potrafiła poradzić sobie z życiem. Ale ja nie byłam tylko przypadkiem. Byłam kimś, kto szukał miłości, kto chciał odnaleźć sens w świecie, który wydawał się go pozbawiony. Droga do szpitala psychiatrycznego trwała może dziesięć, może piętnaście minut – czas płynął nieuchwytnie, jakby stracił dla mnie swoje znaczenie. Siedząc w karetce, czułam, jakby świat wokół mnie powoli się rozpadał, a ja sama unosiłam się gdzieś pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. Każda sekunda zbliżała mnie do nowego miejsca, do czegoś, czego jeszcze nie znałam, ale intuicyjnie czułam, że to podróż w kierunku zupełnie innego życia.
Gdy dotarłam do szpitala, świat wydawał się dziwnie odległy. Stałam w kolejce przy drzwiach, czekając na swoją kolej, kiedy zauważyłam go po raz pierwszy. Jego niebieskie oczy. Były tak przenikliwe, że miałam wrażenie, iż próbują zajrzeć w głąb mojej duszy, próbując zrozumieć to, czego ja sama nie potrafiłam pojąć. Wpatrywałam się w niego jak w obrazek – nie mogłam oderwać wzroku. Wiedziałam, że to oczy, które widziałam już wcześniej. W snach.
To było dziwne, niemal metafizyczne uczucie. Nie znałam go, a jednak czułam, jakby jakaś część mnie wiedziała, że ten moment jest ważny. Że ten mężczyzna nie pojawił się przypadkiem.
On spojrzał na mnie tylko przez chwilę, a potem odszedł gdzieś dalej. Zniknął, zanim zdążyłam zrozumieć, co właśnie się wydarzyło. Stałam tam, oszołomiona, a łzy zaczęły spływać po moich policzkach. Moja twarz była mokra, otulona tymi niewypowiedzianymi emocjami. Wiedziałam, że właśnie żegnam się z dawnym życiem – życiem, które było pełne bólu, samotności i niespełnionych nadziei.
Następnego dnia znowu go zobaczyłam. Staliśmy w kolejce po leki. Jego spojrzenie znów mnie odnalazło, jakby w tym tłumie ludzi widział tylko mnie. Był tak pewny siebie, tak spokojny. Zagadywał mnie, a ja, choć moje serce waliło jak oszalałe, odpowiadałam mu – najpierw ostrożnie, z dystansem, a potem z czymś, co przypominało ciekawość.
Kilka dni później przyszedł do mojego pokoju. Był to pokój, w którym mieszkały same kobiety – cztery osoby, w tym ja. Pamiętam, jak patrzyłam na niego z mieszanką niepewności i fascynacji. Nie wiedziałam, czy mogę mu zaufać, czy mnie nie skrzywdzi, ale coś w nim sprawiało, że czułam się bezpieczna.
Starałam się ignorować uczucie, że mu się podobam. Próbowałam unikać tego, co zaczynało się między nami dziać. Ale nic nie mogło powstrzymać tego, co było nieuniknione. Zaczęliśmy rozmawiać coraz częściej. Śmialiśmy się razem, oglądaliśmy filmy, a każde słowo, każde spojrzenie budowało coś, co trudno było nazwać, ale co czułam głęboko w sercu.
Pamiętam, jak jedna z koleżanek z pokoju powiedziała mi z uśmiechem: „Ten mężczyzna zwrócił na ciebie uwagę.” Zaśmiałam się wtedy, próbując ukryć rumieńce na twarzy. „Na mnie? Na brzydkie kaczątko?” – odpowiedziałam, niedowierzając. „Kto by chciał taką kobietę jak ja?”
Ale on chciał.
To był październik 2020 roku. Jesień, która nosiła w sobie obietnicę czegoś nowego. Wtedy wszystko się zaczęło – nasze rozmowy, nasze spotkania, nasze pierwsze chwile spędzone razem. To był początek czegoś, co miało zmienić moje życie na zawsze.
Lipiec. Dni były długie i gorące, ale w moim pokoju panowała inna rzeczywistość. Czas wydawał się zatrzymany. Cztery ściany otaczały mnie niczym puste ramy obrazu, w którym utkwiłem. To miejsce było jak labirynt – bez wyjścia, bez celu. Lustro leżące na stole przestało być zwykłym przedmiotem. Pokryte białym pyłem, stało się sceną, na której rozgrywała się dziwna, niemal mistyczna sztuka.
Kreska po kresce. Każda była próbą oderwania się od świata, który mnie otaczał, i wejścia w coś głębszego, coś bardziej pierwotnego. Lustro przestało odbijać moją twarz – zamiast tego widziałem w nim rozmytą mgłę, coś w rodzaju cienia.
I wtedy się pojawił. Głos.
Na początku był ledwie słyszalny, delikatny jak szelest liści na wietrze. Zignorowałem go, myśląc, że to tylko kolejny efekt tego, co robiłem. Ale w miarę jak mijały kolejne chwile, głos stawał się wyraźniejszy, bardziej realny. Rozbrzmiewał w powietrzu, w ścianach, w moich myślach.
Wyjedź.
To jedno słowo sprawiło, że zamarłem. Spojrzałem na lustro, jakby mogło dać mi odpowiedź, ale jedyne, co zobaczyłem, to swoje oczy – puste, zmęczone, ale patrzące na mnie z czymś więcej niż tylko odbiciem. W nich czaiło się pytanie: „Co dalej?”
Musisz odejść. Musisz ją znaleźć.
Głos był łagodny, ale pewny siebie. Brzmiał tak, jakby wiedział wszystko o mnie i o tym, co przede mną. W mojej głowie zrodziła się dziwna pewność, że mówi prawdę, choć nie wiedziałem, dlaczego.
Tam, daleko, jest kobieta.
Te słowa były jak iskra. Kobieta. Nie znałem jej, ale głos opowiadał o niej z taką dokładnością, jakby znał każdy szczegół jej istnienia. Mówił, że ma w sobie coś egzotycznego, piękno, które przekracza granice zwyczajności. Nie wiedziałem, czy to możliwe, ale jednocześnie czułem, że ona gdzieś tam jest.
Jeśli zostaniesz, umrzesz.
Te słowa były jak ciężar, który osiadł na mojej piersi. To nie było ostrzeżenie – to była przepowiednia. Patrzyłem na swoje odbicie, próbując znaleźć w nim coś, co mogłoby mnie uspokoić, ale widziałem tylko strach.
Zacząłem chodzić po pokoju, nerwowo zerkając przez okna, jakby coś lub ktoś mógł tam na mnie czekać. Patrzyłem na wyłączony telewizor, na martwe radio, ale żadna z tych rzeczy nie była źródłem głosu. Szept nieustannie wypełniał przestrzeń.
Wyjedź – mówił. – Przyszłość czeka.
Nie byłem pewien, czy to, co się działo, było realne, ale nie mogłem tego zignorować. To była walka – nie z głosem, ale ze sobą samym. Miesiąc później, w sierpniu, spakowałem walizkę, pożegnałem się z miasteczkiem, które znałem przez całe życie, i wyruszyłem w podróż.
Podróż była długa, duszna, ale niosła w sobie coś nowego. Coś, czego nie potrafiłem opisać – jakby każda chwila była krokiem w kierunku czegoś, co miało nadejść.
I wtedy ją spotkałem.
Od tamtej chwili wszystko zaczęło się zmieniać. Miłość, która była jak światło w najciemniejszych momentach, stała się naszym przewodnikiem. Ale życie nie chroni tych, którzy ją odnajdują.
Każdego dnia walczymy – ja z nałogami, ona z epilepsją. Ale każde nasze wspólne spojrzenie przypomina mi, że miłość jest najważniejsza. Oboje doświadczyliśmy bólu, straty, walki z własnymi demonami.
Miłość pokazała nam, że życie ma sens, nawet jeśli czasami zdaje się go nie mieć. Nasza historia jest opowieścią o przetrwaniu, o nadziei, o sztuce odnajdywania światła w mroku. Teraz, w Krakowie, zaczynamy od nowa. Nasze życie stało się kolebką wszystkiego, co najważniejsze.
Ale to tylko początek.
Szpital w Zgorzelcu stał się dla nas czymś więcej niż przystankiem w naszej historii – był to punkt zwrotny, miejsce, które pozostawiło na nas głębokie ślady, zarówno te widoczne, jak i te, które nosiliśmy wewnątrz. Spędziliśmy tam miesiąc. Miesiąc zamknięcia w świecie szarych, zimnych ścian, które zdawały się przesiąknięte historią, cierpieniem i echem przeszłości – przeszłości, która pamiętała dramaty drugiej wojny światowej.
Patrząc na te ściany, podjęliśmy decyzję. Wiedzieliśmy, że nasze miejsce nie jest tutaj. Nie byliśmy gotowi na to, by powiedzieć, że wyleczyliśmy wszystkie rany, że pokonaliśmy demony, ale miłość, która nas połączyła, była zbyt silna, byśmy mogli pozwolić, aby cokolwiek nas zatrzymało. Oboje wiedzieliśmy, że musimy odejść, aby zbudować coś nowego – dom, życie, rzeczywistość, która nie będzie już przesiąknięta tym, co za nami.
Poprosiliśmy lekarza ordynatora o wypis. Nie było to łatwe – z każdej strony padały pytania, czy jesteśmy pewni, czy to na pewno dobry czas, ale nasza determinacja nie pozostawiała wątpliwości. Podjęliśmy decyzję.
Wzięliśmy niedużą pożyczkę, tyle, ile było nam potrzeba, by wynająć mieszkanie. Przez Internet znaleźliśmy nieduży lokal na Kazimierzu, w Krakowie. Kazimierz – miejsce z historią równie bogatą, co nasze pragnienia.
Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Dwie duże walizki i my – gotowi na coś nowego. Emanuela, ze swoim uśmiechem, choć w oczach miała cień niepewności. Ja, z narastającą mieszanką nadziei i lęku. Nie było łatwo. Jej choroba – epilepsja – była naszym codziennym wyzwaniem. Czasami choroba nasilała się tak bardzo, że traciła czucie w nogach. Często musiałem ją podtrzymywać, a w niektórych momentach brać na ręce, abyśmy mogli dotrzeć tam, gdzie musieliśmy.
Podróż do Krakowa była ciężka – każdy krok, każde kolejne schody na dworcu zdawały się wyzwaniem. Ale wiedzieliśmy, że to jest droga, którą musimy przejść. Kupiliśmy bilety, ruszyliśmy w podróż z nadzieją, która mieszała się z obawą. Gdy w końcu dotarliśmy na Kazimierz, poczuliśmy coś, czego nie da się opisać – przeszczęście pomieszane z ulga, że oto zaczynamy coś nowego.
Mieszkanie było niewielkie – może 15, może 20 metrów kwadratowych. Ale dla nas to był nasz dom. Nasze miejsce. Nasza przystań. Początek czegoś nowego.
Nie było łatwo. Podjąłem pracę, próbując zapewnić nam stabilność. Emanuela jeszcze nie była w stanie pracować, ale bardzo tego chciała. Każdy dzień był wyzwaniem. Międzyczasie pojawiały się moje epizody – powroty do nałogu, zmagania z alkoholem i narkotykami. Były chwile, kiedy wydawało się, że nie damy rady. Ale miłość zawsze wygrywała.
Emanuela była moją podporą. Trwała przy mnie, nawet wtedy, gdy wszystko zdawało się rozpadać. Byłem i jestem trzeźwy, ale ta walka nigdy się nie kończy. To jest jak bomba – cicha, uśpiona, ale wciąż obecna. I mimo to nie poddajemy się.
Kazimierz stał się dla nas kolebką nowego życia. Mimo trudności, mieszkaliśmy tam przez rok – rok pełen wspomnień, który na zawsze zapisał się w naszym sercu. Ten czas nie był prosty. Dla mnie, oderwanie się od rzeczywistości, którą znałem wcześniej, było jak próba przeskoczenia przepaści. Przeszłość ciągle próbowała mnie dogonić – te demony, których nigdy nie chciałem oglądać, wciąż czaiły się w zakamarkach moich myśli.
Ale Emanuela i miłość, która nas połączyła, zawsze były moim światłem.
Teraz, po sześciu latach, nasza historia jest bogatsza o doświadczenia, o kolejne etapy walki i wspólne zwycięstwa. Wciąż idziemy razem przez życie – na dobre i na złe. Piszemy i opowiadamy tę historię nie tylko dla siebie, ale dla innych. Może dla tych, którzy są w podobnym miejscu, którzy potrzebują iskierki nadziei.
Pisanie, rysowanie, malowanie, śpiewanie – to nasze pasje. To nasze sposoby na opowiedzenie świata, który nosimy w sercu. Nie mamy wielu odbiorców ani sprzymierzeńców, ale tworzymy coś, co jest częścią nas – cząsteczką emocji, którą dzielimy ze światem.
To dopiero początek naszej historii. A może zaledwie jej wstęp.