Rozdział IV.
Wizje.
Tamte wakacje były jak kalejdoskop – każdy dzień i każda noc były inną mozaiką świateł, dźwięków i emocji, które zdawały się nie mieć końca. Miasto, w którym dorastałem, zmieniało się latem w zupełnie inne miejsce. Zamiast spokojnych ulic pełnych codziennego życia, wszędzie czuło się energię – głośne kluby, rozmowy w parkach przeciągające się do świtu, i nieustanny hałas, który wypełniał powietrze.
Tego wieczoru spotkałem się z Marcinem i Klaudią. Byliśmy nierozłączni – zawsze razem, zawsze szukający nowych wrażeń. Klaudia miała w sobie coś, co przyciągało uwagę. Była piękna, pewna siebie, ale zawsze wydawała się gdzieś daleko myślami. Marcin, z kolei, był duszą towarzystwa. Jego energia była zaraźliwa, a wszędzie, gdzie się pojawiał, robiło się głośniej i weselej.
– Aleksandrze, co myślisz o wakacjach? – zapytała Klaudia, kiedy szliśmy wzdłuż rzeki. Jej głos był lekki, ale w oczach miałem wrażenie, że kryła się ciekawość.
Spojrzałem na nią, próbując znaleźć odpowiedź, która by ją zadowoliła.
– Są... inne – powiedziałem w końcu, patrząc na wodę migoczącą w świetle latarni. – Trochę jak sny, które wiesz, że nie mogą trwać wiecznie.
Marcin zaśmiał się i klepnął mnie po ramieniu.
– Znowu zaczynasz, Aleksandrze. Zawsze wszystko musi być takie głębokie. Lato jest proste – piwo, muzyka, trochę szaleństwa. Po co to komplikować?
Przeszliśmy przez park, rozmawiając o rzeczach, które w tamtej chwili wydawały się najważniejsze na świecie – o planach na kolejny dzień, o muzyce, której słuchaliśmy, o życiu, które zdawało się być daleko. Kiedy dotarliśmy do jednego z klubów, miasto już pulsowało nocnym życiem. Światła neonów odbijały się od mokrych od deszczu chodników, a muzyka wypełniała powietrze.
W klubie Marcin stał się centrum uwagi, jak zwykle. Tańczył, śmiał się, a jego energia przyciągała innych jak magnes. Patrzyłem na niego z mieszanką podziwu i niepokoju. Klaudia siedziała przy barze, spoglądając na niego z uśmiechem, ale w jej oczach dostrzegłem coś więcej – jakby obawę, której nie chciała wyrazić słowami.
Kiedy wróciliśmy do mojego domu, była już trzecia nad ranem. Siedzieliśmy w salonie, rozmawiając i śmiejąc się, ale we mnie coś zaczęło się zmieniać. To uczucie, które czułem przez cały wieczór, stawało się coraz silniejsze – jakby coś chciało wyrwać się na powierzchnię.
Podszedłem do Marcina i chwyciłem jego dłoń. Spojrzałem mu prosto w oczy, a słowa zaczęły wypływać z moich ust, zanim zdążyłem je powstrzymać.
– Marcin, musisz mnie posłuchać. Musisz skończyć z tym wszystkim.
Jego uśmiech zniknął. Spojrzał na mnie, wyraźnie zaskoczony.
– Aleksandrze, o co ci chodzi? To tylko zabawa. Nic więcej.
Ścisnąłem jego dłoń mocniej, czując, jak moje serce bije szybciej.
– To nie tylko zabawa. Twoja matka… Ona nie pozwoli, żebyś stoczył się dalej. Jeśli nie przestaniesz, zabierze cię. W tym roku.
Słowa zawisły w powietrzu, ciężkie i niewypowiedziane. Klaudia patrzyła na nas z przerażeniem.
– Aleksandrze, co ty mówisz? Przestań, to nie jest zabawne – powiedziała, ale ja nie mogłem przestać.
Marcin wyrwał swoją dłoń z mojego uścisku, ale jego spojrzenie nie było już takie samo. Patrzył na mnie długo, a potem spytał:
– Skoro to widzisz, to powiedz mi, kiedy ty odejdziesz.
Zamilkłem na chwilę, próbując zrozumieć, co się dzieje. Ale odpowiedź przyszła sama, jakby była tam od zawsze.
– Mając 86 lat – powiedziałem cicho.
Tamta noc zakończyła się w ciszy, która wydawała się bardziej wymowna niż wszystkie nasze wcześniejsze rozmowy. Wszyscy wiedzieliśmy, że coś się zmieniło, choć żadne z nas nie potrafiło tego nazwać.
Kilka miesięcy później telefon zadzwonił, a ja odebrałem, wiedząc, co usłyszę. Marcin został zamordowany. Słowa, które usłyszałem tamtej nocy, powróciły do mnie z całą siłą. Moje wizje, choć przerażające, okazały się czymś więcej niż tylko chwilowym złudzeniem.
"Czasami, kiedy proszę mojego mężczyznę, aby opowiedział o swoich wizjach, dzieli się obrazami przyszłości pełnej nadziei i spełnienia. Widzi dziecko, które wnosi do naszego życia miłość i radość, lepszy dom będący schronieniem pełnym ciepła, a także stabilną pracę, dającą nam poczucie bezpieczeństwa. Choć ciężko mi uwierzyć, że te wizje się urzeczywistnią, wierzę w jego dar i czerpię z niego siłę, starając się podążać za tym, co przepowiada. Jednocześnie pamiętam jego słowa, w których przewidział, że zachoruje i że trudności na tej drodze będą ogromne. Mam nadzieję, że los będzie dla niego łaskawy i oszczędzi mu takich prób.
Ja także doświadczam wizji, które objawiają się w moich snach. Są niczym okna na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, pomagając mi zrozumieć wydarzenia, które nadejdą lub już miały miejsce. W jednej z nich ujrzałam niebieskie oczy, które, jak wiem, mają odmienić moje życie. Inną wizją było dziecko — symbol nadziei i radości — oraz dom, będący miejscem pełnym miłości i bezpieczeństwa. Dar wizji przyszedł do mnie po śmierci mojego ojca, pozostając dla mnie tajemnicą, którą wciąż próbuję zgłębić. Mimo że czasami trudno jest mi go zrozumieć, postrzegam go jako błogosławieństwo, które pozwala mi przewidzieć to, co mnie czeka.
Niektóre wizje przynoszą trudne do zaakceptowania prawdy, ale nieodmiennie się sprawdzają. Pamiętam, jak przepowiedziałam mojej mamie, że spotka ją krzywda. Lata później, wizja stała się rzeczywistością — ktoś wyrwał jej torebkę, pozbawiając ją dokumentów i pieniędzy. Choć trudno było mi w to uwierzyć, rzeczywistość potwierdziła moje objawienie. Podobnie było z moim przyjacielem, któremu przepowiedziałam, że jego życie niebawem się zakończy. Chorował na glejaka, który stopniowo odbierał mu siły, aż w końcu odszedł.
Dar wizji postrzegam jako błogosławieństwo, które prowadzi mnie przez życie. Daje mi odwagę, by stawić czoła przyszłości, nawet wtedy, gdy niesie ze sobą trudne wydarzenia. Dzięki niemu uczę się pokory wobec nieuchronności losu, a także odnajduję siłę, by przyjąć każdy dzień z otwartym sercem. Moje wizje to nie są przypadki – choć niekiedy tak je odbieram. Czasem trudno mi je zrozumieć, czasem pojawiają się z zaskakującą jasnością, jakby nagle rozbłysły w mojej świadomości niczym iskierka. W takich chwilach wszystko zdaje się nabierać sensu: przeszłość, przyszłość i to, co jest teraz, splatają się w jedną całość. To doświadczenia, które nie tylko mnie zaskakują, ale także uczą. Są lekcją o sile, wytrwałości i nadziei – tej kruchej, która mimo wszystko przetrwa nawet w najciemniejszych chwilach.
Nie jest łatwo żyć z tym darem. Czasami wizje wydają się ciężarem, czasami błogosławieństwem, ale z biegiem czasu nauczyłam się je akceptować. Dziś patrzę na nie z wdzięcznością. Są częścią mnie, moim wewnętrznym przewodnikiem, który prowadzi mnie przez życiowe zawirowania. Chciałabym, aby zawsze były ze mną – niezależnie od tego, co przyniesie los.
Jedna wizja szczególnie zapadła mi w pamięć. Śnił mi się spalony dom. Obraz był tak wyraźny, niemal namacalny, jakby wyjęty z rzeczywistości. Podzieliłam się tym snem z moim mężczyzną, a on zinterpretował go jako symbol niestałości miejsca – czegoś, co może się zmieniać, co nie jest trwałe. Początkowo trudno było mi w to uwierzyć, bo wizja była tak realistyczna, że wydawała się bardziej wspomnieniem niż symbolem. Z czasem jednak zaczęłam dostrzegać jej głębsze znaczenie. Pokazała mi, że życie jest pełne zmian, które trzeba zaakceptować – nawet jeśli są trudne.
Każda wizja, którą otrzymuję, jest jak delikatny szept, który przypomina mi o tym, że istnieje coś więcej niż to, co widzimy. Są jak promyki światła, które czasami rozjaśniają najciemniejsze zakamarki, a czasami prowokują do refleksji. Dają mi poczucie więzi z czymś głębszym, czego nie można dotknąć ani zobaczyć, ale co jest obecne, otaczając mnie swoją niewidzialną opieką. To dar, który choć wymagający, jest dla mnie nieoceniony.
."Odmienne stany świadomości to coś, co od zawsze mnie intrygowało. W swojej naturze są nieuchwytne, tajemnicze, a czasem wręcz budzące lęk. Nie wynikają jedynie z działania substancji chemicznych — mają znacznie głębsze podłoże, wykraczając poza to, co codziennie postrzegamy jako rzeczywistość. Są niczym mosty prowadzące do innego wymiaru, odmiennej perspektywy, której trudno jest w pełni opisać słowami. Doświadczyłem tego na własnej skórze, a owe stany trwale zmieniły moje życie i wpłynęły na moją twórczość.
Jeden z najbardziej niezwykłych momentów miał miejsce pewnej nocy, wiele lat temu. Była to noc, której prawdopodobnie nigdy nie zapomnę. Leżałem w łóżku, próbując zasnąć, ale sen nie przychodził. Moje myśli krążyły bez końca, a czas zdawał się rozciągać w nieskończoność. Patrzyłem w sufit, w okno, w pustkę, próbując zamknąć oczy, lecz moje powieki same się unosiły, jakby coś poza mną nie pozwalało mi zasnąć. I właśnie wtedy zobaczyłem to. Z głębi mojego wnętrza, z zakamarków umysłu czy może z innego wymiaru, wyłoniły się błękitne oczy. Były olbrzymie, przejrzyste, niemalże świetliste. Nie były to zwykłe oczy — zdawały się być utkane z energii, pełne życia i tajemnicy.
Patrzyłem na nie, nie mogąc oderwać wzroku. Były jednocześnie dalekie i bliskie, niematerialne, lecz zdawały się istnieć w pełnej realności. Wydawały się patrzeć prosto w moją duszę, badać każdy zakamarek mojego wnętrza. Nie miałem wątpliwości, że to doświadczenie było czymś więcej niż halucynacją czy snem. Było to przeżycie, które na zawsze odcisnęło piętno na moim życiu. Czułem, że te oczy nie były tylko obrazem — przyniosły coś więcej, jakby wlały w moje wnętrze nową energię, nowy głos, który od tamtej pory towarzyszy mi w twórczości.
Wkrótce po tym wydarzeniu zacząłem pisać, malować, tworzyć. Inspiracja płynęła z wnętrza mnie, ale czułem, że jej źródło było gdzieś dalej, poza tym, co mogłem zrozumieć. Było to jak przebudzenie, choć okupione chaosem wewnętrznym, który na początku przemienił moje życie w koszmar. Nieustannie miałem wrażenie, że powinienem dokądś podążać, że coś mnie woła. W końcu wszystkie te emocje i wizje sprowadziły mnie do Krakowa. Miasto zdawało się być miejscem, które miało stać się moją przystanią, moim domem. Teraz mieszkam tutaj, tworzę, żyję wraz z moją żoną, z którą wspólnie budujemy nową codzienność wypełnioną sztuką i poszukiwaniem sensu.
Odmienne stany świadomości i wizje wciąż mnie odwiedzają. Ich siła nie zmalała. Każda wizja niesie ze sobą ogromny ładunek emocjonalny i filozoficzny. Niedawno miałem wizję ciężkiej choroby, długiej i trudnej walki o zdrowie. Ten obraz powraca w moich snach, wypełniając mnie lękiem, ale też mobilizując do zmian. Staram się budować nową rzeczywistość, tworzyć most ku lepszej przyszłości, choć droga bywa trudna i pełna wyzwań.
Moje sny również odgrywają ważną rolę w moim życiu. Są jak zapowiedzi — czasem to, co się w nich pojawia, materializuje się w rzeczywistości. Śnią mi się różne rzeczy: pieniądze, wygrana, która może być symbolem poprawy losu, a niekoniecznie materialnego bogactwa. Śnią mi się trudności, jak choroby, które zmuszają mnie do refleksji nad moim życiem. Te wizje są dla mnie zagadką, lecz jednocześnie stały się częścią mojego istnienia. Nauczyłem się z nimi żyć i czerpać z nich siłę oraz inspirację.
Niektóre wspomnienia nie blakną. Zostają w człowieku jak wyryty znak, echo chwili, która choć minęła, wciąż pulsuje pod skórą. Są głębokie, niesprecyzowane, jakby utkane z mgły, która wciąż oplata umysł i nie pozwala zapomnieć.
Byłem dzieckiem odrębnym, samotnym w sposób naturalny, nie w wyniku odrzucenia, lecz wewnętrznej potrzeby. Samotność nie przynosiła mi smutku, raczej koiła, pozwalała uciec od niejasności świata. W ciszy znajdowałem schronienie, wśród drzew, w zapomnianych ścieżkach, tam, gdzie mogłem być tylko ja.
Sobota była dniem wolności. Szedłem ścieżką prowadzącą na łąkę—teren, który był tylko mój. Rzeka leniwie płynęła obok, a drewniany mostek zdawał się niemym świadkiem wszystkich moich myśli. Woda szumiała cicho, jakby znała moje sekrety.
Droga jednak skrywała coś jeszcze.
Martwa maciora leżała na poboczu, ciężka, brzemienna, nieruchoma. Owady krążyły nad nią, dotykając jej ciała, które powoli ulegało nieuchronnemu prawu natury. Patrzyłem na nią dłużej, niż powinienem. Było coś w tej scenie, coś, co przeszyło mnie na wskroś—świadomość, że życie, choć tak bardzo rzeczywiste, może zostać przerwane w jednej chwili. Przeszedłem obok, ale obraz pozostał, zakorzenił się we mnie, zostawiając odcisk.
Strumyk wciąż płynął, niewzruszony. Drzewa szumiały, a ich liście tańczyły w rytmie wiatru. Niebo było ciemnoniebieskie, niezwykłe, jakby nie należało do tej rzeczywistości. A potem zobaczyłem ją.
Kobieta w niebieskiej sukni stała na skraju łąki. Nie wiem, czy była prawdziwa, ale czułem jej obecność tak silnie, jakby od zawsze istniała w moim świecie. Jej spojrzenie było spokojne, a jednak przeszywające.
Podszedłem bliżej, powoli, niemal nieświadomie.
Położyła dłoń na mojej głowie—gest tak prosty, a jednocześnie pełen czegoś, czego nie mogłem uchwycić.
— Droga twojego życia będzie ciężka — powiedziała, a jej głos był cichy, ale głęboki, jakby wibrował w przestrzeni między nami.
Zadrżałem. W jej słowach kryła się prawda, której jeszcze nie znałem.
— Dlaczego? — wydusiłem.
— Bo widzisz więcej niż inni. A to dar, który niesie ze sobą ciężar.
Jej słowa były jak echo czegoś, co zawsze tkwiło we mnie, ale nie miało jeszcze kształtu.
— Czy to znaczy, że będę cierpiał? — zapytałem, niepewny własnego głosu.
Uśmiechnęła się, ale był to uśmiech melancholii, nie radości.
— Cierpienie i mądrość idą tymi samymi ścieżkami. Ale nie pozwól, by ciężar drogi odebrał ci sens podróży.
Milczałem. W jej oczach było coś, czego nie potrafiłem zdefiniować, jakby widziała mnie w sposób, w jaki nie widział mnie nikt inny.
— Kim jesteś? — zapytałem.
— Tym, czego potrzebujesz. Niczym więcej.
Wiatr ustał. Niebo zadrżało, jakby miało się rozpaść na kawałki.
— Dlaczego to wszystko wydaje się snem?
Jej głos był już odległy.
— Bo granica między snem a rzeczywistością jest cienka. Ale to, co teraz czujesz, pozostanie z tobą na zawsze.
Potem odeszła. Nie wiem, czy zniknęła, czy może ja sam zrozumiałem, że nigdy nie była częścią rzeczywistości, którą znałem.
Przez lata powracałem do tamtej chwili. Była wizją? Snem? Manifestacją podświadomych pragnień? A może czymś więcej—proroctwem, które miało kształtować moją przyszłość?
Jedno jest pewne—jej słowa nie zniknęły. Tkwią we mnie, rozbrzmiewają, przypominając, że światło i cień są zawsze blisko siebie.
Niektóre wspomnienia nie blakną. Są jak blizny—nie zawsze bolą, ale zawsze przypominają o drodze, którą przeszedłeś. Od zawsze czułem, że moje życie będzie inne, trudniejsze niż większości. Być może nawet tego pragnąłem, choć trudno to pojąć. Już jako dziecko miałem w sobie coś niezdefiniowanego—przeczucie, że ścieżka, którą wybiorę, będzie pełna wyzwań.
Pamiętam szczególnie jedną noc. Miałem wtedy dziewięć, może dziesięć lat. Leżałem w łóżku, próbując zasnąć, ale mój umysł wędrował gdzieś daleko. Wyobrażałem sobie sceny, które były równie intensywne, co niepokojące. Jedna z nich była szczególna: widziałem siebie w obozie koncentracyjnym, jak dzielę się kawałkiem chleba z innymi. Nie mogę dziś zrozumieć, dlaczego dziecko w moim wieku marzyło o czymś tak mrocznym. Być może była to próba oswojenia bólu, którego nie rozumiałem, a który był obecny w moim życiu.
Moje życie rzeczywiście okazało się trudne, tak jak to sobie wyobrażałem. Ale nawet w chaosie zawsze czułem, że jest w tym coś wartościowego—niewidzialny sens, który nadawał kształt moim przeżyciom.
Jeden dzień z mojej młodości jest szczególnie wyraźny w mojej pamięci. Wracając ze szkoły, miałem około dwunastu czy trzynastu lat, skręciłem w stronę rzeki. Na ziemi leżało ściernisko, ostre, poszarpane, resztki wyciętej trzciny. Postanowiłem zdjąć buty i przejść boso przez tę przestrzeń, która zdawała się być przeszkodą nie do pokonania. Każdy krok przynosił ból, każdy kontakt z ostrą trzciną kaleczył moje stopy. Ale szedłem dalej, nie zatrzymując się. Kiedy dotarłem do domu, moje nogi były tak poranione, że przez tydzień nie mogłem chodzić.
Po latach zastanawiałem się, dlaczego to zrobiłem. Może był to akt buntu przeciwko bezsilności, której doświadczałem w swoim życiu. Chciałem poczuć kontrolę nad bólem, świadomie go wybrać, zamiast pozwolić, by życie narzucało mi swoje warunki.
Moje dzieciństwo było naznaczone samotnością, która jednak nigdy nie była dla mnie ciężarem. Rodzice, pochłonięci pracą, nie mieli czasu na okazywanie mi miłości czy uwagi. Zrozumiałem to, choć nigdy tego nie zaakceptowałem. W wieku trzynastu lat stworzyłem sobie własny świat—przeniosłem się do budynku gospodarczego obok domu rodzinnego, gdzie urządziłem swój pokój. Był to mój azyl, miejsce, gdzie mogłem być sobą, z dala od rodziny, która wydawała mi się odległa, choć była tuż obok.
W tej samotności znalazłem przestrzeń do odkrywania. Zainteresowanie sztuką pojawiło się wcześnie—już jako sześciolatek przeglądałem albumy z dziełami wielkich mistrzów, zanurzając się w świecie, który wydawał się piękniejszy i bardziej zrozumiały niż rzeczywistość. Sztuka była moim schronieniem, miejscem, gdzie mogłem odnaleźć sens w chaosie.
Czasami zastanawiam się, czy te chwile samotności były błogosławieństwem, czy przekleństwem. Niosły ze sobą ból, ale również siłę. Z perspektywy lat widzę, że moje dzieciństwo nauczyło mnie czegoś ważnego—odwaga, by spojrzeć w ciemność, pozwala dostrzec światełko, nawet jeśli jest ono dalekie i małe.
Byłem dzieckiem trudnym – odizolowanym, jakby skazanym na samotność od samego początku. Życie rodzinne, zamiast dawać wsparcie, zdawało się być jednym z powodów, dla których czułem, że nie pasuję do tego świata. Już w podstawówce dojrzewanie przyszło do mnie szybciej niż do innych. Pamiętam dokładnie ten dzień w szóstej klasie, gdy zapaliłem pierwszego papierosa. Oczywiście nie był to ostatni. Od tamtego momentu tytoń stał się nieodłącznym elementem mojego życia – cieniem, który towarzyszy mi po dziś dzień.
Rodzice nieustannie mieli ze mną problemy. Jeśli nie ucieczki z domu, to niegrzeczne zachowania i nieustępliwy upór były powodem ich frustracji. Buntowałem się na każdym kroku. Często wydawało mi się, że nie należę do tej rodziny, jakby moje miejsce było gdzieś indziej. Ta myśl towarzyszyła mi przez większość dzieciństwa, zmuszając mnie do poszukiwań sensu i przynależności, które nigdy nie przynosiły odpowiedzi.
Pewnego dnia wszystko się zmieniło. Kiedy byłem jeszcze w szóstej lub siódmej klasie, zmarł mój dziadek. Jego śmierć była punktem zwrotnym dla całej rodziny, ale dla mnie stała się początkiem nowego rozdziału. Mama zdecydowała, że powinienem zamieszkać z babcią, by jej pomóc, i przez dwa, a może nawet trzy lata, to właśnie jej dom stał się moim miejscem. Był to czas pełen paradoksów – więcej swobody, ale także więcej problemów.
Wspólne życie z babcią dawało mi poczucie wolności, którego brakowało mi w rodzinnym domu. Mogłem sam decydować o swoim czasie, ale kosztem zaniedbania szkoły. Moje oceny spadły, przestałem się uczyć, a każdą wolną chwilę spędzałem ze znajomymi. Spotykaliśmy się w naszej paczce – kilku chłopaków, których jedynym wspólnym mianownikiem były bezcelowe marzenia i wieczne wagarowanie. Dom Kultury był naszym schronieniem. Tam, w modelarni czy przy komputerach, spędzaliśmy długie godziny, rozmawiając o życiu, które zdawało się nie mieć dla nas miejsca.
– Kurwa, stary, widziałeś ostatnio, co się dzieje? – Marek zapalił papierosa, zaciągając się głęboko. – Ojciec znowu się darł, że nic nie robię. Jakbym niby miał cokolwiek zmienić. Przecież i tak wszystko jest do dupy.
– A co oni w ogóle mogą wiedzieć o życiu? – Paweł spojrzał na niego z ironią, obracając pustą puszkę po coli w dłoniach. – Myślą, że jak będą wrzeszczeć, to coś osiągną.
– Lepiej się przyzwyczaić – dodałem, rzucając niedopałek na ziemię. – Wszędzie tak jest. I tak nikt nic nie zmienia.
Nasze rozmowy zawsze przepełniała melancholia. Słowa padały ciężkie i gorzkie, ale nikt nie miał odwagi powiedzieć, że chciałby czegoś więcej. Każdy z nas wiedział, że ten świat, który znamy, nie ma nam nic do zaoferowania.
Rodzice prowadzili działalność gospodarczą, więc pieniędzy nigdy nie brakowało, ale ich uwaga zawsze była skupiona gdzieś indziej. Praca pochłaniała ich do tego stopnia, że nie było czasu na wakacje czy wspólne chwile. Te zajęte dni i niekończące się obowiązki tylko wzmacniały moją izolację. Ja zostawałem w swoim chaosie, a oni w swoim – życie toczyło się obok siebie, ale nigdy wspólnie.
Rozdział V
Euforia techno – lato, które zmieniło wszystko.
Lato 1997 roku pozostaje dla mnie jak świetlisty obraz zapisany w pamięci – pełne magii, energii i młodzieńczej beztroski. Było to jedno z tych lat, kiedy każdy dzień miał w sobie niezwykłą lekkość, a życie smakowało wolnością. Jezioro, przyjaciele, ciepłe wieczory i rytmy muzyki były jak tło naszego świata, który wypełniały rozmowy, śmiech i pragnienie przeżycia czegoś wyjątkowego. Restauracja mojego kolegi, Piotrka, stała się naszym drugim domem – miejscem pełnym atmosfery, w którym każdy czuł się jak u siebie. To tam zaczęła się idea, która przekształciła zwykłe lato w coś niezapomnianego.
Nasze życie pełne było intensywności – głośna muzyka, beztroskie eksperymenty, rozmowy do świtu. Alkohol, marihuana, czasem narkotyki – wszystko było częścią świata, w którym granice wyznaczała nasza młodzieńcza energia. Wiedzieliśmy, że żyjemy chwilą, chwytając każdy dzień jak skarb. W tym czasie poznałem Darka – kolegę z Niemiec, który był pełen pomysłów i inspiracji. To on zasugerował, abyśmy zorganizowali imprezę techno – coś, co na tamte lata mogło być prawdziwym przełomem. Muzyka techno w Polsce dopiero stawiała pierwsze kroki, budząc zarówno zainteresowanie, jak i kontrowersje. Dla nas była czymś więcej – rytmem wolności i wyrazem młodzieńczego buntu.
Pomysł szybko zamienił się w plan, a potem w wielki projekt. Sprowadziliśmy DJ-ów z Włoch i muzyków z Niemiec, by nadać wydarzeniu międzynarodowy wymiar. Restauracja Piotrka – przestronna, oszklona konstrukcja – stała się naszą areną, którą przekształciliśmy w pulsujące serce energii i muzyki. Rozmowy przy stoliku, gdzie aromat kawy mieszał się z zapachem drewna z baru, były pełne entuzjazmu.
– No dobra, panowie – zaczął Piotrek, spoglądając na nas z lekkim uśmiechem. – Lokal jest spory, ale trzeba go ogarnąć. Jak widzicie ustawienie sprzętu?
– W Niemczech takie imprezy zawsze mają strefę VIP – zaproponował Darek, gestykulując z pasją. – Przy barze, reszta jako parkiet. Co wy na to?
– Świetny pomysł – wtrąciłem, czując przypływ ekscytacji. – Piotrek, myślisz, że da się zamontować te głośniki?
– Wszystko jest możliwe – odpowiedział z pewnością w głosie. – Znam gościa, który się tym zajmie. Monitory gdzie?
– Nad parkietem, żeby robiły efekt „wow” – zasugerowałem.
Przy planowaniu budżetu emocje także były intensywne.
– Sprzęt z Wrocławia kosztuje 10 tysięcy na dobę – poinformował Darek. – Budżet się zgadza?
– Zarobimy na barze, ludzie będą pić – odparł Piotrek, rzucając nam uspokajający uśmiech. – Wszystko pod kontrolą.
– Możemy oszczędzić na dekoracjach – zaproponowałem. – Mozaiki z komputerów będą tańsze, a efekt świetny. Piotrek, dorzucisz coś ekstra?
– Neonowe koktajle – odpowiedział szybko. – Pasują do klimatu.
Reklama była kluczowa, więc zaangażowaliśmy każdą możliwość.
– Trzeba wyjść poza miejscowość – powiedziałem. – Rozwiesić plakaty, rozwieźć ulotki.
– Dam ci kuzyna, pomoże – zapewnił Piotrek.
– W Niemczech wrzucę info do klubów – dodał Darek. – Przyjadą.
Dzień imprezy był jak kulminacja wszystkich starań. Lokal rozświetlił się dekoracjami, a muzyka wypełniła przestrzeń.
– Wszystko gotowe? – zapytał Piotrek, poprawiając kołnierzyk. – Trochę się denerwuję.
– Spokojnie – uspokoiłem go. – Goście przyjdą, sprzęt działa, dekoracje są.
– Czy mamy wystarczająco barmanów? – wtrącił Darek. – Impreza zapowiada się duża.
– Dwie osoby więcej, wszystko pod kontrolą – odparł Piotrek.
Kiedy nadeszła sobota, adrenalina wypełniła mnie całkowicie. Goście zaczęli się schodzić, a lokal wypełnił się pulsującą energią. Muzyka techno, house, underground wypełniała przestrzeń, a DJ-e eksponowali swoje umiejętności, tworząc coś absolutnie wyjątkowego. Monitory wyświetlały kolorowe mozaiki, które poruszały się w rytm muzyki, dodając wizualnej magii. To było wydarzenie, które zapisało się w pamięci jako mieszanka radości, pasji i twórczości. Lato 1997 roku stało się symbolem młodości, wolności i odwagi, aby realizować swoje pomysły.
Chwile triumfu i cienkie granice chaosu.
Ta impreza techno była dla mnie czymś wyjątkowym – pięknym wydarzeniem, które na zawsze zmieniło moje życie. To właśnie wtedy, stojąc pośród pulsujących świateł i ogłuszających dźwięków, zacząłem mówić o tym, że zostanę artystą, malarzem. Reakcje innych nie były budujące – śmiali się ze mnie, bagatelizując moje słowa. Ich sceptycyzm jednak tylko wzmacniał moją determinację. W tamtym czasie żyłem beztrosko. Przez dwa miesiące praktycznie nie bywałem w domu, mieszkając nad jeziorem. Czas spędzałem z paczką przyjaciół: Grześkiem, Piotrkiem, Darkiem i, niestety już nieżyjącym, Knopkiem. Do tego dochodziły dziewczyny, koleżanki, które zawsze były częścią naszej codziennej zabawy.
Byliśmy młodzi, wolni i nieodpowiedzialni. Alkohol, narkotyki, imprezy – codziennie coś się działo. Najbardziej lubiłem tańczyć, czuć rytm muzyki, pozwalać ciału na całkowite zanurzenie w dźwiękach. Zawsze miałem powodzenie u kobiet, co dodawało mi pewności siebie. Moje życie wydawało się wtedy proste – miałem 19 lat, a pieniędzy nigdy mi nie brakowało. Zarabiałem dobrze, pracując wcześniej u rodziców, którzy prowadzili działalność gospodarczą. Życie płynęło spokojnym, rozrywkowym rytmem, aż do momentu, gdy ta jedna impreza techno zmieniła wszystko.
W ramach przygotowań do imprezy wyruszyłem do odległego miasta, aby rozwiesić reklamy i wręczać ulotki przyjezdnym. Wtedy zdarzyło się coś, co diametralnie zmieniło przebieg wydarzeń. Kiedy wszedłem do jednej z dyskotek, przywitałem się z dwoma bramkarzami. Jeden z nich, potężny mężczyzna o nieprzyjaznym wyrazie twarzy, spojrzał na mnie chłodno.
– Nie wejdziesz – rzucił krótko, jakby spodziewał się, że posłucham bez słowa.
– Co ty gadasz? – odpowiedziałem z gniewem, który sam mnie zaskoczył.
Adrenalina uderzyła mi do głowy, a moja młodzieńcza brawura wzięła górę. Zanim się zastanowiłem, uderzyłem go. Na szczęście nic mi się nie stało, choć jego postura była przytłaczająca. Ku mojemu zdziwieniu nie zaatakował mnie, ale jego spojrzenie mówiło więcej niż słowa. Do dziś zastanawiam się, skąd wzięła się we mnie odwaga na takie zachowanie.
Wieczór imprezy – godzina druga w nocy, kiedy parkiet pulsował życiem, a muzyka unosiła ludzi w inny świat. Nagle na parking podjechał autobus pełen ludzi. Wyszli z niego mieszkańcy tamtego miasta, w tym ten sam bramkarz. Był potężny, jeszcze większy, niż zapamiętałem. Podszedł do mnie, wyciągnął rękę na powitanie. Jego głos był spokojny, ale chłodny.
– Teraz moja kolej – rzucił, a napięcie rozlało się po całym pomieszczeniu.
Jego dłoń była ogromna, ciężka, a siła jego uścisku była jak niemal fizyczne wyzwanie. Ludzie zaczęli niespokojnie odchodzić od parkietu, muzyka w tle zdawała się tracić rytm. Czułem, że napięcie narasta i coś może wymknąć się spod kontroli. Nie minęło długo, gdy przewrócił jedno z drogich nagłośnień, które wypożyczyliśmy za ogromne pieniądze. Moi ochroniarze – dwaj młodzi chłopcy – uciekli w panice, pozostawiając mnie samego. Musiałem działać szybko.
– Zaczekaj – powiedziałem, próbując uspokoić głos. – Porozmawiajmy. Nie ma sensu niszczyć tego wszystkiego.
– Masz rację – odparł bramkarz z chłodnym uśmiechem. – Ale teraz zobaczysz, co znaczy prawdziwa impreza.
Zacząłem rozmawiać z grupą ludzi, krok po kroku próbując zmniejszyć napięcie. Moje słowa i spokojna postawa, choć w środku czułem się jak na krawędzi, przyniosły efekt. W końcu udało mi się, ludzie zaczęli się uspokajać, a atmosfera stopniowo wracała do normy. Impreza jednak nigdy nie odzyskała wcześniejszego klimatu. Zostało coś, czego nie dało się naprawić – cienka granica między triumfem a chaosem została naruszona.
To wydarzenie było dla mnie lekcją – nie wszystko można kontrolować, a brawura czasami jest tylko zasłoną dla strachu. Lato 1997 roku, pełne sukcesów i lekcji, pozostanie jednym z najważniejszych okresów mojego życia. Ta impreza techno była czymś więcej niż wydarzeniem – była początkiem przemiany, która zapisała się w mojej historii jako kamień milowy mojego dorastania
Rok 1997 – czas, który w moich wspomnieniach odbija się niczym przeszłość spowita dziwnym blaskiem. Lato, ostatnie takie, kiedy wszystko jeszcze wydawało się normalne, spokojne. Beztroska, która działała jak miękki kokon, pełen iluzji, że przyszłość jest przewidywalna, że czas będzie płynął tak, jak płynął wcześniej. Jednak rzeczywistość, jak to miała w zwyczaju, przyniosła chaos. Niespodziewany. Bezwzględny.
Pamiętam tamtą imprezę. Muzyka rozdzierała powietrze jak pulsujący oddech, a świat wokół mnie zdawał się wirującą falą. Ludzie wokół mnie migotali, poruszając się w rytmie, który zdawał się być hipnotyzującym zaklęciem. Stałem w środku tego chaosu, pełen młodzieńczej pewności siebie – jakbym był częścią świata, a jednocześnie kimś, kto nad nim góruje. Czułem się nieskończony, prawie niezniszczalny, a jednak gdzieś głęboko pulsowało coś dziwnego. Niepokój. Delikatny zarys pęknięcia w mojej rzeczywistości.
Po imprezie wróciłem do mieszkania babci. Jej świat był zupełnie inny – cichy, pełen cierpliwości i walki z codziennym bólem. Chorowała na reumatoidalne zapalenie stawów, które wydawało się niemalże walką z samą rzeczywistością jej ciała. Opiekowałem się nią, próbując być wsparciem, choć sam w głębi duszy byłem równie zagubiony, co ona. Leki, które miały jej pomóc, były ciche, niepozorne. Małe tabletki, które w moim umyśle stały się drzwiami do innego świata.
Razem z Grześkiem, moim kompanem w tamtym czasie, zaczęliśmy eksperymentować z tymi lekami. Codziennie zażywałem opioidy w dawkach, które teraz wydają mi się niepojęte. Z początku czułem, jak moje zmysły się rozszerzają, jak świat wokół mnie staje się bardziej intensywny, niemalże nierealny. Kolory były ostrzejsze, dźwięki mocniejsze, czas jakby się rozpływał. Ale ta iluzja była krótkotrwała. Uzależnienie przyszło cicho, podstępnie, oplatając mnie swoimi mackami. A ja, naiwny, myślałem, że wszystko będzie w porządku, gdy przestanę.
Gdy to zrobiłem, świat się rozpadł. Głód narkotykowy był jak burza – niszczycielska, brutalna, pochłaniająca wszystko na swojej drodze. Mania, która przyszła potem, była niczym ogień w moim umyśle. Myśli wirujące z zawrotną prędkością, rzeczywistość zmieniająca kształty, obrazy, które wydawały się być jak fragmenty snu. Nie wiedziałem, co jest prawdziwe, a co nie. Byłem jednocześnie sobą i kimś zupełnie innym. Rozpadałem się na kawałki.
Moja rodzina była przerażona. Rodzice szukali pomocy wszędzie, gdzie mogli, ale nikt nie wiedział, co się ze mną dzieje. Ich twarze były pełne troski, łez i bezradności, ale w moich oczach wyglądały niemal surrealistycznie. Jak obrazy, które nie do końca pasowały do tej rzeczywistości. W końcu trafiłem do szpitala psychiatrycznego – miejsca, które wydawało się być końcem świata.
Szpital był jak koszmar. Każdy korytarz wydawał się prowadzić w głąb mojego umysłu, w ciemność pełną demonów, których istnienia nigdy wcześniej nie przeczuwałem. Pacjenci, lekarze, pielęgniarki – wszyscy byli niczym cienie, fragmenty czegoś obcego, niepojętego. Straciłem siebie. Moje ciało, które kiedyś było młode i pełne energii, teraz stało się ciężarem, miejscem obcym. Przytyłem ponad 60 kilogramów, a każdy dodatkowy kilogram był jak pieczęć utraconej tożsamości.
Wychodząc ze szpitala, czułem się jak obcy w swoim własnym życiu. Park, pełen cieni i śladów dawnych wspomnień, był miejscem spotkania z Agnieszką. Jej obecność była jak światło w ciemności – cicha, empatyczna, ale mocna. Zaczęliśmy spędzać razem czas, a przez dwa lata trzymała mnie na powierzchni, pomagając odnaleźć siebie. Ale wciąż czułem, że coś we mnie jest złamane, że ciemność nigdy nie zniknęła.
Na dyskotece, wśród migoczących świateł, które zdawały się wirującymi gwiazdami, podjąłem decyzję – wróciłem do narkotyków. Amfetamina była narzędziem, które pozwalało mi uciec przed samym sobą. Schudłem, tak, ale z kilogramami zniknęło coś więcej. Moje ja. Moje relacje, moje marzenia, moje normalne życie – wszystko rozpadło się na kawałki.
Choroba dwubiegunowa afektywna stała się moją codziennością. Cieniem, który nigdy nie znika, ale nauczyłem się z nim żyć. Sztuka była moim azylem – miejscem, gdzie mogłem odnaleźć ukojenie, gdzie mogłem wyrazić to, czego nie da się ubrać w słowa. Moje obrazy są pełne światła i mroku, rzeczywistości i halucynacji. Dzięki nim odnajduję sens, dzięki nim przetrwałem. Każdy dzień jest wyzwaniem, ale także dowodem na to, że można żyć, nawet z cieniem, który nigdy nie znika.