Zwlekałem, a nawet nie chciałem publicznie pisać o sobie, a szczególnie o pewnym zdarzeniu, które dotyczyło mojego życia i chociaż bardzo długo nie byłem tego świadomy – odcisnęło się, istotnie wpływając na nie. Dziś mam trochę ponad 55 lat, to na tyle dużo, by nie bać się nie tylko Tuska ale także wszelkich prawnych i innych konsekwencji, mojego wyznania(np. hejtu). To, co stało się jednak ostatnio w Oleśnicy – zabicie 9-cio miesięcznego dziecka przez lekarza ginekologa i położnika, nie pozwala mi milczeć. Tak, znów jestem dzieckiem czekającym na realizację wyroku śmierci, jak również mężczyzną, który nie dał zabić dziecka, zostając konsekwentnie pełnoetatowym ojcem, chociaż tylko na „chwilę”- szczęśliwym małżonkiem. Ale po kolei…
Latem 2006 roku czułem się bardzo źle. Od przeszło roku pracowałem bardzo intensywnie, niemal ponad siły, a dodatkowo szykowałem się do egzaminów mistrzowskich, wykorzystując unijne szkolenia. To był czas, kiedy ostatecznie pożegnałem się z pracą „w garniturku”, widząc swoją przyszłość w wykańczaniu i aranżacji wnętrz. Po mistrzowsko zdobytych dyplomach, realizowałem duży remont z przebudową mieszkania dla podinspektora policji i jego żony. Jak się okazało byli wspaniałymi i życzliwymi klientami, zarówno dla mnie, jak i mojego kolegi, z którym do dziś współpracuję. Nie mogłem ich zawieść, a z dnia na dzień czułem się powoli coraz gorzej. To trwało już pół roku i na początku nawet mi się podobało, przecież zrzuciłem zimowy brzuszek, chudnąc prawie 25 kg. Gdy jednak po utracie wagi zacząłem tracić siły, a nawet czasem zamiast normalnie się wypróżnić – krwawić, zrozumiałem że coś jest nie tak. Było gorące lato, kolega kupował dla nas zimne piwo i choć zarzekał się, że jest pyszne i świeże, dla mnie było stare i zleżałe, po prostu nie do picia. Rozumiejąc w końcu, że męczliwość, bladość skóry, brak łaknienia i wszystkie inne symptomy, to objawy mojej choroby, poprosiłem siostrę by umówiła mnie na badania i do lekarza kardiologa, bo podejrzewałem serce – przecież mój ojciec zmarł na zawał. Ostatkiem sił ukończyłem zlecenie i pojechałem do Dolmedu na całodniowe badania. Oddałem krew i mocz, zrobiłem zdjęcie klatki, USG jamy brzucha i miałem czekać na kardiologa, gdy radiowęzeł wzywał mnie do laboratorium. Jednak nim wybrzmiał, ja rozważałem słowa lekarza od USG – ma pan zdwojenie nerki i drugi płat śledziony…
W laboratorium przerażone pielęgniarki patrzyły na mnie, jak na kosmitę, posadziły mnie na krześle, pytając jak się czuję? A mnie zwyczajnie zatkało. Pomyślałem, że coś nie wyszło i trzeba powtórzyć badania ale nie, wszystko wyszło tylko chyba nie powinienem już żyć i że kardiolog już jest powiadomiony i wszystko mi wyjaśni. Mimo moich protestów odprowadziły mnie do jego gabinetu. Zanim ze mną porozmawiał, zbadał serce, które podejrzewałem o awarię, a tymczasem było nadspodziewanie silne, tyle że pompowało jakiś „płyn”, który trudno nazwać krwią i na 99% mam ostrą białaczkę, a jaką? to już stwierdzą w szpitalu, do którego mnie kieruje i wzywa dla mnie karetkę, bo chyba uciekłem z kostnicy. Jakoś uprosiłem go by nie wzywał karetki, kłamiąc że siostra mnie szybciej zawiezie i że czeka na parterze ośrodka. I tak ze skierowaniem i resztą wyników zwyczajnie zwiałem do domu, po drodze myśląc o swoim końcu – nie miałem złudzeń, zbyt dobrze wiedziałem, czym jest białaczka. Nie chciałem, nie miałem zamiaru powoli gasnąć w szpitalu – o nie! Ja człowiek o wielu umiejętnościach i talentach, pełen życia i radości na co dzień, pomagający innym, mam dać się zamknąć na ostatnie dni, już prędzej się wysadzę – co to dla mnie zrobić odpowiedni ładunek, może pas szahida? Z głupich myśli wytrącił mnie jakiś policjant, już nawet nie pamiętam, za co mnie zatrzymał. Chciał mi wlepić minimalny mandat ale najgorsze, że wyszedł z długim kazaniem, a ja zacząłem się zwyczajnie śmiać, czym wyraźnie go zdenerwowałem. Uspokoił się, gdy pokazałem skierowanie do szpitala z rozpoznaniem choroby – przeprosił, życząc mi zdrowia mimo wszystko, zasalutował i pozwolił jechać, odstępując od czynności. Zamiast jednak dalej jechać, siedziałem za kierownicą myśląc – czyżbym znów został zatrzymany, by nie zginąć, odrzucić głupie myśli. Zwykle to auto wyłączało się, gdy przede mną miał być jakiś wypadek, w którym pewnie bym zginął(tak było wiele razy) i długo nie dawało się uruchomić. A może i tym razem inny los jest mi pisany i jak w „Pulp Fiction”- trzeba w porę dostrzec boską interwencję. Dość, że wybrałem życie.
Nie rozpisuję się o tym, jak przeraziłem bliskich i przyjaciół, dość że na drugi dzień dostałem się dzięki nim do innego szpitala, niż miałem skierowanie. Wszystko działo się błyskawicznie – szczegółowe badania krwi, pobranie szpiku i tkanki kostnej – potworny ból mimo znieczulenia i otępiałego zobojętnienia. Najgorsze jednak co pamiętam, to traktowanie jak jakiś eksponat muzealny lub ginący gatunek i w końcu wyczekiwany wyrok, czy też jego namiastka – zostaje pan u nas na dłużej.
Profesor z synem(ówczesnym doktorantem) zdecydowali, że póki nie będzie pełnych wyników badań krwi i szpiku, a nie tylko wstępnych i tych z Dolmedu, nie zaczną pełnego leczenia, tylko podtrzymają mnie przy życiu. Profesor coś podejrzewał, mając w przeszłości podobny przypadek. Trafiłem na oddział, do trzyosobowej Sali z łazienką, kazano mi się rozlokować i czekać. Jak czekać, to poszedłem sobie na parter, na zakupy. Gdy wróciłem, siostra oddziałowa nie sprała mnie tylko dlatego, że bała się mnie zabić, a swoją drogą podziwiała, że dałem radę na schodach, nie chciałem się chwalić, że to tylko kolejny „Everest”. Dali mi krew, dużo krwi, glukozę, sterydy i diabli wiedzą – co jeszcze. W nocy poczułem się źle ale najgorszy był głód, powracający po wielu miesiącach. Tak, dostałem krew jakiegoś głodomora, bo nagle zacząłem jeść, a co gorsze wszystko mi smakowało, mimo że to było jedzenie z cateringu, to jednak przecież szpitalne, a nie domowe. Dwa razy dziennie pobierano nam krew. Bałem się jednej siostry – była rozkojarzona i zawsze mnie bolała jej „obsługa” inna straszyła, że jeśli nie postaram się z wykazaniem żyły w ramieniu, to pobierze z podudzia, a to bardziej boli. Lekarze mnie jednak unikali, nic nie informując na obchodzie. Nawet ksiądz nie raczył porozmawiać, omijając z obrzydzeniem, gdy zobaczył, że czytam „Anioły i demony”, pożyczone przez pacjenta z sąsiedniego łóżka.
Odwiedziła mnie siostra z mamą, która to bardzo przeżyła. Gdy rozejrzała się po korytarzu, jej wzrok przyciągnęło jedno duże zdjęcie na ścianie, przedstawiało małego chłopczyka z rurką na głowie, a w małych rączkach trzymał gryzaka – zabawkę, lekko uśmiechając się do fotografa, jakby to był dla niego duży wysiłek.
- Podobny do ciebie – powiedziała, a łzy same wystąpiły z brzegów.
Po kilku dniach lekarz prowadzący moje leczenie – syn prof. Andrzeja Lange – Janusz, wreszcie się zlitował i mając już wszystkie wyniki badań histopatologicznych, ujawnił co mi jest. Pocieszył mnie, że nie mam żadnej białaczki, a silną niedokrwistość hemolityczną o podłożu autoimmunologicznym, a prościej mówiąc – mój organizm z jakiegoś powodu zawiesił się i sam zabijał zdrowe czerwone ciałka krwi, jeśli uda się odwrócić to zjawisko, to będę zdrowy, a jeśli nie, to całe życie będę chory i brał leki. I tak rozpoczęto właściwe leczenie, podając mi docelowe środki, mające przywrócić właściwą pracę organów wewnętrznych. Cały czas lekarz zachodził w głowę, dlaczego doszło do choroby? Robił ze mną długi wywiad i poddał mnie dodatkowym badaniom. W między czasie powróciły mi siły, a gdy jeszcze dostałem serię zastrzyków z B12, poczułem się niezwyciężonym mocarzem, znów żyłem, mogąc przenosić góry. Zamiast gór jednak, nosiłem zakupy innym pacjentom, niemal biegnąc po schodach, dwa lub trzy stopnie naraz(mam 1,9 m wzrostu).
Któregoś razu odwdzięczyłem się za uratowanie życia – nie, nie jestem jakimś bohaterem, jak w swojej książce Rafał Trzaskowski – sprawa dotyczyła pacjenta, który pożyczył mi książkę. Pamiętam, że strasznie cierpiał biorąc kolejną „chemię”, gdy miał lepsze chwile rozmawialiśmy o literaturze, sztuce. Kiedyś zwierzył mi się, że ma córkę w Danii i bardzo mu się tam podobało, opowiadał o duńskich fiordach, równie pięknych, jak norweskie, o zachodach słońca… Któregoś dnia cierpiał niemiłosiernie, już nie dało się tego słuchać, a on nie chciał też słuchać lekarza i poddać się nowej, eksperymentalnej chemioterapii, już tylko pragnął spokojnie umrzeć. Wygonił lekarza, żonę i panią psycholog, gdy ja byłem na korytarzu i katowałem rowerek do ćwiczeń. Bezwiednie przysłuchiwałem się ich rozmowie, a później, gdy pani psycholog została sama, chwilę z nią sobie porozmawiałem. Ktoś mi kiedyś powiedział, że byłbym świetnym śledczym, bo potrafię wyciągać od ludzi informację, w taki sposób kierując rozmową, że nawet nie wiedzą, kiedy ujawniają interesujące mnie dane. Tak „uzbrojony” wróciłem do Sali. Na stoliku mojego cierpiącego sąsiada leżała pocztówka z pięknym wschodem lub zachodem słońca nad morzem, podniosłem ją równocześnie przypominając sobie własne myśli, te które zatrzymały mnie przy życiu, te z samochodu, gdy policjant już odjechał. I to tego „oręża” użyłem, obrazu nagich stóp obmywanych przez fale, słońca pieszczącego zmysły, twarzy orzeźwionej poranną bryzą wiejącą od morza. Dla wielu to pewnie kicz, niczym jeleń na rykowisku, jednak moje słowa nie były kiczowate, a na pewno nie dalszy ich potok, bo pan Światłowicz przeprosił mnie i grzecznie i już spokojnie poprosił bym poszukał jego żony, bo musi z nią porozmawiać. Jakieś dwa lata później, dwa piętra niżej, będąc z mamą do kontroli, po jej chemioterapi, spotkałem pana Światłowicza, uśmiechniętego i rumianego, niepodobnego do dawnego siebie – zniszczonego chorobą szkieletu.
Ja ze szpitala zostałem wypisany po ok. 11 dniach, po ostatnich badaniach na krzepliwość i wrażliwość immunologiczną. Przez pół roku chodziłem do kontroli, powoli odstawiając poszczególne leki. I tak nieświadomie „przetarłem szlaki” dla późniejszego leczenia mojej mamy ale to inna opowieść. Z moim lekarzem Januszem zdążyłem się zaprzyjaźnić i wkrótce został także moim klientem, a ja wiele razy odwiedzałem go w domu, poznając także jego rodzinę. Już właściwie nie wiem kiedy, zaczęliśmy mocniej drążyć temat przyczyn mojej choroby. Najpierw podejrzewałem duże ilości kawy i energetyków typu Red Bul lub Burn oraz zawartej w nich kofeiny i tauryny, to tłumaczyć mogło rozchwianie organizmu, jego gospodarki hormonalnej ale co znaczyły wyniki USG? I wówczas doradził mi szczerą rozmowę z matką, bo może miało mnie być dwóch lub dwoje.
Mama jakby czekała na tę rozmowę. Nikt, tylko inna matka, potrafiłaby zrozumieć moją i to, co czuła gdy zachorowałem, a później tak szybko odzyskałem zdrowie. Wyjęła teczkę z dna szafy ubraniowej, starą i pożółkłą, z licznymi świstkami i dużymi kartkami, podniszczonymi od wielokrotnego przekładania. Z pośród tylu różnych dokumentów podała mi jeden, stwierdzający, że pacjentka(moja mama) została przyjęta na Oddział Patologii Ciąży, Szpitala Ginekologiczno – Położniczego we Wrocławiu i stwierdzający równocześnie, występującą u niej białaczkę szpikową. Gdy otrząsnąłem się z wcześniejszego zaskoczenia i popatrzyłem na nią w niemym pytaniu, spokojnym głosem opowiedziała mi całą historię:
- Tak, tak Zbysiu – miałam białaczkę, u ciebie teraz na szczęście tylko podejrzewali, a ja naprawdę miałam. Twoje siostry bliźniaczki miały prawie dziesięć lat, Krzysiu ok. pięciu, wykupiliśmy dom na kartę majątkową za mienie na wschodzie, twój tato coraz lepiej zarabiał na uczelni i można było dokończyć remont, obronił doktorat, a równocześnie posadziliśmy pierwszy sad jabłoniowy. Wszystko zaczęło nam się wreszcie układać, a w tym radosnym domku z ogródkiem i sadem, brakowało nam jeszcze jednego dziecka, właśnie ciebie. Tak, po tym, jak urodziły się Irena i Jadzia, braliśmy pod uwagę, że i ta ciąża może być mnoga ale nie pomyśleliśmy o chorobie, zresztą ona ujawniła się, gdy cieszyłam się z kolejnego dziecka.
Mama podała mi następne dokumenty, z których wynikały kolejno: stwierdzenie choroby oraz zalecenia – usunięcie ciąży, w celu ratowania życia 39-letniej pacjentki. Przerażony patrzyłem na swoją matkę, jakbym ujrzał ją po raz pierwszy.
- Tak synu, chcieli, namawiali i wręcz kazali mi cię zabić – rozpłakała się na dobre, a ja mogłem tylko ją przytulić.
Z dalszej zapłakanej i często przerywanej opowieści oraz dokumentów, dowiedziałem się, że mama się nie poddała, a tato ją wspierał, akceptując każdą jej decyzje, równocześnie na wszelkie sposoby szukając ratunku, załatwiając transfuzje i zastrzyki B12. I gdy wydawało się, że to koniec – przyszedł niespodziewany ratunek.
Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt