Powieki opadają.
Ciężkie jak ołów.
Nadchodzi On — nie imię, lecz obecność.
Milcząca, drżąca, rozlewająca się po ścianach samotności.
Oddech łzawi.
Każde tchnienie staje się rozmową w pustym pokoju, gdzie echa nie pytają, nie odpowiadają — istnieją tylko dlatego, że jeszcze jesteśmy.
Widzisz mnie.
Ja widzę ciebie.
Bo życie nie jest niczym więcej niż snem śnionym przez sen.
Zanim urodziłem się — umarłem.
Zanim umarłem — zmartwychwstałem.
Bo wszystko już się stało.
Uruk szczęścia wzniósł się na wietrze — tylko po to, by upaść pod ciężarem własnych marzeń.
Między wiarą a zwątpieniem przesuwa się Ja — blade, nieme, pytające.
Pomyśl... zanim wyszeptasz.
Wstań... zanim rzucisz się ku światłu.
Bo patrząc w stronę blasku, ucz się słuchać mroku —
On przemawia cicho, w rytmie twojego serca.
W świetle cień odzyskuje głos.
Nie krzyczy.
Nie woła.
Jest jak dłoń przesuwająca się po niewidzialnej strunie — łagodny, wszechobecny.
Podnoszę palec.
Delikatnie.
Wznoszę dłoń w geście, który nie zna granic słów.
W miejscu, gdzie rodzi się pragnienie, tam też rodzi się cisza —
Cisza głębsza niż pożądanie.
Tam, w górze, dwie góry stykają się drżeniem szczytów.
Ich uniesienie nie jest walką — jest spotkaniem.
Między nimi, w iskrzącym napięciu, rodzą się światy, które umierają, zanim zdążysz je nazwać.
A my?
My jesteśmy tylko cichym echem —
pocałunkiem mgły na ustach wieczności.