Lawina myśli — w cząstce istnienia — spadła na mnie potokiem słów, które nie były tylko językiem, lecz nawoływaniem.
Jestem topniejącą górą lodową — bezradnie dryfującą na oceanie jaźni, rozkawałkowaną przez niewidzialne prądy.
Mój ból to rozdarte żagle, poszarpane przez wichry namiętności — szaty, które miały być płaszczem nieśmiertelności, a stały się wyrokiem.
Krwawię, zaklinając się na Jezusa, odmawiając tajemnice ukryte w mojej twarzy — w zwierciadle sumienia, którego od dawna nie potrafię odczytać.
Tak oto moje życie stało się doliną bólu.
Bo któż zrozumie pustelnika, którego serce nie toczy już krwi, lecz zamilkło jak kamień martwy w dłoniach czasu?
Umarłem.
Zmartwychwstałem.
Ale w zmartwychwstaniu nie odnalazłem wiary — lecz śmierć nadziei.
Moja dusza została rozdarta, jak jaźń zgubiona w labiryncie snów.
Nie patrzysz na mnie.
Patrzysz w siebie — czytając te słowa, wchodzisz w mrok, który jest twoim własnym cieniem.
Bo we śnie jestem z tobą — utracony, a jednak wciąż obecny w głębi twego lęku.
Moje lustro pękło — jaźń stała się cieniami, splecionymi w dwie obietnice:
jedna szepcze o życiu, druga o śmierci.
Więc patrz.
Patrz głębiej.
Pomyśl o mnie — o tym, który miłuje cierpienie, śmierć, zwątpienie, lęk i autodestrukcję — nie dlatego, że szuka ich chwały, lecz dlatego, że w ich bólu rozpoznaje własną prawdę.
Moja twarz powstała z popiołu,
moje ciało z kamienia,
moja dusza z powietrza,
a mój głos — z tchnienia Ducha Świętego.
Oto jestem:
cisza między dwoma oddechami,
krzyk między dwoma światami,
odbicie, które patrzy na ciebie z najgłębszych zakamarków twego istnienia.