Tchórz
Marek Popiołek generalnie był tchórzem. Potwierdziłaby to bez namysłu jego żona, która potrafiła nieomalże z satysfakcją i wobec ich dzieci wycedzić przez zęby słowa w rodzaju: „ty to jednak jesteś trochę tchórzem” ilekroć zwlekał z podjęciem decyzji o opieprzeniu sąsiada za urządzenie zbyt głośnej imprezy lub wypuszczenie z domu szczekającego psa na kwadrans przed północą. Potwierdziłby to z całą pewnością sąsiad, który najpierw zza wysokiego drewnianego płotu oddzielającego ich posesje dokładnie słyszał wszystkie czynione mężowi przez Magdę Popiołek wyrzuty, a chwilę potem witał Marka w drzwiach swojego domu, przybierając odpowiednio skruszoną minę i zapewniając o podjęciu natychmiastowych kroków w celu zaradzenia niezręcznej sytuacji. Zwykle nawet nie omieszkał przy tym dobrotliwie i przepraszająco poklepać zakłopotanego sąsiada po ramieniu. Wreszcie potwierdziłby to i sam Marek Popiołek, który lękał się zarówno swojej żony, sąsiada, jego psa i jego żony, jak i każdej konfrontacyjnej sytuacji w pracy, w szkole swoich dzieci, w sklepie gdzie robił zakupy, w tramwaju, czy nawet w kościele, która potencjalnie wymagałaby od niego zajęcia stanowiska, opowiedzenia się po którejś ze stron, wyrażenia sprzeciwu, krytyki, nagany i czego tam jeszcze.
Nie spodziewał się jednak zupełnie, że pewnego dnia znacznie większy lęk wywoła w nim obawa o to czy zdoła utrzymać swoją sześcioosobową rodzinę, że ten lęk od tej pory pozostanie jego najbliższym towarzyszem, że zagnieździ się wprost w jego sercu i że pocznie w nim narastać do rozmiarów monstrualnej nigdy nie przestającej przerażać bestii.
Siedzieli wszyscy przy odrapanym kuchennym stole. Dwa krzesełka z jednego boku, dwa z drugiego zajmowane przez czworo latorośli, naprzeciw wciąż nieprawdopodobnie piękna i ponętna żona, pod ścianą, z półką na książki kucharskie zawieszoną tuż nad jego głową on sam, dumny ojciec i mąż, spietrany do granic przyzwoitości o to co będzie jutro. Kończyli skromny obiad. Adaś i Staś toczyli do siebie pomiędzy opróżnionymi talerzami szklane kulki, Zosia i Karolcia rozprawiały zawzięcie o nowej nauczycielce od angielskiego, Magda z jedną nogą podwiniętą na krześle przesuwała kciukiem po ekranie smartofona.
Za oknem brzęczały pszczoły, które urządziły sobie rodzaj gniazda w pustym pojemniku na zewnętrzną roletę i co jakiś czas podejmowały próbę przedostania się do kuchni. Ciepłe promienie majowego słońca wpadały sponad zazdrostek na zasypany okruchami kuchenny blat. Pachniało bzem i rzepakiem, którego pole rozpościerało się zaraz po drugiej stronie zakurzonej szutrowej drogi pod domem aż do widniejącej w oddali ściany lasu. Pachniało kwiatowym płynem do podłóg i nieco bardziej ostro sprejem przeciw kurzowi. Powoli zaczynał się też wydobywać z piekarnika zapach drożdżowego placka. Spokój, szczęście, spełnienie. A pod nimi ten ohydny niepokój przewiercający trzewia na kształt górniczego świdra. Na twarz Magdy wypłynął uśmiech.
- Mamy zaproszenie od Kaliny i Pawła na Pierwszą Komunię Patrycji.
Obie dziewczynki podniosły okrzyki radości. Adasiowi spadła kulka i szukał jej pod stołem. Staś beznamiętnie trącał swoją obgryzionym udkiem kurczaka.
- Trochę późno dają znać – zauważył bez specjalnej zgryźliwości. – Komunie to już zaraz.
- Wiesz jak jest, pewnie mają sporo na głowie.
- Albo ktoś z rodziny im się wykruszył i zwolniły się miejsca.
- Nawet jeśli, to nadal bardzo miło, że pomyśleli akurat o nas. Na Komunię Zosi ich nie zaprosiliśmy.
- No tak.
- Trzeba pomyśleć o jakimś prezencie.
Zapatrzył się na sunącego majestatycznie po niebie samotnego jastrzębia. Zaraz spadnie na jakiegoś królika czy ryjówkę i już, nieznośność bytu skończona, pomyślał z zazdrością. Trzeba przyznać, że widok z okien mieli niesamowity.
- Pamiętaj o oponach, kochanie.
A więc sprawdzała teraz kalendarz. Cóż, wiosna zwlekała długo. Dni dopiero od tygodnia zaczęły się robić naprawdę ciepłe. Wpisał do ich rodzinnego kalendarza te opony, ale tylko on wiedział, że zanim pojedzie się do wulkanizacji trzeba je najpierw zamówić. Stare były już tak przetarte, że tylko gdzieniegdzie dawało się odgadnąć pierwotny wzór bieżnika, więc je wywalił. Pokiwał głową twierdząco. Co będzie teraz? Wyrównanie za prąd?
- W czwartek powinno przyjść wyrównanie za prąd, pamiętasz?
- Tak, skarbie.
- Masz jeszcze coś odłożone z socjalnego?
- Tak.
- Wysłałam ci te pieniądze specjalnie z myślą o tym.
- Wiem.
- Uff, już się bałam, że może zapomniałeś i poszły na coś innego.
- Skąd.
Dobrze, mamy już połowę maja, myślał intensywnie, zaraz dojedzie do drugiej raty za obóz Karoliny. Trzeba to zakończyć, albo coś rozsadzi mu czaszkę. Łupnęło głucho. Spod stołu wysunął się Adaś pocierając intensywnie głowę. Oczy miał zaszklone. Dzięki Bogu!
- Och, Adasiu, kochanie! – Magda odłożyła telefon na stół i rzuciła się na pomoc czterolatkowi. Marek wstał również. Chwilę zaczekał, żeby ocenić jak bardzo niepotrzebna jest jego obecność, po czym ruszył do wyjścia, po drodze wciskając w smartfonie Magdy ikonkę wyjścia z aplikacji kalendarza.
Tego samego dnia wieczorem usłyszał jeszcze przed pójściem spać o dziwnych hałasach dobiegających z pralki i potrzebie zakupu nowych butów dla całej czwórki.
- Może tylko Karolcia się jakoś obejdzie – pocieszyła go Magda, wcierając krem w dłonie. – Dostała od dziadków dwie stówki w karcie podarunkowej i powiedziała, że ma już upatrzone adidasy.
Pokiwał głową. Uśmiechnął się smutno.
- Wszystko dobrze, Marek?
- Tak, oczywiście. Dlaczego pytasz?
- Mało cię w tobie ostatnio. W pracy wszystko dobrze?
W pracy. W pracy, do której jeździł coraz rzadziej, bo pozbywały się go kolejne ekipy w miarę jak przestawał nadążać, a zdobywanie nowych uprawnień robiło się coraz bardziej kosztowne. Nie przyznał się Magdzie, że od dwóch miesięcy w dawnych godzinach pracy umawiał się na rozmowy kwalifikacyjne w sklepach i marketach budowlanych.
- Jasne że tak. Wybacz, jestem zmęczony.
- Obiecaj, że powiesz mi, jeśli zacznie się coś psuć.
Była tak śliczna, kiedy się martwiła. Miał wielką ochotę pocałować ją w usta, przytulić mocno, zapewnić, że wszystko będzie dobrze, że może być całkowicie spokojna, że przy nim nie musi się o nic bać, że ma wszystko pod kontrolą. Nie zdołał. Jego beznadziejne położenie rozczuliło go tak bardzo, że cmoknął ją jedynie w czoło, zapewnił, że ją kocha, a potem zgasił swoją lampkę i odwrócił się do ściany, a z oczu w poduszkę natychmiast pociekły mu łzy. Magda czytała jeszcze przez dłuższą chwilę. Westchnęła.
- Mam tylko nadzieję, że nie dojdzie do tej głupiej wojny.
Kilka godzin później nadal nie spał. Dłonią namacał w szufladzie szafki stojącej przy łóżku różaniec. Zacisnął pięść na dużym metalowym krzyżyku, tak mocno, jakby chciał, by ostre krawędzie przecięły mu skórę. Wypełzł ukradkiem spod kołdry, kolanami dotknął chłodnej podłogi. Podniósł głowę i zwrócił się wprost do sufitu.
- Boże, niech już wreszcie wybuchnie ta wojna – wyszeptał.
Po sobocie przyszła niedziela. W kościele Marek jeszcze żarliwiej prosił rozpostartego na ogromnym krucyfiksie Zbawiciela, aby przyniósł światu wojnę, aby przestała istnieć potrzeba starania się o przedłużanie umów, zdobywanie pieniędzy na kursy i certyfikaty, przypodobywanie się młodszym i bardziej pojętnym czy po prostu bardziej ogarniętym kolegom z technikum, którzy umieją bez trudu obsłużyć aplikację do zarządzania falownikiem, wychodzenie z długów, zbieranie przeterminowanych faktur i robienie całego tego gówna, przez które tak intensywnie myślał ostatnio o odebraniu sobie życia. Pan Jezus nie patrzył na niego, bo głowę ozdobioną koroną z cierniami tak długimi i tak strasznymi, że po raz pierwszy w życiu pomyślał, że musiały być chyba zdolne przebić czaszkę i dotrzeć do mózgu, zwiesił ciężko ku ziemi. Cierpiał. O, jak straszliwie cierpiał. W jakiś niewytłumaczalny sposób przyniosło to Markowi chwilowe ukojenie.
Ale po niedzieli przyszedł poniedziałek, jeden z tych, w które nie miał żadnego zajęcia. Przejechał ponad pięćdziesiąt kilometrów, żeby stawić się na rozmowę z panią rekruterką sklepu budowlanego w większym mieście.
- Pięćdziesiąt kilometrów? – zapytała rekruterka, poprawiając okulary na nosie, jakby to wzrokiem chciała się upewnić, że dobrze usłyszała.
- Mniej więcej – odparł wesoło.
Skąd ta wesołość, zastanawiał się. Czyżby to te ciernie? To możliwe, że czuje się, lepiej, bo On miał o wiele gorzej?
- Zamierza pan pokonywać taką odległość codziennie?
- Jeśli będzie trzeba.
- Jeśli dostanie pan tę pracę to będzie trzeba.
- Naturalnie.
Znów pochyliła się nad jego CV.
- Ma pan bardzo bogate doświadczenie jako elektryk.
- Zgadza się.
- Piętnaście lat w zawodzie. Co pan robił?
- Montaże, pomiary, serwisy. W zasadzie wszystko. Próbowałem z własną działalnością, ale wie pani, pandemia, potem inflacja, zaczęły się różne problemy.
- Jakie problemy?
- No, wie pani, trzeba było sporo zainwestować we własny sprzęt, pobrałem trochę kredytów, pojawiły się opóźnienia w płatnościach.
- Rozumiem.
Puknęła kilka razy w tablet. Nie miał pojęcia co tam zaznacza. Jeszcze raz zagłębiła się w lekturze pojedynczej kartki.
- Nie ma tu ani słowa o pracy w handlu.
- Nie, ale często doradzałem klientom. Pomagałem im w wyborze osprzętu. Podsuwałem konkretne produkty i sklepy.
- Czy naszą sieć również?
Zawahał się. Puknięcie w tablet.
- A jak u pana z obsługą systemów sprzedażowych? SAP, Symfonia, Comarch? Kasy fiskalne?
Tym razem nie popełnił poprzedniego błędu.
- Naprawdę szybko się uczę! Pracowałem z programami do projektowania instalacji. Nawet zrobiłem kiedyś kurs CAD.
- W porządku, czyli raczej techniczne rzeczy. A jak pan sobie radzi z pracą pod presją? W weekendy bywa nieraz tłoczno. Zdarza się, że trzeba obsłużyć kilku klientów naraz.
Nie dał po sobie znać, że nie uśmiecha mu się praca w niedzielę. Takie szczegóły można dogadać już po podpisaniu umowy.
- Z pięcioma osobami? Proszę pani, ja koordynowałem remont dwóch pięter z ekipą, która zapomniała narzędzi. Pod presją to ja żyłem ostatnie dwa lata.
Blady uśmiech wypełzł na jej ładną buzię. Ale szybko znikł. Nawet nie podniosła na niego oczu. Jeszcze kilka puknięć w ekran tabletu.
- Ostatnie pytanie. Dlaczego uważa pan, że pasuje do zespołu doradców działu elektrycznego?
- Bo wiem, co sprzedajecie. I wiem, co działa, a co się rozsypie po dwóch miesiącach. Klient nie chce katalogu, chce rozwiązania. Ja to potrafię dać. Po prostu.
- Więc odradzałby pan naszym klientom zakup pewnych produktów mówiąc, że się rozsypią?
- No… nie, ale wskazywałbym im ich mocniejsze zamienniki i tłumaczył dlaczego powinni wybrać właśnie te.
- Bo tamte się rozsypią?
- Nie musiałbym tego mówić. W ogóle bym o nich nie wspominał.
- A gdyby to jednak właśnie one były w katalogu, a sklep wyraźnie zachęcałby klientów do ich kupna?
Myślał intensywnie przez dłuższy czas. Obracała w palcach mały sklepowy ołówek. Przyglądała mu się z rozbawieniem.
- Proszę nie odpowiadać. Oczywiście, ma pan prawo do własnej opinii. Myślę, że na tym skończymy. Cieszymy się, że wybrał nas pan, aby z nami pracować.
- Czy to znaczy, że…
- Mamy jeszcze kilku kandydatów, ale na pewno się odezwiemy.
- Jasne, dziękuję pani.
Wstał sztywno od biurka. Odchodząc, długo słyszał za sobą nieregularne puknięcia w tablet. Po drodze do wyjścia mijał dział elektryczny. W niewielkim półotwartym boksie stał młody mężczyzna o sylwetce Stallone’a, rękawy roboczej koszuli miał podwinięte, a ręce oparte o blat. Naprzeciw niego stała młoda szczupła dziewczyna, również w uniformie pracownika i żuła gumę. Miała zblazowany wyraz twarzy, ale wyraźnie leciała na mięśniaka. Klientów wokół nie było żadnych. Zatrzymał się i patrzył na tę parę. Zastanawiał się czy nie powiedzieć im o źle poustawianych oznaczeniach na ekspozycji z kablami, kiedy jednak zwrócili na niego uwagę, a na ich twarzach ujrzał znużenie spowodowane uświadomieniem sobie potrzeby obsłużenia jedynego klienta zrezygnował z tego pomysłu i szybko opuścił sklep.
Miał sporo czasu. Magda wracała z uczelni dopiero za trzy godziny. Po drodze odbierała dzieci. Uświadomił sobie, że jest potwornie głodny. Spacerując ulicą w stronę centrum wstąpił do niewielkiego śniadaniowego bistro. Zamówił jajecznicę farmerską i czarną kawę. Nie robił tego od dawna. Wychodząc z domu na poszukiwanie pracy zwykle zabierał ze sobą kanapki, a kiedy, mimo to, nadal odczuwał głód, kupował jabłka, albo bułkę i kefir. Teraz coś się zmieniło. Jeszcze nie wiedział co, ale najwyraźniej odebrał wcześniej wysłane impulsy i od razu postanowił je skonsumować.
Był mniej więcej w połowie śniadania, kiedy wszystko stało się jasne. Kelnerka zmieniła program w wiszącym na wprost niego telewizorze i śpiewającą bez fonii półnagą artystkę zastąpiły równie nieme obrazki maszerującej armii, wyskakujące naprzemiennie z rozhisteryzowaną reporterką wykrzykującą coś z przejęciem do kamery. Obejrzał się na kelnerkę, ale ta zupełnie nie zainteresowana tym co wyświetlał ekran dalej robiła porządki za ladą. W jej odsłoniętym lewym uchu spostrzegł bezprzewodową białą słuchawkę. Pilot leżał obok wielkiej kopuły z czekoladowym ciastem. Nie zastanawiając się wiele chwycił go i włączył dźwięk. Z terkotu wystrzeliwanych przez reporterkę z szybkością karabinu maszynowego słów wychwycił jedynie te trzy:
WOJNA! WOJNA! WOJNA!
Wracał do domu lekki jak nigdy dotąd. Przyciszony już w kościele, od tak dawna tłukący się w jego czaszce i sercu głos potwora lęku teraz zdawał się zamilknąć całkowicie. Po drodze zrobił zakupy w porządnych delikatesach i na obiad przyrządził pieczonego kurczaka z ćwiartkami zrumienionych ziemniaczków i wielką michą sałaty. Dzieciaki uwielbiały pieczonego kurczaka. Zaskoczonej Magdzie tego wieczora wyznał całą prawdę o swojej postępującej bezrobotności, łącznie z zapewnieniem, że teraz na pewno wszystko się ułoży, że rzeczywistość w jakiej dotąd żyli i tak wkrótce ulegnie całkowitej zmianie, że pracą za chwilę mało kto będzie się przejmował, że pieniądze stracą jakąkolwiek wartość, a liczyć się będzie jedynie umiejętność przetrwania.
Jeśli sądził, że te argumenty uspokoją jego żonę i wpłyną na zwiększenie jej do niego zaufania to srodze się przeliczył. Niczego nie poprawiły również nieustannie czynione rajdy Marka na strych, z którego ściągał śpiwory, plecaki, dmuchane materace, składane baniaczki na wodę, turystyczny prysznic, przeciwdeszczowe płaszcze, koce, karimaty i tym podobne bambetle, i zapełniał nimi salon, układając w należytym porządku, by w razie gdy zawyją syreny i przyjdzie im opuścić dom, w którym spędzili ostanie dwadzieścia lat życia, były zawsze pod ręką. Dodatkowo ostrzył noże, rąbał drwa na wypadek wyłączeń prądu, eksperymentował z kuchnią polową, w ogródku pokazywał dzieciom jak szybko i sprawnie wykopać szalety, rozpalić ognisko, ugotować makaron, a nawet wypatroszyć rybę, czy oskubać kurczaka.
Tak mijały dni. Marek był w swoim żywiole, a Magda patrzyła na to z przerażeniem i wieczorami zasypiała szybko, przed nim, by nie musieć o tym rozmawiać. Zmianę jaką obserwowała w swoim mężu była gotowa zrzucić na problemy psychiczne i coraz częściej zastanawiała się jak nakłonić go na wizytę u swojej koleżanki psycholog.
Jednocześnie Marek zaczął się orientować, że upływające prędko tygodnie nie przyniosły żadnej z wytęsknionych zmian, pieniądze nadal miały kolosalne znaczenie w obrocie dóbr i za nic nie chciały stać się bezwartościowymi świstkami papieru, wszystko zdawało się wciąż kręcić wokół nich, a wojna istniała jedynie w mediach. Aż do momentu ogłoszenia powszechnej mobilizacji. Kiedy całą rodziną oglądali w nerwowym skupieniu orędzie prezydenta, na chwilę obudził się w nim dawny lęk. Do zgłaszania się do najbliższych jednostek wzywani byli wszyscy mężczyźni powyżej osiemnastego i nie przekraczający sześćdziesiątego roku życia. Był bliski omdlenia, gdy dopiero pod sam koniec nieco przydługiego przemówienia prezydent oświadczył, że z przymusowej służby zwolnieni są jedynie ojcowie przynajmniej trojga dzieci. Magda omal nie rozpłakała się pod wpływem doznanej ulgi, a w nim wszystko jakby zamarło. I tkwiło w tym zamarciu bardzo długo, i nie był w stanie dociec przyczyn tego zamarcia.
Dopiero późną nocą, gdy wszyscy już dawno spali zrozumiał. Przecież to takie oczywiste, jego wszyscy koledzy i znajomi pojadą walczyć na front, a on tu zostanie, w miejscu i czasie gdzie nic go nie czeka i nic się nie zmieni, gdzie wkrótce zupełnie skończą się pieniądze, gdzie trzeba zorganizować jakieś, choćby krótkie wakacje, przygotować się do nowego roku szkolnego, zapłacić kolejną ratę OC, wykonać w aucie potrzebne naprawy bo przecież w obecnym stanie w życiu nie przejdzie badania technicznego, po prostu żyć dalej życiem pełnym codziennego umierania. Znów intensywnie modlił się z palcami zaciśniętymi na krzyżyku świętego różańca. Dziękował za wojnę, która nadeszła, prosił by się już skończyła, by wszystko się skończyło, by jego żona mogła czuć się przy nim bezpiecznie. W ciemności zasłoniętej roletami sypialni nie widział twarzy Chrystusa, ale nie miał wątpliwości, że nadal patrzy w dół. To go nieco uspokoiło.
Rano, jak każdego dnia, odwiózł dzieci do przedszkola i szkół, Magdę do pracy, a sam pojechał do urzędu, by przedłużyć na kolejny rok miejską kartę rodzinną. Mógł dzięki temu zabrać dzieciaki do zoo, oraz wykorzystać dwustuzłotowy voucher u jubilera. W kolejce przed nim stało dwóch młodych mężczyzn. Z ich rozmowy wywnioskował, że jeden ma synka, a drugi bliźniaki i obaj jechali na front już za parę dni.
- Szymek to miał jednak czuja – westchnął ten od bliźniaków. – Dosłownie na parę dni przed mobilizacją wyjechał na wyspy.
- Też o tym myślałem, w robocie się u nas gadało, że to najrozsądniejsze wyjście, ale i tak nie zdążyłbym pozamykać spraw. Szybko się wszystko potoczyło.
- To prawda. Chociaż, powiem Ci, że mam znajomka na zachodniej granicy, który twierdzi, że nawet jeszcze teraz przepuszczają spore grupy.
- Zaryzykowałbyś?
- Nie wiem. W życiu nie walczyłem.
- Ani ja. Ale przy takim żołdzie można przynajmniej spróbować nie dać się zabić.
Marek czujniej nadstawił uszu.
- Ha ha, dajesz się złapać na ten lep? Przecież o to im właśnie chodzi. Zakup jak największej ilości mięsa armatniego.
- Za dwanaście tysi zaliczki i sześć koła co miesiąc mogę być każdym rodzajem mięsa. Wytrzymam te trzy miechy do rotacji i niech mnie w bąbel pocałują.
Dalej się już nie przysłuchiwał. Dokładnie tyle mu wystarczyło. Punkt poborowy był niedaleko. Urządzony naprędce na pierwszym piętrze galerii handlowej w dawnym punkcie jednej z sieci telekomunikacyjnych. Zdaje się, że kiedyś nawet robił tu okablowanie. Przebiegł dwie przecznice w takim pędzie jakby się bał, że wariacki pomysł za moment wyfrunie mu z głowy.
- Jeśli jest pan ojcem przynajmniej trojga dzieci, jest pan zwolniony ze służby - poinformował go rzeczowo sympatyczny młodszy chorąży.
- Tak wiem, ale ja chcę służyć.
- Nie rozumie pan. W tym wypadku pan JEST, a nie MOŻE BYĆ zwolniony ze służby. Rozumiem, że chce pan walczyć, ale potrzebujemy by ktoś pilnował także naszych żon i dzieci w kraju.
Na tym rozmowa się zakończyła. Jednak entuzjazm i nadzieja go nie opuszczały. W końcu żył w czasach nieustającego zachwytu nad rozwojem technologii, zwłaszcza związanej z załatwianiem spraw bez wychodzenia z domu. Jeszcze przed odebraniem pociech wypełnił na stronie mobilizacja.gov.pl formularz poborowy, gdzie w rubryce z liczbą dzieci wybrał opcję zero. W regulaminie, który musiał zaakceptować, a który przejrzał bardzo pobieżnie zastrzegano się, że z powodu szczególnego trybu awaryjnego szybka weryfikacja międzysystemowa może być utrudniona lub niepełna. Jasne. W życiu tego nie zweryfikują. Na żywo muszą pilnować procedur, ale jeśli naprawdę zależy im na mięsie, będą brać wszystkich jak leci.
Kilka godzin później otrzymał potwierdzenie zgłoszenia, a już następnego dnia na jego skrzynkę mailową przyszła wiadomość z poleceniem stawienia się w najbliższy wtorek o dziewiątej w punkcie mobilizacyjnym na hali sportowej „Sztanga”. Prosi się rekruta o zabranie ze sobą dowodu osobistego, potwierdzenia zgłoszenia w postaci kodu QR, leków przyjmowanych na stałe, zapasowej bielizny oraz książeczki wojskowej (o ile ją posiada). Oczywiście, że posiadał książeczkę wojskową. Zapakował wszystko do sportowej torby razem z kosmetykami, zdjęciami żony i dzieci, oraz różańcem, którego nigdy jeszcze prawidłowo nie odmówił, ale któremu wszakże zawdzięczał wybuch wojny.
Magda nie zwróciła uwagi na jedną torbę więcej w zgrabnie ułożonej piramidce rzeczy „na wszelki wypadek”. Nie powiedział jej. Nie zrozumiałaby i w konsekwencji wymusiłaby na nim pozostanie. Wiedział, że nie zdołałby się oprzeć jej argumentom. Wymknął się nad ranem jak złodziej. Na kuchennym stole pozostawił list. Wcześniej obszedł ciasne pokoiki dzieci, na ciepłych śniących czołach składając krótkie delikatne pocałunki.
Szkolenie było szybkie, ale niezwykle intensywne i mocno rozbudowane. Jego doświadczenie zawodowe niemal z miejsca otworzyło mu drzwi do sekcji obsługi dronów. To oznaczało, że nie pójdzie na front jako zwykły szeregowy, nie będzie tylko mięsem armatnim, które szybko może zostać podziurawione jak sito. Będzie latał. No, może nie osobiście, ale przecież zdalny operator dronów jak się okazało także zasługuje na miano pilota. Po dwóch tygodniach miejskich ćwiczeń przewieziono go wraz z pozostałymi nowo zwerbowanymi rekrutami do kontenerowej bazy znajdującej się na tyle blisko frontu, że docierały tu odległe odgłosy wybuchów, ziemia sporadycznie potrafiła się zatrząść, a nocą rozbłyskiwały niekiedy na niebie niczym złowrogie fajerwerki łuny wystrzeliwanych rakiet, lecz jednocześnie na tyle od niego daleko, żeby móc w razie zagrożenia spakować się w kilkanaście minut i wziąć dupy w troki. Tu w ciągu kolejnych dwóch tygodni dokończono szkolenie.
Wszystkich zwerbowanych było dwudziestu dwóch. Czterech nastolatków, dziesięciu dwudziestoparolatków i ośmiu po trzydziestce. Spali w czterech sześcioosobowych namiotach powciskanych pomiędzy niewysokie cienkie drzewka brzozowego zagajnika. Razem z dwoma kontenerami dowodzenia, jedną ciężarówką, namiotami warsztatowymi, łazienkami, punktem medycznym i polową kuchnią tworzyły one całkiem zgrabne koło. Na tyłach namiotów mieszkalnych bliżej ściany lasu urządzono strefę ćwiczeniową, a za kontenerami i ciężarówką tuż przy polach uprawnych przylegających drugą stroną do nieodległej, dawno już opustoszałej wsi strefę startową i lądowiska dla dronów już w konkretnych zadaniach bojowych. Buczały rozrzucone tu i ówdzie niewielkie i bardzo ciche generatory prądu.
Na tle kolegów Marek Popiołek wyróżniał się zauważalnie. Po pierwsze, jak dość szybko ustalił, był jedynym ochotnikiem. To oznaczało, że jako jedyny nie trząsł się po każdym głośniejszym wybuchu, nie rzygał ilekroć w pobliżu pojawiały się nosze z jęczącym beznogim ludzkim korpusem, nie narzekał na zimną wodę, marne żarcie i wszy. Po drugie miał najlepsze wyniki podczas ćwiczeń i po prostu niesamowite, jakby wrodzone wyczucie maszyn, które obsługiwali. Dokonywał najtrudniejszych ewolucji z łatwością i brawurą, nieodmiennie zadziwiającymi dowódców. Intuicyjnie, jakby jakimś szóstym zmysłem pojmował rzeczy odnośnie sterowania czy manewrów, których nigdy wcześniej się nie uczył. Był stworzony do tej roboty. Wreszcie, po trzecie, z jakiegoś powodu przejawiał niezwykle inspirującą dla reszty kolegów pogardę dla śmierci oraz okrutnie irytującą przełożonych manię nieustannego dopytywania o przelewy na konto.
Pierwsza akcja była prosta. Miał wlecieć do strefy żółtej i zrobić rozpoznanie przed wjazdem na teren pojazdów pancernych, a potem wejściem piechoty. Do przejęcia była stacja benzynowa, a w dalszej kolejności most, który pozornie zdawał się bezpieczny po odwrocie wrogich sił. Wszedł do jednego z kontenerów i zasiadł przed ekranem. W całej bazie było to jedyne miejsce gdzie pracowała klimatyzacja. Dbano, aby operatorzy nie przegrzewali się w lipcowych upałach. Strzepnął palcami, przeżegnał się (zaczął to robić od niedawna, naśladując jednego z młodszych kolegów) i ujął drążek sterowniczy. Na zewnątrz na polu startowym zabuczał mały WIATR i łagodnie uniósł się w powietrze. Obok Marka siedział plutonowy Marcin Wojda operator sensorów i celowniczy, zaś przy drugim biurku i bokiem do nich technik łączności i systemów, młodziutki szeregowy Jacek Kłos z wielkimi słuchawkami na uszach. Mimo przyjemnej temperatury obaj pocili się intensywnie. Nie odrywając oczu od ekranu, Marek poprosił plutonowego aby przeczytał raz jeszcze instrukcje z rozkazu pozostawionego przez porucznika Lewickiego.
- Utrzymać wysokość operacyjną tysiąc dwieście metrów – przemówił jego towarzysz lekko drżącym głosem. – Przeprowadzić obserwację konwoju wroga poruszającego się na południe…
- Jesteś pewien, Marcin, że to wciąż aktualne?
- Nie, przepraszam panie sierżancie. Jest skreślone. Przeczytałem odruchowo.
- W porządku, czytaj dalej.
- Przeprowadzić drobiazgowe rozpoznanie terenu w czasie nie dłuższym niż cztery godziny. Przekazać dane wizualne i termiczne do centrali. Utrzymać łączność taktyczną ze szwadronem 12-P przy granicy strefy. Nie podejmować samodzielnej decyzji o otwarciu ognia bez potwierdzenia…
- Bardzo śmieszne. Nie mamy żadnego uzbrojenia, lot tylko ISR. Porucznik przyjdzie?
- Tak sądzę, panie sierżancie. Pewno pali. Jest jeszcze trochę czasu do osiągnięcia współrzędnych.
- Bardzo cię proszę, mów do mnie po imieniu. Jesteśmy prawie w tym samym wieku. Ułatwi nam to pracę.
- Tak jest, szefie.
Ale porucznik nie przyszedł. Odciągnęło go coś ważniejszego, albo, co bardziej prawdopodobne chciał dać Markowi i jego zespołowi nieco przestrzeni podczas pierwszej akcji, którą przeprowadzili od początku do końca wzorowo i w czasie o godzinę krótszym od wyznaczonego. Z wysokości zdemaskowali dwa psy i jednego tajniaczącego się sapera, który zakładał ładunki w pobliżu głównego zbiornika z paliwem. Szybka interwencja innego zespołu zdołała go wyeliminować i skutecznie zdezaktywować założone bomby. Jeszcze tego samego dnia wjechała tam kawaleria i zajęła oczyszczony teren, a trzyosobowa załoga Marka mogła świętować swoją pierwszą zakończoną sukcesem misję.
- Masz nerwy ze stali – mówił później, otwierając piwo, Marcin Wojda.
Siedzieli na trawie z dala od obozu i nasłuchiwali świergotu ptaków, oraz buczenia powracających z kolejnej akcji dronów.
- Pierwsza akcja a ty nawet się nie spociłeś. Jakbyś przez całe życie nie robił nic innego tylko latał.
- Przecież my tam niczym nie ryzykujemy – żachnął się Marek. – W najgorszym wypadku maszyna zostaje zestrzelona, a ty tylko siedzisz sobie wygodnie i bezpiecznie przed monitorem.
- Za każdego zniszczonego drona pociągają nam z pensji.
- Pierdzielisz!
- Kuba z „Orłów stracił już wypłatę za cały jeden miesiąc.
- Bo to patałach.
- Każdemu może się zdarzyć.
- Nie nam.
- Tu jest jeszcze strefa żółta. Jak się zaczną latania w czerwonej, nawet w kontenerze może być niebezpiecznie.
- Wszędzie może być niebezpiecznie. Jest wojna.
- I dlatego podziwiam twoje opanowanie.
- Chodźmy do młodego – zarządził Marek podnosząc się i otrzepując spodnie. – Może już uporał się tym rozwolnieniem.
Sukces za sukcesem, zespół operacyjny Marka nazwany „Krukami” zdobywał z każdym dniem coraz większą sławę i uznanie, a wszystkie posyłane w przestworza WIATRY zgodnie z jego zapewnieniem wracały bezpiecznie do strefy lądowania. Nawet coraz częściej oblatywane przez niego BURZE, z powodu podpiętego uzbrojenia znacznie bardziej narażone na ataki, wciąż pozostawały nietknięte. Marek kosił premię za premią, a wszystko posyłał na konto swojej żony. Nocami, leżąc już na pryczy i słuchając niespokojnych oddechów jego przymusowo wcielonych do armii kolegów zaciskał palce na krzyżyku różańca i biegł myślami do domu. Pierwsze dni rozłąki były najtrudniejsze, z każdym kolejnym coraz bardziej uodporniał się na tęsknotę, lecz co jakiś czas ostry szpikulec poczucia winy przebijał mu serce na wylot. W dniu, w którym wymknął się z domu niczym tchórz, Magda dzwoniła do niego wiele razy, ale odebrał dopiero późnym wieczorem. Krzyczała i płakała do słuchawki na przemian. Słuchał cierpliwie. Przepraszał, zapewniając, że nie miał innego wyjścia, że robi to dla niej i dla dzieci, że czas szybko zleci i ani się obejrzy jak znów się zobaczą i że kiedyś jeszcze będą się z tego śmiać. Groziła, że powiadomi sztab dowodzenia o jego oszustwie przy wypełnianiu formularza zgłoszeniowego, ale uprosił ją by tego nie robiła. Powiedział, że konsekwencje tego czynu będą straszne dla nich obojga, że co się stało tego już się nie zatrzyma, że tak musi być i kropka. Chciał na koniec dodać jak bardzo ją kocha ale rozłączyła się nim otworzył usta.
Potem rozmawiali ze sobą jeszcze kilka razy, sucho i lakonicznie, a potem po jego wyjeździe do bazy tylko raz w tygodniu otwierano im okno kontaktu, aż wreszcie dostęp do internetu i sieci telekomunikacyjnej został całkowicie zablokowany. Zaczął wysyłać listy. Bardzo ogólnikowe i nie poruszające spraw najistotniejszych ponieważ musiały być sprawdzane i cenzurowane w zakresie treści dotyczących operacji przeprowadzanych na froncie, a o innych nie wiedział jak pisać. Pytał o dzieci, o dom, zapewniał że tęskni i obiecywał rychły powrót. Długo nie przychodziły listy zwrotne, aż któregoś dnia po wyczerpującej ośmiogodzinnej akcji śledzenia wrogiego patrolu i zniszczenia jednego z ciężkoopancerzonych pojazdów do namiotu Marka wszedł uchyliwszy połę wejściową szeregowy Majewski z Orłów.
- Panie sierżancie, poczta.
- Co, poczta? – zapytał zmęczonym głosem, nie rozumiejąc.
- Był kurier. Pan porucznik kazał mi wziąć od niego listy. Ten jest dla pana.
Rzucił się na chłopaka, wyrwał mu z rąk kopertę i popędził do lasu. Długo chodził z nią wśród ostępów, bojąc się co znajdzie w środku. Może jakieś złe nowiny. Na pewno wyrzuty i żale. Może lepiej w ogóle nie otwierać. Usiadł wreszcie na zalanym słońcem na wpół spróchniałym pniu. Otworzył kopertę i rozłożył pojedynczą kartkę papieru. Czyżby ją wyperfumowała? Niemożliwe, pewnie to zapach kremu na jej dłoniach. Tak, to na pewno krem. Pisała:
„Marku,
nie odpowiadałam tak długo, bo każdego dnia bałam się, czy cię nie zastrzelili i czy list nie wpadnie w ręce wroga. Nadal się o to boję, ale może troszkę mniej. Ostatecznie nie napiszę tu o niczym co mogliby wykorzystać przeciwko nam. Pytałeś o dzieci. Są zdrowe. Stasiowi wypadł pierwszy ząb. Zaczął jeść warzywa i coraz rzadziej kaszle, może obejdzie się bez wycinania migdała. Adam wspaniale się nim opiekuje. Nawet nauczył go jeździć na rowerze. Sam podczepił dodatkowe kółka. Dostaliśmy pieniądze, więc mogłam dziewczynki posłać na obóz konny. Nie spodziewałam się, że przyjdzie aż tak dużo. Pytałam Eli o jej męża, ale on tyle nie dostaje. Może po prostu nie wysyła wszystkiego. Przedszkole działa teraz przez obydwa miesiące wakacji. Dostałam urlop i do piętnastej siedzę w domu sama. Trochę odpoczywam, ale znacznie częściej czuję się tu po prostu obco. Bez ciebie ten dom nie jest taki sam. Wiesz, nie wnosiłam tych rzeczy ze strychu z powrotem. Kto wie, może rzeczywiście się przydadzą. Ze świata spływają teraz takie straszne wieści. Coraz częściej tracę nadzieję, że kiedykolwiek się jeszcze zobaczymy, nawet jeśli nie zginiesz, będą cię tam trzymać pewnie aż do końca wojny. Ciągle narzekają na brak rekrutów. Kiedy Adaś o ciebie pyta, odpowiadam, że walczysz za naszą rodzinę. Jest z ciebie dumny. Nawet nie wiem co Ty tam właściwie robisz. Wiem, że nie wolno Ci o tym pisać, ale sami mogliby się przecież chociaż zająknąć. Piechota, łączność, jakieś czołgi, marynarka? Nie wiem nic.
Nie przestawaj pisać. Twoja Magda.”
Zorientował się, że płacze dopiero kiedy łzy spływające z brody zaczęły kapać na kartkę. Otarł twarz podwiniętym rękawem munduru. Opanował się w jednej chwili. Odtąd obojgu było pisać już łatwiej.
Pod koniec sierpnia miał zjechać do domu wraz z rotacją, jednak dowództwo wymusiło na nim pozostanie. Jego obecność w zespole okazała się kluczowa dla skutecznego przeprowadzenia nadchodzących misji. Porucznik Dariusz Lewicki utworzył nowy pododdział BSP, do którego wybrał najlepszych specjalistów z różnych punktów na obrzeżach linii frontu. Chciał wyjąć z Kruków jedynie Marka, ale on butnie oświadczył, że jeżeli nie dadzą mu pracować z jego ludźmi to wraca do domu. Tym sposobem, z początkiem września wczesnym rankiem z bazy północnej autobus wywiózł ich w najczarniejszy głąb piekła wojny.
Kontener Kruków ustawiono obok kilku innych tuż przy lazarecie. Nie ułatwiało to lotów, zwłaszcza we wciąż przeważające pogodne dni, kiedy, z powodu braku klimatyzacji, drzwi trzeba było pozostawiać otwarte; wrzaski i jęki rannych potrafiły wyprowadzić z równowagi nawet zabezpieczonego słuchawkami i będącego zwykle oazą spokoju dziewiętnastoletniego szeregowego Jacka Kłosa. Na szczęście jesień dość szybko zrobiła się zimna, deszczowa i brzydka, i kolejne wyloty odbywały się w warunkach znacznie bardziej sprzyjających nerwom całej trójki, to znaczy z towarzyszeniem wyłącznie odległych huków bomb, terkotu karabinów maszynowych i świstów wystrzeliwanych rakiet.
Jednego z takich wieczorów sierżant Marek Popiołek odbywał rutynowy lot rozpoznawczy ponad ruinami zniszczonej elektrowni, kiedy do środka wpadł rozgorączkowany porucznik Lewicki. Jeden rzut oka na monitor mu wystarczył.
- Latasz WIATREM?
- Tak jest, szefie.
- To wracaj!
- Mam jeszcze do sfotografowania parę rzeczy wewnątrz…
- To jest rozkaz!
- Tak jest.
- Wojda, Kłos za mną. Przygotujecie BURZĘ-7.
Powrót lekkim nieuzbrojonym dronem do bazy zajął Markowi kilkanaście minut. W tym czasie chłopaki podczepili do prototypowego bojowego drona typu VTOL zestaw rakiet typu powietrze-ziemia.
- Wszystkie szczegóły operacji ustaliliśmy już w sztabie. – mówił Lewicki do przemoczonych żołnierzy i do lądującego właśnie Marka.
Razem z nim w kontenerze otrzepywali się z wody podpułkownik Nowicki dowódca sił operacyjnych, oraz dowódca oddziału sił specjalnych „Śruba” kapitan Wąs. Marek posadził maszynę, oderwał dłonie od rękojeści drążków, zerwał się z fotela i zasalutował.
- Mamy potwierdzenie, że zakładnicy żyją – przemówił grobowym tonem Nowicki. – Oczywiście nie ma mowy o negocjacjach. Wróg chce z nich uczynić gwarancję nietykalności arsenału. Jeżeli go stracą szala przewagi drastycznie przechyli się na naszą stronę. To czysto desperacki akt, będą się bronić do upadłego. Dobrze wiedzą, że nie poświęcimy cywili. Kapitan Wąs wpuści grupę uderzeniową „Śruby” od strony północnej przez starą infrastrukturę kanalizacyjną, ale musi mieć czyste przejście. I to jest zadanie dla was, sierżancie Popiołek. Kapitanie.
- Tak – odchrząknął wąsacz Wąs. – Potrzebujemy wyeliminowania warty i pojazdów przed szturmem. Dron może to zrobić?
- Dron to zrobi – odpowiedział bez zwłoki porucznik Lewicki.
Marek pobladł. – Warty? – zapytał. – To znaczy…
- To znaczy czterech uzbrojonych strażników wokół budynku i dwóch na dachu. W pobliżu Tigr z CKM-em i i bojowy pikap z działkiem ZU-23.
- Nikt lepiej się do tego zadania nie nadaje – Lewicki poklepał Marka po ramieniu. – To mistrz w swoim fachu, prawdziwy geniusz. Zdejmuje cele z chirurgiczną precyzją. Od przyjazdu na front nie straciliśmy ani jednej pilotowanej przez niego maszyny.
- Świetnie – skwitował Nowicki. – Chybienie w tej operacji może nas srogo kosztować. Wśród zakładników jest prócz dziesięciu cywili i trzech techników także dziennikarka lokalnej gazety. Swietłana jakaś tam. Chyba zdołała się skontaktować z mediami, przed odebraniem jej telefonu. Świat na nas patrzy.
- Nie zawiedziemy, panie podpułkowniku – zapewnił gorliwie Lewicki.
- Przewidywany atak godzina 02:40. Sygnał damy gdy „Śruba” podejdzie na odległość stu metrów do głównego wejścia. Macie być w gotowości i w stałym kontakcie. Przygotujcie się.
- Tak jest! – odpowiedział tylko Lewicki. – Wrócę do was chłopaki – mrugnął do załogi, gdy starsi rangą już wyszli. Nie pękajcie. Damy radę.
Marek nie pękał. Rzeczywiście zbladł gdy zrozumiał, że po raz pierwszy jego celem mają być żywi ludzie, ale jednocześnie spostrzegł, że nie zrobiło to na nim aż tak wielkiego wrażenia. Prawdopodobnie zabijał już wcześniej podczas wysadzania różnych pojazdów i kryjówek, teraz po prostu trzeba będzie może przed naciśnięciem spustu spojrzeć w twarz żywego człowieka. Marcin Wojda był gotowy, chudy Kłos trząsł się trochę, pewnie z powodu przemoczenia.
- No dobrze, panowie – uśmiechnął się do nich Marek. – Będzie strzelane. Nie może być inaczej. W końcu jesteśmy na wojnie.
Trzy godziny później byli już w powietrzu. Marek prowadził płynnie i pewnie. Obraz na ekranie drgał lekko. Sytuacja przedstawiała się dokładnie tak jak ją opisał Nowicki. Fury były dwie, a strażnicy kręcili się w wyznaczonych pozycjach, nie mając bladego pojęcia co się święci. Jak w grze komputerowej.
- No dobra, wchodzimy w finalny kurs – zakomunikował spokojnie Marek. – Podchodzę na dwa kilometry do punktu ataku. Póki co wszystko w normie. Kłos, jak u ciebie?
- Systemy telemetryczne działają stabilnie, panie sierżancie, łączność z satelitą utrzymana. Parametry paliwa i baterii w normie. Czas misji – trzydzieści minut. Wszystko ok.
- Tak trzymać. Wojda?
- Głowica gotowa do użytku. Rozpoczynam monitorowanie celu. Są wartownicy. Dwóch… nie, trzech! Na dachu. Po schodach z dołu wchodzi czwarty. Reszta mi się rozproszyła. Namierzam ich.
- Spokojnie, mamy czas. Nasi są tam gdzieś?
- „Śruba”? Idą, idą. Dobrze się maskują.
- Jaki czas?
- Dokładnie 02:37. Trzy minuty do ataku.
- Bliżej nie podlecę. Stąd stargetujesz?
- Jasne. Targetuję punkt B8-332/124. Celuję w czterech strażników na dachu. Pozostała dwójka pali papierosy przy pikapie. Są następni w kolejności. Czekam na zielone światło do ataku.
Marek zerknął przez ramię na siedzącego przy drzwiach Lewickiego. Dowódca zdawał się być lekko zamyślony, ale na komunikat Wojdy wstał i podszedł do monitora. Dziwnie zabrzmiały słowa celowniczego. „Są następni w kolejności”. Ustawili ich sobie w ogonku do śmierci niczym wykonawcy wyroku. Ci pójdą na pierwszy ogień, tamci będą następni.
- Daj zoom – zażądał Marek od Wojdy.
- Nie potrzeba, mam ich na tacy.
- Po prostu zbliż.
Porucznik Lewicki spojrzał na Marka bystro. Nie skomentował. Wojda zbliżył. Czterech chłopaków na dachu arsenału, na oko maksymalnie dwudziestoparoletnich śmiało się z czegoś do rozpuku. Karabiny mieli luźno przewieszone na ramionach, twarze rumiane, wezbrane radością. Jeden podniósł głowę. Marek spojrzał wprost w jego oczy.
- Wal – szepnął krótko, nie odrywając spojrzenia od ekranu.
- Słucham? – spytał Wojda z autentyczną niepewnością w głosie.
- Odpalamy rakietę za piętnaście sekund. Kłos, melduj.
Szeregowy technik zawiercił się w swoim fotelu. – Wszystko wygląda dobrze z systemów, panie sierżancie. Przełączam na zapasowe łącze w razie zakłóceń, ale na razie wszystko w porządku.
Marek spojrzał na Lewickiego. Ten skinął głową ledwo dostrzegalnie.
- Wojda – zakomenderował Marek – otwieramy ogień za 3...2...1... Ognia!
Marek patrzył jak zaczarowany. W jednej chwili wprost w duże roześmiane oczy młodego żołnierza, w następnej już w chmurę pyłu i dymu, w rozbłysk ognia, w odłamki betonu, żelaza i strzępy miękkich tkanek. Poczuł jak zjedzona naprędce kolacja podchodzi mu do gardła. Poczuł satysfakcję, żal, gniew i wstyd. Poczuł dłoń Lewickiego na swoim ramieniu.
- Ochłoń – powiedział porucznik z dobrotliwą wyrozumiałością. – Będzie na to czas po robocie. Czekają kolejne cele.
A do słuchawki przy uchu dorzucił:
- „Śruba”, tu „Kruki”. Pierwszy cel zlikwidowany. Czekajcie w gotowości.
- Wojda – warknął Marek. – Melduj.
- Potwierdzam – głos celowniczego drżał. – Cel zlikwidowany. Dwójka przy pikapie się rozdzieliła. Jeden wsiadł do szoferki. Trzeba się spieszyć, pewnie zaraz odpali. Drugi biegnie do wejścia.
- Targetuj drugiego.
- Mam go, Marek! Za chwilę podejdzie zbyt blisko strefy „ZAKŁADNIK”!
- Ognia!
Kolejna rakieta typu PIORUN gruchnęła piętnaście metrów od wejścia do arsenału. Dym, płomienie, grudy ziemi i fruwające badyle. Zanim obraz się oczyścił zorientowali się, że pikap z działkiem zniknął.
- Cel zlikwidowany! – krzyknął Wojda. – Pikap z ostatnim żywym celem się przemieścił. Namierzam go.
Na poczerwieniałej jego twarzy pot perlił się obficie. On sam stał przy biurku i wymachiwał rękami. Lewicki milczał i obserwował. Kłos pochylony nisko nad aparaturą meldował:
- Coś jest nie tak! Słabnie sygnał w jednym z systemów pokładowych.
Jakby na potwierdzenie meldunku obraz na monitorze zaprószył i zafalował.
- Wojda – odezwał się Marek – masz go?
- Szukam. Co jest z tym obrazem, Jacek? Bez stabilnej wizji gówno tu zdziałamy.
- Chyba problem z komputerem pokładowym – wyjąkał szeregowy Kłos. – Nie przetwarza danych z kamer. Muszę przełączyć na zapasowy system, ale to może potrwać.
- Kurwa mać!
Wszyscy zaskoczeni popatrzyli na dowódcę. Lewicki zmieszał się.
- Przepraszam. Nie zwracajcie uwagi.
- O, żesz ty w mordę kopany! – dorzucił znienacka Wojda.
- Co jest? – zapytał Marek. – Masz go?
- Na ziemi załatwiliśmy dwóch.
- Co?!
- Na ziemi leżą dwa trupy. Zlikwidowaliśmy całą szóstkę.
- To kto w takim razie prowadzi samochód?
- Zakładnik! – krzyknął Lewicki. – Przeoczyliśmy jednego zakładnika.
- Tego nie wiemy – chłodno skalkulował Marek. – Zakładnik być może jest martwy, a ten...
- Raczej nie – Wojda pilnie wpatrywał się w coraz mocniej szwankujący obraz. – Przynajmniej sądząc po mundurach. Pan porucznik może mieć rację. Młody, masz jakiś pomysł co zrobić z tym cholerstwem?
- Będzie ciężko, ale mam plan. Zresetuję systemy do ustawień fabrycznych, przełączę na zapasowy komputer. Potrzebuję trzydzieści sekund. Może mniej.
- Dawaj – zarządził Marek. – Nie mamy czasu.
- Będzie wam przeszkadzało jak zapalę? – uprzejmie zapytał Lewicki.
- Niech pan pali – zgodził się Marek, na chwilę wstając od biurka i wykonując obroty głową na wszystkie strony. – Tylko niech pan uchyli drzwi.
Od strony biurka Kłosa rozległo się gwałtowne sapnięcie, a odgłos wciskanych z oszałamiającą prędkością klawiszy nagle umilkł.
- Kłos? – zapytał ostrożnie Marek.
- Nie wiem co się stało.
Chłopak wstał, patrzył na przełożonego bezradnie.
- Padło zasilanie. Musiało przepalić jakiś przewód, albo nastąpiła awaria pakietu baterii, sam nie wiem…
- Czekaj, czekaj. Co ty mówisz? Co to znaczy?
- To znaczy, że nasza BURZA spada w dół na łeb na szyję – skwitował ponuro Wojda.
Lewicki puknął w douszną słuchawkę, uruchamiając połączenie z szefem „Śruby”.
- Wąs, tu Duży Kruk. Zadanie połowicznie zrealizowane. Żywe cele wyeliminowane. Pozostał tylko jeden pusty tigr, drugi pojazd – pikap z działkiem ZU-23 oddala się drogą szutrową w kierunku północno-wschodnim. Prowadzi najprawdopodobniej jeden z zakładników. Zajmiemy się nim. Drogę macie wolną. Wkraczajcie.
Przez chwilę słuchał. Dopowiedział parę słów, potwierdził, rozłączył się. Zerwał z haka płaszcz przeciwdeszczowy.
- Pędzę do „Sokołów” – oznajmił. – Mają w pobliżu jakiegoś WIATRA. Trzeba dorwać tego uciekiniera kimkolwiek on jest. Dla was operacja „Arsenał” jest zakończona. Dzięki. Mimo wszystko dobra robota. Kłos, spróbuj znaleźć przyczynę awarii.
Wybiegł w deszcz. Wojda zamknął za nim drzwi. Odetchnął głęboko. Kłos zrozpaczony rozłożył ręce.
- Ale ja nie wiem co się stało. Postępowałem zgodnie z procedurami. Przecież był tu, widział.
- Nikt nie ma do ciebie pretensji. Prawda, Marek? Marek.
Marek siedział tyłem do zgaszonego monitora. Wzrok miał nieobecny, myślał o czymś intensywnie. Właściwie myślał o wielu różnych rzeczach. Najpierw o zaciśniętej na karabinie dłoni, groteskowo nieludzkiej w oderwaniu od reszty ciała, wirującej w powietrzu tak długo, długo, ale mimo to nie wypuszczającej broni z palców. Z kolei o własnych dłoniach oderwanych już wprawdzie od joysticków, ale nadal odpowiedzialnych za cały ten bajzel. Potem myślał o dłoniach Adasia, o czarnych jego paznokciach, których nigdy nie umiał doczyścić szczoteczką i o radosnym chłopięcym śmiechu jaki nieodmiennie owym próbom towarzyszył. Na koniec o wąskich białych dłoniach swojej żony; najdłużej zatrzymał się myślą na dwóch pierścionkach, z których jeden był zaręczynowym i na obrączce z różowego złota, które zawsze zdejmowała kolejno przed jakąś brudną robotą i układała na półce z książkami w kuchni. Jego własna dłoń zacisnęła się w kieszeni na zimnym kanciastym krzyżyku od świętego różańca.
A potem nagle zerwał się i nim zdołali go zatrzymać wyskoczył z kontenera. Pognał wprost między zaparkowane w długim równym szeregu wozy. Lampy były tu wygaszone. Nie pamiętał gdzie ostatnio parkował, więc przez chwilę kluczył wśród kląskającego błota, zanim odnalazł przykryty plandeką niewielki pojazd. Wciśnięty między dwie ciężarówki hybrydowy Polaris o lekkiej stelażowej konstrukcji nie był najlepszym wyborem podczas tak ulewnego deszczu, ale tylko do niego posiadał kluczyki. Rozłożył cordurowy dach, wskoczył za kierownicę i odpalił silnik. Oczywiście taki dach chronił wyłącznie podczas postoju; brak przedniej szyby ani w ogóle jakichkolwiek szyb oraz drzwi sprawiał, że niesiona wiatrem woda dostawała się do środka bez większych przeszkód. W ekran GPS na desce rozdzielczej wklepał współrzędne.
Chcąc wyjechać z obozu musiał przemknąć przez plac i minąć po prawej stronie pas kontenerów. Gdy to robił, tuż przed maskę wyleciał mu nagle obładowany sprzętem Kłos. Za nim biegł Wojda z metalową walizką w ręce. Marek musiał się zatrzymać. Obaj jego podkomendni natychmiast zaczęli upychać na wąskiej szynowej pace swoje pakunki.
- Zabrałbyś tego drona i co? – przekrzykiwał deszcz Wojda.
- Nie rozumiem! – odpalił rozzłoszczony. – I co?
- I jajco. Przecież nawet „Śruba” mogłaby go zabrać, wracając z zakładnikami. A tak, może jeszcze uda nam się go wskrzesić.
- Co wy tam ładujecie?
- Zapasowe akumulatory, proszę ja ciebie, przenośną stację sterowania, zestaw do kalibracji...
- No i wyrzutnię – dorzucił wyszczerzony Kłos, pakując się na tylne siedzenie.
- Ale wiecie chyba, że robimy to na nielegalu?
- No raczej – potwierdził wesoło Wojda już z fotela obok kierowcy i zapiął pas. – Dlatego lepiej ruszaj, zanim się ktoś zorientuje.
Marek westchnął z pretensją, ale w duchu cieszył się, z towarzystwa. Zadawał sobie pytanie czy aby na pewno wiedzą w co się pakują. Żaden z nich, w ostatnim czasie, ani chyba kiedykolwiek w życiu poza ćwiczeniami nie walczył w bezpośrednim starciu. Miał przy sobie broń, krótkiego WISTA. Wiedział, że Wojda nosi Glocka. Czy przyjdzie im użyć tych pistoletów?
Przy szlabanie Wojda pomachał do zaprzyjaźnionego wartownika.
- Trwa operacja „Arsenał”! – zakrzyknął z przerysowanie odegranym przejęciem – wieziemy sprzęt ze wsparciem.
Wartownik cudownie to łyknął, niczego nie sprawdzał, przepuścił ich w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
- Pomyślałeś w ogóle, co powiesz gościowi przy szlabanie? – zapytał Marka Wojda.
- Nie. Zamierzałem go staranować. Szlaban – dodał widząc przerażenie Kłosa – nie wartownika.
Będący podarunkiem od amerykańskiej armii Polaris MRZR Alpha prowadził się jak marzenie i ciął na przełaj pole z zawrotną prędkością. Spod kół uskakiwały zające i bażanty, a deszcz skosami wdzierał się pod rozpięty na aluminiowej ramie dach i siekł siedzących wewnątrz po nogach, po piersiach, a niekiedy nawet wprost w twarze. Arsenał nie był daleko od bazy w linii prostej. Bardzo szybko wjechali na teren, który jeszcze przed chwilą oglądali za pośrednictwem ekranu monitora. Marek zatrzymał samochód na skraju niewielkiego leśnego zagajnika i przytknął do oczu lornetkę.
- Dziwne. „Śruba” miała wkroczyć od północy, prawda?
- Tak – potwierdził Wojda. – Od drugiej strony. Przez jakieś dawne ujście kanalizy. A co?
- Główne wejście jest otwarte na oścież.
- No jasne, że jest. Po co, jak już uwolnili zakładników, mieliby znowu wracać brudnymi kanałami?
- Ale oni jeszcze nie wyszli – zapewnił Marek, patrząc na zegarek. – Za krótko są w środku. Coś tu nie gra.
- Zostawmy. To już nie nasza rzecz. Odszukajmy drona. I wyłączmy radio. Tylko czekać jak się roztrajkocze.
Leżał nieopodal. Jego upadek zamortyzowały gęste chaszcze jakichś kolczastych krzewów, więc właściwie był nieuszkodzony. Pokłuli się niemiłosiernie próbując go stamtąd wydostać, nikt nie pomyślał o zabraniu maczety.
BURZA jako następca legendarnego WIATRU był jednym z najnowszych osiągnięć polskiej myśli technologicznej. Niewielki dron z podczepionymi ultra lekkimi rakietami mógł, w przeciwieństwie do większości skrzydlatych dronów bojowych, potrzebujących sporej przestrzeni na rozbieg, być wysyłany w powietrze za pomocą pneumatycznej wyrzutni. Kłos właśnie taką rozkładał – solidną prowadnicę na trójnogu, którą ustawił, wykorzystując dane z ręcznego anemometru w kierunku idealnie przeciwnym do wiatru. Wojda montował nowe akumulatory. Marek rozłożył w aucie przenośną stację sterowania, czyli po prostu laptop polowy i joystick. Pracowali w strugach deszczu i przy przecinającymi je w nerwowych zrywach promieniach latarek, w skupieniu i na najwyższych obrotach, bo od jakiegoś czasu z arsenału zaczęły dobiegać odległe, przytłumione dźwięki pojedynczych wystrzałów. Wreszcie w którymś momencie Wojda oświadczył:
- Dron gotowy. Łączność testowa pozytywna. IMU i GPS skalibrowane. Podać ci trajektorię ręcznie?
- Wrzucam punkt na trzysta metrów nad arsenałem, potem auto-hover – odrzekł Marek, wpisując dane do laptopa. – Kamera termowizyjna ma priorytet.
BURZA była już osadzona na szynach wyrzutni. Szeregowy Kłos dociągał zaczepy, sprawdzał przewody, podłączył wężyk CO2 do butli.
- Ciśnienie wyrównane – zameldował. – Dwadzieścia osiem barów. Dron gotów do startu.
- W strefie czysto – oświadczył plutonowy Wojda. – Możemy fruwać.
- No to fruwamy. – zarządził Marek – Rozpoczynam odliczanie: 3… 2… 1… Odpalaj!
Z krótkim, tępym uderzeniem sprężone powietrze wyrzuciło BURZĘ w mokrą czarną otchłań nieba. Dron błyskawicznie nabrał wysokości, skrzydła złapały wiatr, przestawiając maszynę w tryb autonomicznego lotu, LED-owe światełko na ogonie błysnęło zielenią. I tyle go widzieli. Kłos roześmiał się uszczęśliwiony. Jednak nie dane im było trwać nazbyt długo w euforii. Nagle Wojda wrzasnął:
- Wychodzą!
Obaj spojrzeli we wskazanym kierunku. Musieli po kolei przekazywać sobie lornetkę, aby dostrzec wyraźniej wychodzących przez ogromne stalowe wrota obłej konstrukcji arsenału żołnierzy jednostki specjalnej „Śruba”. Pomiędzy nimi widać było uwolnionych zakładników.
- Dziwne. Mowa była o czternastu zakładnikach? – spytał Wojda.
Przytaknął mu Kłos.
- To nadal tylu ich jest. Zwiać musiał jeden z łobuzów. Jakimś cudem go przeoczyliśmy.
- Już po ptakach – skwitował Marek, sadowiąc się wygodniej przy komputerze.
Siedzieli we trzech w samochodzie, podenerwowani, ociekający wodą, solidnie już zmęczeni.
– Przepatrzmy okolicę, chłopaki, trzeba zabezpieczyć naszym odwrót. Niepokoi mnie tamten zbieg w pikapie. Lata gdzieś WIATR od „Sokołów”?
Plutonowy wpatrzył się w przyrządy.
- Radar milczy. Chyba nie wrócili jeszcze z poprzedniej akcji. Cholera! – rzucił po chwili. – Coś tu do nas jednak pędzi!
Szeregowy Kłos zerwał się na równe nogi – To „Ochotnik”! Mamy przerąbane!
- Siadaj, Kłos! – warknął dowódca. – Nie czas na pitolenie. Nie my jesteśmy celem. Powinniśmy spodziewać się Felona? – zwrócił się do Wojdy.
- Nie widzę go na radarze. „Ochotniki” coraz częściej pracują samodzielnie. Na sztucznej inteligencji.
Felonami nazywano myśliwce Su-57, dla których owe bezzałogowe statki powietrzne zwykle stanowiły skrzydłowe wsparcie.
- No i git. Przedstawcie mi możliwości. Szybko!
- Nie mamy żadnych, Marek – wyjąkał pobladły nagle jak papier, plutonowy Wojda. – BURZA nie jest przystosowana do walki w powietrzu. Nie jesteśmy też w stanie wywołać żadnych zakłóceń, odpada cyberatak.
- Trzeba ostrzec specjalnych, panie sierżancie! – powiedział wystraszony Kłos. – Za chwilę zmiecie ich z powierzchni ziemi.
- A co im da ostrzeżenie? – rozważał głośno Marek.
- Rozproszą się – odpowiedział Kłos bez wahania.
Lecz w tym momencie, nim zdołali podjąć jakąś decyzję, na drodze z północnego wschodu błysnęły długie promienie reflektorów nadjeżdżającego w wielkim pędzie samochodu. Pikap szerokim łukiem omijał arsenał, kierując się w stronę zapadającego w las oddziału Wąsa. Mieli go już na ekranie drona, widzieli jak obracają się lufy zamontowanego z tyłu działka. Nie mogło być wątpliwości co za chwilę nastąpi. Jednocześnie w zastraszającym tempie zbliżał się na wizjerze radaru „Ochotnik”.
- Mogę jedynie spróbować zdjąć pikapa – mruknął Wojda – jak tylko się zatrzyma.
- Nie.
Słowo negacji w ustach Marka nie zabrzmiało głośniej od szeptu. A jednak obaj podkomendni spojrzeli równocześnie na swojego dowódcę gdy tylko padło, gdyż towarzyszył mu metaliczny szczęk odciąganego i puszczanego zamka WIST-a. Marek stał w deszczu obok auta. W prawej ręce trzymał pistolet. Jego twarz była w tym momencie niesamowita. Chyba nawet miał pełną tego świadomość, przez myśl przeszło mu bowiem jak stoi z tym pistoletem dokładnie w tej pozie i w takim deszczu i może jeszcze w nagłym rozbłysku pioruna tuż za plecami u progu drzwi swojego sąsiada, i jak pies podkula ogon, i z piskiem rozbija się o nogi własnego pana. Roześmiał się z tej głupotki, z tej mimowolnej idiotycznej wizji, a Wojda i Kłos struchleli na to jeszcze bardziej.
- Rozbij go, Marcin – powiedział z niezwykłym spokojem.
- Co? – zdołał tylko wydukać Wojda.
- Rozbij go. Na „Ochotniku”. No wiesz, zrób z naszej BURZY kamikadze. A pikapa sam zdejmę.
Nie poczekał na aprobatę planu. Odwrócił się i pognał na wprost ciemności rozszczepionej przez dwoje świetlistych oczu pancernej półciężarówki ZU-23.
Pierwsza informacja pojawiła się w mediach jeszcze tego samego dnia przed południem. Donosiła o bohaterskim wyczynie polskiego zespołu pilotów dronów na wschodnim froncie, o ich niesubordynacji i samodzielnie podjętej decyzji ratowania maszyny, o szczęśliwym zbiegu okoliczności podczas akcji „Arsenał”, o zestrzelonym WIETRZE innego sojuszniczego zespołu, o celowo i po mistrzowsku przeprowadzonej kolizji wskutek której strącono od dawna mocno szkodzącego „Ochotnika” i wreszcie o heroicznym samotnym ataku pewnego żołnierza na opancerzony uzbrojony w działko wóz gotujący się do oddania strzału w kierunku eskortującego grupę zakładników oddziału sił specjalnych, o strzałach oddanych przezeń z pistoletu w przednią szybę pikapa, o niesamowitej odwadze i brawurze. W tych pierwszych donosach pisano o śmierci owego żołnierza. W kolejnych już tylko o ciężkim ranieniu. W najnowszych zaś przedstawiono wszystkich członków załogi „Kruków” wraz z ich zdjęciami. Potem do sieci trafił nakręcony telefonem przez jednego z zakładników filmik, na którym wyraźnie widać co właściwie wyprawiał sierżant Marek Popiołek. Dachujący o jakieś dziesięć metrów przed strzelcem pikap z nieprzestającym pluć ogniem działkiem, oraz spektakularnie wybuchający na drugim planie wysoko na niebie wielki dron zaczęły robić w Internecie nadzwyczajną furorę. Scenę przerabiano z pomocą AI na tysiące sposobów, dodawano symfoniczne podkłady muzyczne, dramatyczne dialogi i coraz większe ilości wrogów upodabniając w klimacie krótkie, ledwie czterdziestosiedmiosekundowe nagranie do najlepszych momentów takich filmów jak „Helikopter w ogniu”, „13 godzin: Tajna misja w Benghazi”, „Ocalony” czy serii gier „Call od Duty”. Marek Popiołek, nic zupełnie o tym nie wiedząc, stał się w ciągu kilkunastu godzin nie tylko bohaterem wojennym, ale także bohaterem Internetu, co czyniło go praktycznie superbohaterem i nieomal półbogiem.
Pomiędzy pierwszym donosem medialnym, który Marka Popiołka uśmiercał a drugim, jedynie ciężko go raniącym (ostatecznie okazało się, że wcale nie tak ciężko),upłynęło wprawdzie około dwóch godzin, ale dla Magdy Popiołek świat skończył się znacznie wcześniej, a jego koniec trwał znacznie dłużej. Odebrała telefon z dowództwa o piątej rano i przez cały sześciominutowy okres połączenia nie wypowiedziała ani jednego słowa poza: „tak, słucham”. Najpierw dowiedziała się jaki właściwie rodzaj służby pełnił jej mąż, potem jak bardzo był w niej dobry, na koniec, że uratował mnóstwo ludzi lecz sam zginął, po czym nacisnęła czerwoną słuchawkę, wyłączyła telefon i do godziny 11.00 nie zaglądała do żadnych mediów. Nie oznajmiła straszliwej wieści dzieciom wyłącznie dlatego, że nie wróciły jeszcze z przedszkola i szkoły. Musiała więc zmierzyć się z nią sama i choć gotowała się na jej przyjęcie już od dawna, nawet nie przypuszczała, że ta zdoła ugodzić ją aż tak mocno.
Początkowo łzy nie chciały płynąć, twarz stężała jej jakby w pośmiertną maskę, nie wyrażającą żadnych emocji i tylko nogi zrobiły się miękkie jak z waty, a przed oczami zaczęły latać mroczki. Siedziała bezczynnie w fotelu i patrzyła w okno na puste pole, nad którym krążyło smętnie stado wron. Być może to te paskudne ptaki, owi wysłannicy śmierci, ostatecznie wywołały płacz. Płacz nieutulony, wielogodzinny, przerywany paroksyzmami krztuszenia się, kaszlu i wysmarkiwanego nosa. Chciała umrzeć. O 11.00 przyszła do niej sąsiadka z najnowszymi wieściami oraz filmikiem i Magda z powrotem wypłynęła na powierzchnię życia.
Witali się na lotnisku dwadzieścia osiem godzin później. Schodził po schodkach samolotu o własnych siłach z unieruchomioną na temblaku ręką, poszarzałą twarzą, wzrokiem zamglonym środkami przeciwbólowymi. Na jej widok zatrzymał się. Kompania honorowa zasalutowała i twarz Magdy zniknęła przysłonięta czyimś łokciem. Ubrany był w mundur z krzyżem Wojennym za Męstwo przypiętym do piersi. Za nim szło jeszcze kilku odznaczonych żołnierzy, w tym plutonowy Marcin Wojda. Szeregowy Jacek Kłos mimo propozycji nie chciał wracać, przydzielono go do innego zespołu.
Były jakieś uściski rąk, których nie pamiętał, jakaś krótka przemowa, jedna, potem druga. Zaproponowano mu obstawę przez zatłoczony wielbicielami terminal aż do samochodu. Szła obok, ściskając jego zdrową rękę, mówiła coś do niego, a on jej odpowiadał, żadne nie pamiętało co. Ludzie krzyczeli, wiwatowali i robili selfie. W wojskowym mercedesie klasy G siedział z przodu ze względu na rękę, a ona tuż za nim, cała napięta, nie potrafiąca nawet porządnie oprzeć się w fotelu. Gdy dojechali, sympatyczny młodziutki również umundurowany kierowca, pomógł mu wysiąść, a potem oboje odprowadził pod same drzwi, trzymając jego sportową torbę, z którą wyjechał pół roku temu.
- Dobranoc, panie sierżancie. Dobranoc, pani Popiołek.
Uprzejmie odpowiedzieli żołnierzowi, który wskoczył do samochodu i odjechał, a potem on przepuścił ją szarmancko w drzwiach, a ona podziękowała i weszli do domu. Potem były okrzyki radości i uściski z dziećmi, które długo nie chciały iść spać. Potem siedzieli długo, długo razem i trzymali się za ręce, i mówili do siebie rzeczy jakie już będą pamiętali wiecznie. Potem przyszedł nowy dzień. Marek obudził się pierwszy. W ręku ściskał krzyżyk różańca, choć nie pamiętał, żeby z nim zasypiał. I leżał tak dopóki nie otworzyła oczu, i nie uśmiechnęła się do niego. A potem zaszczekał pies i Marek powiedział, że chyba pójdzie go zastrzelić.
Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt