Szpiedzy w Sompolnie: Rozdział II – Cień nad Taedongiem - AlexPretnicki
Proza » Inne » Szpiedzy w Sompolnie: Rozdział II – Cień nad Taedongiem
A A A
Od autora: Połączenie thrillera, groteski, fikcji politycznej i dramy. Całość dostępne w formie eBooka na: aleksanderpretnicki.blogspot.com

Poranek w Pjongjangu był szary jak codzienność. Mgła, która podnosiła się znad rzeki Taedong, mieszała się ze smogiem unoszącym się nad miastem, tworząc mleczną zasłonę. Mgła miała swoje niepisane rytuały: wciągała poranne głosy, tłumiła odgłosy tramwajów i sprawiała, że wielkie pomniki wyglądały jak obrazy w sepii. Przy krawężnikach sprzedawcy rozkładali swoje towary, nieśpiesznie, tak jakby każdy ruch miał być odnotowany i oceniony. Na tablicach ogłoszeń wciąż świeciły plakaty z taką samą fotografią Wielkiego Przywódcy, a obok nich wytłaczano nowe slogany — słowa miały tu kształt rytuału: powtarzane raz za razem, aż stały się cichą modlitwą. 

Ulice ożywały powoli: kolumny robotników maszerowały w równych szeregach do fabryk, kobiety w prostych, jednakowych płaszczach spieszyły do sklepów, gdzie kolejki ustawiały się na długo przed otwarciem.  

W odległym zaułku istniały jednak inne rytuały: skrzypiący kiosk z papierosami, młoda matka karmiąca niemowlę w cieniu bloków, stary mężczyzna opierający się o rower i patrzący na telebim, gdzie emitowano przemówienia. Te drobne sceny nie przerywały oficjalnej narracji, tylko ją dopełniały — jak niewerbalne przypisy, świadectwa życia, które toczyło się równolegle z wielką polityką, czasem jej przeciwstawne, czasem z nią zgodne. Nad wszystkim górowała monumentalna wieża Juche, strzelista niczym wyrzut sumienia, którego nikt nie mógł wypowiedzieć na głos.

Park Ji-hoon szedł spokojnym krokiem przez jedną z szerokich alei prowadzących w stronę siedziby Wydziału Zjednoczonego Frontu. Jego krok miał wyuczony rytm: nie za szybki, nie za wolny, wystarczająco uprzejmy, by nie zwracać uwagi, i jednocześnie wystarczająco zdecydowany, by nie być pomylonym z przypadkowym przechodniem. Zawsze sprawdzał mankiet — gest automatyczny, resztka etykiety z czasów, gdy uczono go, że wygląd oznacza stan ducha. W kieszeni nosił od lat ten sam drobny przedmiot — medalion z metalu pozbawionego blasku — pamiątkę, którą otrzymał dawno temu, przechodząca z pokolenia na pokolenie. W chwilach, gdy myśli stawały się ciężarem, przesuwał palcem po krawędzi medalionu i jakby opatrywał rany pamięci.

Jego sylwetka, wysoka i szczupła, wyróżniała się w tłumie. W dłoni trzymał cienką, skórzaną teczkę – pustą, ale noszoną zawsze, jakby sama w sobie była znakiem przynależności do świata, gdzie dokumenty mogą być cenniejsze od ludzkiego życia. W tej teczce nosił nie dokumenty, lecz obietnice: zapisany w myślach kontrakt, który podpisał jako chłopak: oddać siebie, by ocalić innych. Myśl o babci i dziadku zmarłych w obozie, o rodzicach cudem wyrwanych z piekła na ziemi, powracała do niego jak echo, nieustająco przypominając o cenie, jaką płaci za swoją pozycję. Czasem, gdy nikt nie patrzył, wyobrażał sobie prostą scenę — rodzinny dom, stół zastawiony ryżem, śmiech matki. To były obrazy zakazane przez codzienność, ale właśnie one trzymały go przy zdrowych zmysłach, kiedy wokół rozgrywały się sprawy wielkiej stawki.

Patrzył na otoczenie bez emocji, choć jego oczy chłonęły każdy szczegół. Dzieci w szkolnych mundurkach śpiewające chóralnie pieśni o Wielkim Wodzu, staruszkę, która ugięła się pod ciężarem wózka z warzywami, dwóch żołnierzy w mundurach za dużych o rozmiar, stojących na rogu i obserwujących przechodniów. Codzienny spektakl, powtarzany od dekad, w którym każdy znał swoją rolę.

Kiedy wszedł na dziedziniec budynku, wartownicy skinęli mu głową i przepuścili go bez słowa. Wartownicy mieli twarze, które znały reguły świata: zimne, z automatycznym ruchem powiek, jakby każdy poranek studiowali ten sam scenariusz. Park widział w nich odbicie własnej przyszłości — codzienny rygor, brak prywatności, życie jako szeroki front obowiązku. Przekroczenie metalowej bramy zawsze zmieniało jego percepcję: dźwięki z ulicy cichły, a powietrze smakowało jak zapomniane słowo. Park wiedział, że tu, na tym poziomie, rozpoznawano go bez sprawdzania dokumentów. Drzwi otworzyły się z metalicznym trzaskiem, a w środku czekała cisza, przerywana jedynie stukiem obcasów po kamiennej posadzce. 

Gabinet był ascetyczny, urządzony bez ozdób — poza jednym portretem przywódcy o złowieszczym uśmiechu. Ściany miały kolor papieru pożółkłego od lat raportów; meble pachniały starym drewnem i klejem. Na stole leżały segregatory z pieczątkami, czarne i równe jak żałobne nagrobki papierologii. Tu nie krzyczały wielkie hasła; tu pracowano w ciszy, jak w pracowni zegarmistrza — precyzyjnie, bez cienia pośpiechu, bo każda niedokładność niosła ze sobą ryzyko.

Na drugim piętrze, w skromnym, ascetycznym gabinecie czekał na niego przełożony – pułkownik Lee, mężczyzna o twarzy tak nieruchomej, jakby wyrzeźbiono ją z marmuru.

Lee poruszał się skromnie, lecz z naturalną władzą — każdy jego gest był wyćwiczonym znakiem. Zdziwienie u niego rzadko przybierało formę mimiki; wyrażał je oszczędną pauzą, lekkim przetarciem dłoni o spód marynarki. Kiedy jednak przemówił o odkupieniu rodziny Ji-hoona, przez ułamek sekundy jego oczy zdradziły ciepło, które rzadko pokazywano publicznie — i wtedy Park wiedział, że nadzieja, jaką mu dano, była równie niepewna, co cenna.

— Towarzyszu Park Ji-hoon — zaczął głosem niskim, pełnym autorytetu. — Zostałeś wezwany, ponieważ nadszedł czas, abyś odpłacił Partii za wszystko, co uczyniła dla twojej rodziny.

Ji-hoon stanął na baczność, a jego serce przyspieszyło. To, co usłyszał, brzmiało jak zapowiedź próby, która mogła go wynieść albo pogrążyć.

— Jest misja. — Pułkownik mówił wolno, ważąc słowa. — Misja, od której zależą nie tylko losy naszej Republiki, lecz również przyszłość całego świata.

Park poczuł, że jego dłonie lekko drżą, choć twarz pozostała spokojna.

— Towarzyszu pułkowniku — odezwał się stanowczo. — Powiedzcie, co mam zrobić. Jestem gotów na wszystko.

Lee uniósł wzrok znad papierów, jego spojrzenie było ostre jak nóż.

— Czy wiesz cokolwiek o Polsce?

Pytanie zawisło w powietrzu jak cień, a Park poczuł, że w tej chwili jego życie skręca na drogę, z której nie będzie powrotu.

---

W Seulu deszcz padał cicho, niemal ceremonialnie. Krople bębniły o szklane fasady ministerialnych gmachów w dzielnicy Jongno, gdzie niebo zawsze zdawało się cięższe od trosk polityki. Kang Eun-ji przechodziła szybkim krokiem przez dziedziniec Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Za ogrodzeniem pulsował inny Seul — ulice pełne neonów, kiosków z tteokbokki i studentów z plecakami przewieszonymi przez jedno ramię. To miasto nigdy nie zasypiało, nawet gdy groźba wojny wisiała nad nim jak cień; życie codzienne trwało, jakby polityczne burze dotyczyły wyłącznie gmachów rządowych. 

Wysokie szpilki stukały po kamiennych płytach, a jej sylwetka — smukła, wyprostowana, otulona granatowym płaszczem — rysowała się wyraźnie na tle szarego pejzażu. 

Miała zaledwie dwadzieścia dziewięć lat, a już nosiła w sobie powagę osoby, która widziała więcej niż jej rówieśnicy. Twarz o delikatnych rysach przyciągała spojrzenia, ale to oczy — ciemne, przenikliwe — zdradzały nieustanny ruch myśli. Elegancję stonowanych garniturów wybierała nie z próżności, lecz z potrzeby budowania dystansu; wiedziała, że uroda mogła być jej atutem, ale w świecie polityki łatwo stawała się też bronią obosieczną. 

Jej spojrzenie nosiło w sobie cień przeszłości, której nigdy nie udało się pogrzebać. Starszy brat, wybitny student i marzyciel, zniknął przed laty na pograniczu z Chinami, pomagając północnokoreańskim uciekinierom. Rodzina szukała go wszędzie, wydając fortunę i sięgając po wszystkie znajomości, ale ślad urwał się nagle i brutalnie. Eun-ji nie pozwoliła, by ta rana ją sparaliżowała — przekształciła ją w siłę, w nieustanne dążenie do prawdy i sprawiedliwości.

Korytarze ministerstwa wypełniał zapach papieru i kawy, a ściany zdobiły portrety dawnych dyplomatów. Eun-ji znała ten świat do szpiku kości: gładkie formuły, ceremonialne ukłony, konspiracyjny szept za zamkniętymi drzwiami. Niejednokrotnie przechodziła tymi korytarzami jeszcze jako stażystka — wtedy pełna młodzieńczej ambicji, dziś niosąca na barkach realną odpowiedzialność. 

Urodziła się w Daejeon, w rodzinie nauczycielskiej. Ojciec wykładał literaturę klasyczną, matka uczyła matematyki w liceum. Od nich przejęła i zamiłowanie do słów i rygor logiki. Profesorowie na Uniwersytecie Seulskim nazywali ją „dzieckiem równowagi” — zbyt przenikliwą, by przyjąć gotowe dogmaty, zanadto upartą, by dać się zbyć półśrodkami. Tam też nauczyła się francuskiego i chińskiego, które wkrótce otworzyły jej drzwi do dyplomacji. 

Przypomniała sobie, jak profesorowie ostrzegali ją, że dyplomacja to gra długiego oddechu. A jednak życie w Korei Południowej nie dawało złudzeń: każdy dzień mógł być ostatnim dniem pokoju, gdy za granicą czaiła się Północ. Ta świadomość wrosła w nią jak druga skóra i nadawała ostrości każdemu słowu, które wypowiadała w negocjacjach.

Mimo młodego wieku już dawno przestała być „córką sukcesu”. Teraz patrzono na nią jak na jedną z niewielu, którzy potrafili w kryzysie znaleźć trzecią drogę, tam gdzie inni widzieli tylko impas. 

Nie była typem urzędnika ukrywającego się za raportami. Wysyłano ją tam, gdzie inni bali się kompromitacji — do sal, w których napięcie drżało w powietrzu jak rozciągnięta struna. Raz w Genewie, raz w Hanoi, a ostatnio w Addis Abebie — wszędzie zostawiała za sobą ślad w postaci porozumień, które wydawały się niemożliwe. Starsi koledzy żartowali, że Kang Eun-ji widzi most tam, gdzie oni widzieli mur.

Sekretarz ministra wskazał jej drogę do sali posiedzeń. To nie był zwykły gabinet: przestronny, z długim stołem z mahoniu, nad którym wisiała mapa świata podświetlana jak ekran ostrzegawczy. Wokół stołu siedzieli generałowie, doradcy, wiceministrowie. Atmosfera była gęsta od napięcia, jakby powietrze przesiąkło niewypowiedzianymi obawami.

Na końcu stołu stał minister Kim, mężczyzna o siwych skroniach i uważnym spojrzeniu, które potrafiło rozbroić lub zgnieść w jednej chwili. Gdy Eun-ji weszła, w sali zapadła cisza.

— Panno Kang — zaczął minister tonem, w którym brzmiała zarówno powaga, jak i nuta osobistego zaufania. — Wezwaliśmy panią, ponieważ sytuacja, której jesteśmy świadkami, może przesądzić o losach nie tylko Europy, lecz całego świata.

Eun-ji skinęła głową, przysiadając przy stole.

— Rozumiem — odparła spokojnie. Jej głos był miękki, ale stanowczy, tak jakby od razu chciała wprowadzić do sali element równowagi.

Minister przesunął po stole teczkę z czerwonym paskiem.

— Rosjanie zatrzymali ofensywę. Nie odpowiedzieli na amerykański kontratak. To znaczy jedno: boją się eskalacji do poziomu nuklearnego. Zwrócili się... — zrobił pauzę, zawieszając głos — do Polski, aby pośredniczyła w negocjacjach.

Na sali rozległ się cichy szmer. Eun-ji uniosła brew, ale zachowała kamienny spokój.

— Polska? — spytała chłodno. — To ruch nieoczywisty, ale logiczny. Państwo w NATO, a jednocześnie z historycznym doświadczeniem w kontaktach z Rosją.

Nazwa kraju brzmiała dla niej jak odległa melodia. Polska — miejsce, które znała jedynie z podręczników historii i nielicznych spotkań w kuluarach konferencji ONZ. W pamięci miała obrazy Solidarności, opowieści o papieżu i dramat smoleńskiej katastrofy, które kiedyś przewinęły się w koreańskich mediach. Ale dla niej Polska była mglistym punktem na mapie, a nie tętniącą życiem rzeczywistością. To sprawiało, że decyzja Kremla wydawała się jeszcze bardziej zagadkowa.

Minister kiwnął głową.

— Dokładnie tak. Konferencja pokojowa ma się odbyć tam, a my zostaliśmy poproszeni o wysłanie niezależnego obserwatora. Korea Południowa nie jest stroną w tym sporze, ale nasze bezpieczeństwo jest bezpośrednio zależne od tego, jak potoczą się wydarzenia. Pjongjang tylko czeka na okazję, aby skorzystać z zamieszania.

Generał w zielonym mundurze wtrącił:

— Jeśli Rosja zwiąże siły w Europie, a Ameryka skupi się na konfrontacji z Moskwą, Kim Dzong Un spróbuje na nas uderzyć. Nie będzie lepszej okazji, by przekonać Pekin czy Moskwę do wsparcia ataku na nasz kraj.

Wspomnienie granicy strefy zdemilitaryzowanej przesunęło się jej przed oczami jak mroczny kadr filmu. Cisza, przecięta czasem syreną, i rzędy drutów kolczastych, które widziała z punktu obserwacyjnego w Panmundżomie. Obraz strefy przywołał też inne wspomnienie — dzień, w którym ojciec odebrał telefon z wieścią o zaginięciu jej brata. Od tamtej pory Eun-ji nosiła w sobie poczucie pustki, które zapełniała pracą, ryzykiem i niekończącymi się misjami. Jej życie prywatne niemal nie istniało; przyjaciele odchodzili, nie wytrzymując ciężaru jej determinacji. Czasem budziła się w środku nocy i czuła, jak samotność otula ją chłodem, ale nigdy nie pozwoliła, by ją złamała.

Północ była dla niej nie tylko politycznym pojęciem, ale codziennym cieniem — cieniem, w którym dorastała. Wiedziała, że każde zachwianie globalnej równowagi może otworzyć wrota chaosu na Półwyspie.

Minister pochylił się ku Eun-ji.

— Dlatego właśnie potrzebujemy pani. Musi pani zrobić wszystko, co w pani mocy, by nie dopuścić do eskalacji.

W sali zapadła cisza. Wszyscy patrzyli na nią — generałowie, dyplomaci, doradcy. Eun-ji poczuła, jak ciężar spojrzeń układa się na jej ramionach, ale jej twarz pozostała nieporuszona.

— Panie ministrze — odezwała się miękko, ale z pewnością. — Nie dojdzie do globalnego konfliktu. Wykorzystam wszystkie umiejętności i kontakty, aby sytuacja została załagodzona.

Minister wyprostował się powoli, a potem, jakby z wahaniem, dodał:

— Chciała pani znać szczegóły... Konferencja nie odbędzie się ani w Warszawie, ani w Krakowie. Nawet nie we Wrocławiu.

W jego głosie pojawiła się nuta zakłopotania. Spojrzał na nią, a potem na mapę Europy, jakby samemu trudno mu było wypowiedzieć to słowo.

— Miejscem negocjacji będzie Konin.

Eun-ji spojrzała na niego z lekkim niedowierzaniem. Konin? Nazwa zabrzmiała jak echo czegoś nieistotnego, jak miasteczko przypadkowo wybrane z atlasu. W jej głowie pojawiły się skojarzenia z prowincjonalnymi miastami Korei — tymi, które istniały poza wielkim rytmem Seulu czy Busanu, a jednak to w nich rozgrywały się ciche dramaty zwykłych ludzi. Czy Konin był takim miejscem? Na pewno nie przypominał Genewy ani Brukseli, a jednak to właśnie tam miała się zogniskować historia. Poczuła niepokój, ale i wyzwanie: być świadkiem wydarzeń, które zapiszą się w kronikach świata, i to w miejscu, którego nazwę jeszcze wczoraj ledwie umiałaby powtórzyć.

Na sali zapadła cisza, w której każdy oddech zdawał się cięższy niż słowa.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
AlexPretnicki · dnia 03.11.2025 10:12 · Czytań: 59 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Proza: Górna Półka
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
gitesik
09/11/2025 19:14
To jest esencja prawdy! To, że kultura ma ciągle pod górkę.… »
Kushi
09/11/2025 15:02
Taka mała miniaturka, ale cudnie napisana. W tych kilku… »
Kushi
09/11/2025 14:58
Chwila refleksji, zadumania nad brzegiem morza . Dawno nie… »
Kushi
09/11/2025 14:44
Dziękuję za odwiedziny ajwu i ciepłe słowa pod wierszem:):)»
ajw
08/11/2025 14:07
Milu - zatem usuwam :) Bereniko - dziękuję :) »
ajw
08/11/2025 14:05
Wiersz, który nosi w sobie oddech starej, klasycznej szkoły… »
ajw
08/11/2025 14:02
Subtelny jak poranna mgła i ciepły łyk pierwszej kawy. Jest… »
ajw
08/11/2025 13:58
Podoba mi się Twoje surowe pisanie, z odwagą zanurzenia się… »
Berenika
08/11/2025 12:03
szybki haust spojrzenia jest super :) »
Kushi
07/11/2025 21:29
Takich wierszy od Ciebie więcej proszę... :) Ten chowam w… »
Kushi
07/11/2025 21:13
Powiem tak;) Piszę, właściwie to kiedyś pisałam, bardzo bym… »
valeria
07/11/2025 21:00
Dziękuję ponownie :) »
Kushi
07/11/2025 19:57
Tak sobie czytam i czytam tę jesienną wędrówkę a na koniec… »
Miladora
07/11/2025 19:54
Ładnie, Ajw. :) A końcówka mnie urzekła. Mam tylko… »
Miladora
07/11/2025 19:42
Ciekawa jestem, Jarku, czy dożyję dnia, kiedy przestaną za… »
ShoutBox
  • Kushi
  • 07/11/2025 20:05
  • Serdeczne pozdrowionka dla wszystkich :):)
  • Miladora
  • 06/11/2025 17:18
  • Witaj, Bereniko, po baaaardzo długiej nieobecności. Miło Cię znowu zobaczyć. :)
  • Berenika
  • 06/11/2025 17:17
  • Jak miło tu zajrzeć po długim czasie :D
  • Darcon
  • 03/11/2025 21:16
  • UWAGA, Drodzy Użytkownicy! Po 3 latach powraca konkurs MALOWANIE SŁOWEM! W tym roku małe zmiany aby lepiej zintegrować naszą społeczność. Oczekujcie newsa i pamiętajcie - kto pierwszy wybór ma lepszy.
  • valeria
  • 30/10/2025 18:10
  • Nikt nie komentuje moich wiersz!:) pozdrawiam logujących się:)
  • Berele
  • 20/10/2025 07:56
  • teraz to nie mam niczego do dodania hihi
  • alkestis
  • 19/10/2025 19:07
  • Berele, oj jakże Nietzsche przewraca się w grobie :p Chociaż na Twoje szczęście dodałeś, że "niektóre" style :D
  • Berele
  • 19/10/2025 10:26
  • Przy niektórych stylach muzyki wydaje mi się, że lubienie piosenek to proces czysto fizjologiczny. Jesteśmy ukształtowani do rozumienia mowy, ale też płaczu, prośby, jęku, ochrzanu itd. To melodie...
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty