Kraków, 14 lutego 2006
Nie znoszę walentynek. Matko kochana, jak ja ich nie znoszę! Nie cierpię tandetnych czerwonych serduszek na sklepowych wystawach, obrzydliwych gadżetów z wypisanym wielkimi literami "I love you" i czekoladek tak słodkich, że mdli, gdy zje się choć jedną. W taki dzień lepiej w ogóle nosa z domu nie wyściubiać. Zresztą wszyscy normalni ludzie chyba myślą podobnie, bo na ulicach nie widać nikogo, poza zakochanymi parkami, obejmującymi się i obcałowującymi po przystankach autobusowych, albo obmacującymi w bramach. Nie ma jednak nic gorszego, niż koleżanki - słodkie idiotki przechwalające się ilością otrzymanych karteczek z kolorowego papieru, pełnych tworów domorosłych wierszokletów. To nic, że połowę z nich te kretynki same sobie napisały. Twierdzą, że jestem zazdrosna, bo mnie nikt nie kocha. Pf. Wolę już, by nikt mnie nie kochał, niż żeby to była wielka, romantyczna miłość do pierwszego dania tyłka. Rzeczywiście, jest czego zazdrościć.
Tak więc, siedzę w domu. Sama. Gdzieś mam, że nikt mi nie wierzy, że mi z tym dobrze.
Kraków, 17 lutego 2006
No i pięknie. W piątek czeka mnie cudowny, malowniczy wyjazd służbowy. Że też Stary nie miał kogo wysłać. Delegacji mu się zachciało. Trzyosobowej. Żaneta i Maciek z pewnością poradziliby sobie beze mnie. Nie tylko zresztą w kwestiach zawodowych. Co ja tam z nimi będę robić? Gapić się jak sroka w gnat na te ich umizgi i czuć się jak piąte koło u wozu? Potrzebna tam jestem jak ten słoń w składzie porcelany. Jednym słowem, czeka mnie pasjonujący weekend. Pomyśleć, że mogłabym w tym czasie posiedzieć w domu, jak przyzwoity człowiek, książkę poczytać, film obejrzeć...
Warszawa, 21 lutego 2006
Matko jedyna, zwariowałam! No przecież rozum mi zupełnie odjęło. Normalnie idiotka. Przecież on jest kompletnie beznadziejny. Ten cały Rafałek... takie to to przemądrzałe, jakby wszystkie rozumy pozjadał, a jakie pewne siebie. Patrzeć tylko, jak wpada w samouwielbienie. Narcyz. Dupek. Gryzipiórek. Karierowicz przeklęty. Tylko... najgorsze jest to, że ja naprawdę zwariowałam. Jak ta durna podfruwajka oszalałam na punkcie jego przydługich kłaków ulizanych na brylantynę i zawadiackiego błysku w orzechowych oczach... Niech mnie ktoś trzaśnie w ten durny łeb.
Warszawa, 23 lutego 2006
No i popłynęłam. Stara baba, a durna jak ta cizia z dyskoteki. Kolacja - dobra. Taniec - przecież ja, cholera, nie umiem tańczyć. Wino, idiotyczne dowcipy, śmichy-chichy i... popłynęłam. Z kolacji zrobiło się śniadanie, a najlepsze, że to ja wpakowałam mu się do łóżka. Wcale nie nalegał. Dałam się złapać jak ryba na wędkę. I to komu? Takiemu narcyzowi, karierowiczowi. Takiemu cholernemu dupkowi z wypchanym portfelem, wielkim penisem i jeszcze większym mniemaniem o sobie, za to z bardzo małym rozumkiem. I to na co? Na klasyczny chwyt, oklepany i zużyty. Na podłą żonę, która mu nie dawała i dzieci, na które każe płacić, a nie pozwala widywać. Wziął mnie, jak gówniarę, na "biedactwo". No, niech mi ktoś wyleje kubeł zimnej wody na ten głupi czerep!
Kraków, 24 lutego 2006
I znowu jestem w domu. Tylko jakoś tak mi smutno. Snuję się z kąta w kąt i nie wiem co ze sobą począć. Żeby tak się jeszcze zająć czymś konkretnym, a tu niespodzianka - Stary dał trzy dni wolnego, za ten parszywy weekend. Rzeczywiście, tak się w tej stolicy napracowałam... No i siedzę jak ta kwoka i myślę. Żeby po jednej nocy się tak stoczyć... Żeby taki beznadziejny facet tak we łbie utkwił... Czy ja się cofam w rozwoju, czy tylko mi odbiło?
Kraków, 26 lutego 2006
Topię smutki w czerwonym winie. Wytrawnym. Cierpki smak pasuje mi do nastroju. Matko jedyna, czemuś ty mnie urodziła taką skończoną kretynką? Wyłączyłam właśnie telefon. Siedemnasty raz w ciągu tego wieczoru. Za chwilę znowu go włączę, bo nie wytrzymam. Za każdym razem gdy słyszę dzwonek, podskakuję, jakby mi coś tyłek przypiekało. Wyć mi się chce, jak widzę na wyświetlaczu napis "Stary" albo "Żaneta" albo co gorsze "Mama". Wtedy wyłączam aparat. Po chwili naciskam ponownie czerwone, przekreślone kółeczko, bo "a nuż zadzwoni". O święta naiwności... Kretynka pije dalej.
Kraków, 28 lutego 2006
Cholera jasna! Zadzwonił. Tego się nie spodziewałam... Przyjeżdża w piątek. Takie jak ja naprawdę powinno się zamykać do czubków.
Kraków, 12 marca 2006
Nie pisałam ostatnio. Nie miałam czasu... ani głowy. Wszystko wywróciło się do góry nogami. Tak. Jestem zakochana. Przyznaję się i całą winę biorę na siebie. W łeb wzięły wszystkie mocne postanowienia. Wszystko diabli wzięli. W ciągu ostatnich dwóch tygodni zdążyłam odkryć to, czego nie zauważałam przez całe moje życie. Mianowicie: bycie singlem jednak nie jest dla mnie. Nie ma to jak czuły dotyk kochanego mężczyzny i śniadanie do łóżka.
Kraków, 18 marca 2006
Postanowione! Nieodwołalnie i ostatecznie. Żegnaj, pamiętniczku. Dzisiaj lądujesz w koszu na śmieci. Planowałam to zrobić już tyle razy, a jakoś nie miałam serca. Teraz to co innego. Szczęśliwe kobiety nie piszą pamiętników.
Kraków, 11 czerwca 2006
No i wróciłeś do łask, przyjacielu pamiętniczku. Szczęśliwe kobiety nie piszą pamiętników. Gorzej z tymi nieszczęśliwymi. Drugi tydzień nie przyjeżdża, nie dzwoni, nie odbiera telefonów, nie odpisuje na maile. Generalnie, ani widu, ani słychu. Jak kamień w wodę. A ja durna... Co mi pozostało? Przeprosić się z pamiętniczkiem... i winem. Wytrawnym, bo cierpki smak pasuje mi do nastroju.
Kraków, 22 czerwca 2006
Nadal nie dzwoni, nie pisze i nie przyjeżdża. Nie odpowiada na maile. Komórka wyłączona, a w firmie mówią, że jest na urlopie. Taaa... Rafał wsiąkł. Jak kamień w wodę. A mnie spóźnia się okres.
Kraków, 27 czerwca 2006
To już miesiąc bez Rafała... i dwa tygodnie bez okresu. Siedzę i wyję do księżyca. A co mam robić? Żaneta radzi, że może by tak test... W tyłek niech sobie ten swój test wsadzi. Ja po prostu mam nerwicę. Albo raka.
Kraków, 2 lipca 2006
No i pięknie. Dziś po raz pierwszy w życiu coś wyszło mi pozytywnie. Pozytywnie! Kto, u licha, wymyślił taką durną nomenklaturę? Przecież to działa na odwrót. Zupełnie i całkowicie. Zresztą... Ten test był po prostu wadliwy. Ja tylko mam raka. To zwykły, normalny, przyzwoity rak, nie żadna ciąża.
Kraków, 7 lipca 2006
Zguba się znalazła. Wysłał smsa. Pięknie, prawda? A ja myślałam, że zrywanie przez smsy praktykują tylko licealiści. Rafał wrócił do żony. A ja... nawet upić się nie mogę, bo na zapach wina mam odruch wymiotny. Drugi test pozytywny. Wpadłam. Jak śliwka w kompot.
Kraków, 16 lipca 2006
Już nawet na skrobankę za późno. No to jestem ugotowana. Zostałam jak ta pinda z ogólniaka... sama, w otchłani rozpaczy... i z brzuchem. Gorzej być nie może. Nie może, prawda?
Kraków, 18 lipca, 2006
Pozwę gnoja. Pozwę o alimenty. Gdzieś mam jego żonę, trójkę dzieci, karierę zawodową, reputację i cholera wie co jeszcze. Nic mnie to nie obchodzi. Do końca życia się jebaniec nie wypłaci. Jak babcię kocham. Pozwę go... jak tylko się dowiem pod jaki adres.
Kraków, 20 lipca 2006
Mam lepszy pomysł. Zostawię mu podrzutka na wycieraczce. Niech go sobie wychowa. Z żonką. Niech mu daje cycka i babra się w obsranych pieluchach. Niech się męczy. Czemu to zawsze kobieta zostaje z problemem? Niech go diabli...
Kraków, 23 lipca 2006
Nie! Mam lepszy pomysł. Znajdę go. Znajdę i za te ulizane kłaki przywlokę z powrotem. Zmuszę go, żeby wrócił i będziemy żyli długo i szczęśliwie.
Kraków, 24 lipca 2006
Albo po prostu skoczę z mostu.
Kraków, 25 lipca 2006
Chociaż... prędzej zawyję się na śmierć.
Kraków, 22 stycznia 2007
Nie pisałam. Nie miałam siły. To wszystko mnie przerosło. A dzisiaj... stanęłam przed lustrem i spojrzałam prawdzie w oczy. Jestem nieszczęśliwą, samotną, żałosną i opuszczoną babą z ogromnym brzuchem, w którym coś ciągle tłucze mnie od wewnątrz, żebym przypadkiem na chwilę nie zapomniała o jego istnieniu i spróbowała się uśmiechnąć. A Roberta wciąż nie ma... A ja wciąż tęsknię...
Kraków, 14 lutego 2007
Znów są walentynki. Jak co roku. I znów na wystawach tkwią tandetne czerwone serduszka, gadżety z wielkim "I love you" i czekoladki, których nie da się zjeść, by nie zwymiotować. Świat w ciągu tego roku nic a nic się nie zmienił. Zmieniłam się tylko ja. Jestem zakochana. Po raz pierwszy prawdziwie, szczęśliwie i z wzajemnością. Teraz to już naprawdę: Żegnaj, pamiętniczku. Jak już mówiłam, szczęśliwe kobiety nie piszą pamiętników, a ja znalazłam mężczyznę swojego życia. Małego Walentego - mojego syna.
z dedykacją dla mojego syna - Wiktora :)
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Lorelay · dnia 06.02.2009 02:14 · Czytań: 1116 · Średnia ocena: 4,5 · Komentarzy: 15
Inne artykuły tego autora: