Stałam w progu domu już od kilku godzin, przemarznięta do szpiku kości, z dzieckiem uczepionym spódnicy. Zmartwiona, drżąca, zaniepokojona. Słońce huśtało się na wybujałej linii horyzontu. Patrzyłam i czekałam.
Wystygł obiad, zgęstniał postawiony na stole miód. Pasterze prowadzili owce do zagród, puszyste, beczące dywany spływały białymi falami wzdłuż wzgórza. Wiał wiatr ze wschodu, zimny i srogi. Przynosił na ganek zapach fig z sadu, poruszał pękami ziół, a te szeleściły, jakby szeptały jakąś smutną melodię.
Dziatki poszły spać, a ja stałam i czekałam na ciebie. Zgasły świece na pięterku. Usnęły nawet zwierzęta w obórce. Powietrze wygładzało dywan z traw. Cierpliwa, zagryzając wargi, skostniała, zmartwiała - stałam.
Ciemność była tak gęsta, że ze strachu zamknęłam drzwi do izby. Lecz dalej stałam na zewnątrz. Śmiał się do mnie blady, pokiereszowany księżyc, śmiały drwiąco jego córki gwiazdy. Wył upiornie i złowieszczo wicher, rozdmuchując splecione w dwa warkocze włosy. Grały nie pomne na mój ból świerszcze, krzyczała zajęta własnym brzuchem sowa. Nie przyszedłeś. Nie mogłam ci tego wybaczyć.
Rankiem znaleźli cię pasterze. Podpalili to, co zostawił dobry bóg, oszczędzając dziatkom widoku twej hańby. Oddali cię w garncu z matowej, rdzawej gliny. Przynieśli twój flet, prostą piszczałkę pastucha, przełamany. W palec wbiła mi się drzazga, gdy tłumiąc łzy zgniatałam ją w dłoniach. Nie płakałam, gdy ciebie, kłąb szarego pyłu, nic nie znacząca garść nic nie znaczącego popiołu porwała nadmorska bryza. Uroniłam kilka łez, gdy z trudem wyciągnięto drzazgę z mej dłoni, a na skórze tańczyła szkarłatna perełka krwi. Resztki fujarki spłonęły, gdy nie miałam już czego rzucić do paleniska, żeby ugotować dziatkom posiłek.
Minęło mi lato na darciu twych koszul. Noce były krótkie, gorące, nie zauważyłam twego braku w mym łożu. Dzieci spały niespokojnie, szarpane przez koszmary twej śmierci. Nie odzywaliśmy się do siebie wcale.
Zimą zaczął mi doskwierać chłód, odzywały się wyciszane dotąd potrzeby. Już nie czekałam.
Wiosną przechodzili obok ruiny mego domu młodzi ludzie. Ona, smukła jak młoda brzoza, z lnianym włosem rozwianym na wietrze, on barczysty, wąski w biodrach, dzierżący pod pachą lirę. Po chwili spostrzegli mnie, zgarbioną postać pośród ruin, starą, pomarszczoną, opuszczoną kobietę, która została na ganku, czekając.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Dru · dnia 07.02.2009 00:16 · Czytań: 840 · Średnia ocena: 3,75 · Komentarzy: 11
Inne artykuły tego autora: