3
Spory, czerwony telefon, model "Tulipan", którego data urodzin przypadła na końcówkę lat osiemdziesiątych, wydał z siebie potężny ryk, wprawiając w drgania dębowy blat olbrzymiego biurka. Dźwięk był tak przejmujący, że pogrążony w głębokiej zadumie Zenon Pituła, burmistrz Płóczyna, podskoczył na swym wygodnym, stylizowanym na antyk fotelu. Dźwięk leciwego aparatu do tego stopnia przypominał mu szkolny dzwonek, że przez moment machinalnie przeszukiwał rękoma najbliższe otoczenie w poszukiwaniu tornistra. Tymczasem telefon odezwał się ponownie. Odzyskując świadomość czasu i miejsca w którym się znajdował, burmistrz nerwowo sięgnął po słuchawkę.
- Słucham, co znowu? - warknął.
Czerwony aparat służył do kontaktów z sekretarką, która informowała o czekających na linii interesantach; Pituła wiedział więc, że może sobie pozwolić na tak mało wyrafinowane powitanie.
- Panie burmistrzu - odezwał się lekko zachrypnięty głos - dzwoni kobieta z firmy "Grassmon".
To magiczne słowo spowodowało, że pan Zenon stanął na baczność, niczym na wpół napompowana gumowa lalka, której nagle zaaplikowano potężną dawkę życiodajnego powietrza.
- Czemu pani od razu nie powiedziała!? - skarcił pracownicę. - Proszę natychmiast łączyć!
Zenon Pituła był mężczyzną niskim i wyglądającym nad wyraz dobrodusznie, wykrzykniki rzucane od czasu do czasu do słuchawki nie powodowały u pracowników przyspieszonego tętna. Łysa, przyozdobiona dwojgiem małych, ciemnych oczu oraz sinym, wiecznie zakatarzonym nosem, głowa, przymocowana była niemal bez pośrednictwa szyi do wielkiego, okrągłego tułowia; ten zaś wciśnięty było w brązową, za ciasną marynarkę. Poniżej dało się zauważyć dwie krótkie nogi. Jeśli oświetlić Zenona Pitułę bocznym światłem na tle ściany, jego cień wyglądałby jak bałwan, który postanowił podnieść się ze śniegu, by umknąć przed nadchodzącą wiosną.
- Halo? - odezwał się przyjemny, kobiecy głos w słuchawce. - Panie Zenonie, jest pan tam?
Na twarzy burmistrza pojawiły się krople potu. Dało się też zauważyć tickowe drżenie lewej powieki.
- Tak - potwierdził stłumionym głosem - oczywiście, jestem.
- Świetnie! - kontynuowała przedstawicielka firmy "Grassmon" - Wobec tego pragnę pana poinformować, że zdobyty materiał genetyczny znajduje się już w ośrodku adaptacyjnym na Perionie.
- Na Perionie...- powtórzył bezmyślnie - Rozumiem... Tak... Ośrodek adaptacyjny.
W słuchawce dał się słyszeć pobłażliwy śmiech.
- Perion to jeden z księżyców Grassmona - padło wreszcie wyjaśnienie. - Panują tam warunki najbardziej zbliżone do ziemskich.
- Oczywiście - wybełkotał - rozumiem, księżyc. My też mamy księżyc.
- My mamy ich aż dziewięć - oświadczyła kobieta - same z nimi problemy - dodała po chwili, chichocząc pobłażliwie, jakby mówiła o dziewiątce rozbrykanych urwisów.
- Jasne - pan Zenon roześmiał się nerwowo, o mało nie zachłystując się własną śliną - z księżycami to wieczne utrapienie. - Potwierdził, niczym zawodowy astronom.
- To prawda, panie Zenonie - zgodziła się kobieta, najwyraźniej dając wiarę, że burmistrz Płóczyna miewa na co dzień jakieś utrapienia z jedynym księżycem Ziemi z Układu Słonecznego w galaktyce Droga Mleczna - jak nie krzyżują im się orbity, to znów ich grawitacja zaczyna zmieniać tor lotu sztucznych satelitów.
- Oj tak, tak... - zgodził się Pituła - święte słowa, kochana pani Skarpeto.
- Fakt - rozmówczyni, która najwyraźniej przypomniała sobie, że nie rozważania o astronomii miały być tematem rozmowy, zmieniła ton na nieco bardziej rzeczowy. - Nie o tym jednak chciałam z panem rozmawiać...
Twarz burmistrza natychmiast nabrała kolorytu powagi zmieszanej z objawami stanu przedzawałowego.
- Oczywiście - przytaknął - rozmawialiśmy o materiale genetycznym.
- To prawda - potwierdziła Skarpeta. - Zgodnie z naszą umową, skoro materiał genetyczny został już wyselekcjonowany, powinien pan w jakiś sposób zatuszować jego zniknięcie.
- Zgadza się - potwierdził pan Pituła - tak jak to było zaplanowane. - Dodał służalczym tonem, po czym niepewnie zapytał:
- Czy znane są już personalia wybranych przedstawicieli?
Przez chwilę w słuchawce dało się słyszeć jedynie szelest przerzucanych kartek papieru.
- Tak - odpowiedziała wreszcie rozmówczyni, najwyraźniej cały czas zajęta wertowaniem notatek. - Walenty Dyrma - odczytała wreszcie - wraz z żoną Natalią oraz potomkiem o imieniu Pysio.
- Pysio?! - zapytał zdumiony Pituła. - Tak ma na imię?
- Owszem, Pysio. Pysio Dyrma.
- Oczywiście - odpowiedział burmistrz, nie mogąc uwierzyć, że można okaleczyć dziecko tak nietypowym imieniem; przypomniał sobie jednak, że jedna z jego sąsiadek ochrzciła swoje córeczki imionami Apatia i Amnezja, co oddaliło jego obawę o zajście ewentualnej pomyłki - z przyjemnością zatuszuję w jakiś sposób ich zniknięcie.
- Cieszę się - odparła kobieta. - Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, Grassmon dotrzyma obietnicy.
Błogi uśmiech pojawił się na twarzy pana Zenona.
- Więc zostanę prezydentem Stanów Zjednoczonych?! - niemal wyśpiewał do słuchawki.
- Dotrzymamy danego słowa, Panie Zenonie - padła odpowiedź, po czym połączenie zostało przerwane.
- Dziękuję, do widzenia - powiedział do słuchawki, z której dobiegał już jedynie przerywany sygnał oczekiwania na połączenie.
Teraz mógł rozsiąść się wygodnie w fotelu i spokojnie odpocząć po trudach rozmów z przedstawicielką innej cywilizacji. Przez chwilę wyobrażał sobie, jak wprowadza się wraz z małżonką do gabinetu owalnego w Białym Domu; jak wygłasza płomienne przemówienia w amerykańskiej telewizji; jak walczy ze światowym terroryzmem. Władza pociągała go od dziecka. Już w pierwszych klasach szkoły podstawowej uwielbiał być dyżurnym. Zamęczał nauczycieli sprawozdaniami z pełnionej służby. Inne dzieci pękały ze śmiechu, gdy prężąc się niczym fortepianowa struna, przechadzał się wzdłuż korytarza, spoglądając co chwilę na przytwierdzony do klapy szkolnego mundurka znaczek z napisem "DYŻURNY". W końcu dyrektor odsunął go od pełnienia służb, decyzję swą motywując bliżej niesprecyzowanym zaleceniem lekarza. W szkole średniej Zenon Pituła zapisał się do niemal wszystkich istniejących kół zainteresowań - darował sobie jedynie zajęcia z aerobiku i drużynę czirliderek, dzięki czemu te akurat trwają po dzień dzisiejszy. Wszystkie nadobowiązkowe zajęcia, w których uczestniczył, ozdabiał płomiennymi przemówieniami na temat kolejności wchodzenia do klas i organizacji zajmowania miejsc w ławkach, co doprowadzało nauczycieli do furii a uczestników do rezygnacji z rozwijania swoich zainteresowań. Z pewnością niejeden uzdolniony młody człowiek zawdzięcza Zenonowi fakt, że zamiast zasilić szeregi chemików, fizyków, literatów czy matematyków, pozostał monterem w tutejszej fabryce bojlerów lub urzędnikiem pracującym pod kierownictwem samego sprawcy swej życiowej porażki. Studia Zenon Pituła zakończył przedwcześnie - sesja egzaminacyjna po pierwszym semestrze studiów prawniczych okazała się przerastać jego możliwości. Podczas, gdy ludzie nie posiadający żadnego polotu organizacyjnego ani świadomości społecznej, byli w stanie nauczyć się na pamięć kilkudziesięciu kazusów po łacinie, o tyle Zenon na temat każdego z nich mógł napisać referat, oczywiście pod warunkiem, że ktoś mu go najpierw przytoczył i przetłumaczył. Po powrocie do Płóczyna rozpoczął pracę szeregowego urzędnika, jednak we wszystkch wyborach kandydował na stanowisko burmistrza. Po kilku nieudanych próbach trafił się okres walki pomiędzy dwoma znienawidzonymi przez miasto eksburmistrzami, dzięki któremu udało mu się zagarnąć urząd. Wydawałoby się, że to wszystko, co Zenon Pituła może w swej karierze osiągnąć; że przy odrobinie starań, o ile nie zostanie wcześniej przyłapany przez wrogów politycznych na comiesięcznym zakupie ulubionego pisma pornograficznego w odległych o trzydzieści kilometrów Drapidułach, czego biedaczysko nie potrafił sobie odmówić, dotrwa do końca pięcioletniej kadencji, po czym zniknie - pęknie, niczym mydlana bańka.
Życie potrafi jednak zaskakiwać; przedstawiciele firmy Grassmon, pochodzący z planety o takiej samej nazwie, w zamian za zatuszowanie uprowadzenia niezbędnego do badań materiału genetycznego, zaproponowali mu stanowisko prezydenta Ameryki.
- Pani Mariolu - wyartykułował do słuchawki tego samego sporego, czerwonego telefonu, model "Tulipan", który przed chwilą służył mu za środek komunikacji międzyplanetarnej - proszę przyjść do mnie z notatnikiem. Musimy sporządzić ogłoszenie do lokalnej gazety.
4
Walentego zbudziły spływające z sufitu promienie ciepłego, zielonego światła. Lepka, gęsta jasność wydawała się być cieczą, w której tonęło jego ciało. Przez chwilę przypatrywał się magicznemu prostokątowi, będącemu ich źródłem. Był przekonany, że jest to jakiś rodzaj lampy, jednak szybko dostrzegł przesuwające się ponad nim z nienaturalną prędkością, zielone, kłębiaste chmury. Rozejrzał się wokół, jednak poza połyskującym bajeczną iluminacją, wybitym w suficie świetlikiem, w pomieszczeniu nie było żadnych okien. Tuż obok leżała Natalia. Walenty widział zaledwie kontur odwróconej doń plecami, okrytej kocem sylwetki, był jednak pewien, że to ona. Nie dziwiło go, że znajduje się w tak dziwnym miejscu z ledwie mu znaną osobą. Raczył się zielonym światłem oblewającym długie, rozpuszczone włosy kobiety, niczym dobrym winem. Jakże kontrastowało to ze światłem stuwatowej żarówki i szczekaniem yorka, które budziły go co rano u boku kobiety z głową upstrzoną papilotami. Czuł się teraz szczęśliwy. Najbardziej urokliwa sytuacja traci jednak cały swój powab, gdy pojawia się potrzeba wstąpienia do toalety, a moment, w którym uświadamiamy sobie, że nie wiadomo jak do tejże trafić, bywa prawdziwym katem dla estetycznych uniesień. Kierowany ową świadomością Walenty ostrożnie odwrócił się, po czym zsunął nogi z łóżka. Pod stopą poczuł coś przyjemnie miękkiego. Chwilę później ujadanie, przerywane od czasu do czasu przepełnionymi żalem i niewysłowionym wręcz bólem, seriami szczęknięć, rozdarło panującą w pomieszczeniu ciszę.
- Diabli by cię! - zaklął rozpoznawszy reakcję obronną swego czworonoga. - Po jaką cholerę cię zabrali?!
Zbudzona ujadaniem Natalia odwróciła się zaintrygowana rozgrywającą się tuż obok zbrodnią. Jednak widok zielonej poświaty spływającej z sufitu zahipnotyzował ją swym pięknem do tego stopnia, że przez moment wpatrywała się w nią niczym niemowlę w żarówkę, zupełnie ignorując błaganie maltretowanego zwierzęcia o pomoc.
- To piękne - powiedziała wreszcie, nie wiedzieć, czy do Walentego, czy do samej siebie.
- To prawda - potwierdził pan Dyrma, usilnie starając się zignorować coraz bardziej dającą się we znaki potrzebę wstąpienia do WC.
- Byłam pewna, że tu, w Ameryce, będzie pięknie - powiedziała, spoglądając zalotnie na mężczyznę. - Wiedziałam, że chcę przyjechać tu z panem, panie Walenty. Nawet niebo jest tu o wiele piękniejsze niż u nas.
Walentego nieco zaskoczyło, że padło słowo "Ameryka". Zupełnie nie pasowało mu ono do miejsca, w którym się znaleźli. Miał ochotę wstać i po wizycie w toalecie poszukać wyjścia. Znajdująca się obok Natalia, która na dodatek dotknęła czule jego ramienia, była jednak mocnym argumentem przemawiający przeciw postąpieniu w ten sposób. Zdecydował się nie ruszać, pomimo, że jego pęcherz groził eksplozją, a roztaczająca się wokół "Ameryka" była podejrzanie zielona.
Pysio zauważywszy, że jego ujadanie zupełnie nie robi wrażenia na nowej pani, ucichł i przycupnął w najdalszym kącie. Przez chwilę trwała idealna cisza. Zielone światło spływało na leżącą w milczeniu parę Ziemian, czyniąc ich oblicza podobnymi nieco do twarzy Skarpety, Czopka, Czajnika, Kubka i Spłuczki. Walenty doszedł wreszcie do wniosku, że nie potrafi cieszyć się bliskością dziewczyny, kiedy jego psychiką i fizjologią targają tak wrogie sobie demony. Jak najciszej zaczął podnosić się z łóżka.
- Dokąd idziesz? - zapytała dziewczyna. - Źle ci tu ze mną?
- Bardzo mi z tobą dobrze - odpowiedział, pieszczotliwie odgarniając wskazującym palcem kosmyk włosów z jej czoła - ale chciałbym chwilę się tu rozejrzeć.
- Nie chcesz chyba wychodzić na zewnątrz? - powiedziała zaniepokojona. - Mógłbyś zabłądzić.
- Oczywiście, że nie - odpowiedział Walenty, rozglądając się po ścianach w poszukiwaniu drzwi. - Rozejrzę się tylko po pomieszczeniu.
Wstał, po czym obszedł dookoła pięciokątny pokój. Drzwi nie odnalazł; gdy jednak podszedł do najwęższej ze ścian, zauważył dwa przyciski. Ich oznaczenia kojarzyły mu się jednoznacznie - kółko i trójkąt. Po krótkim namyśle (od dziecka miał bowiem problemy z przyporządkowaniem figur geometrycznych do płci) nacisnął przycisk oznaczony trójkątem, po czym pobladł z przerażenia. Podłoga drgnęła pod jego nogami i najwyraźniej zaczęła się unosić. Przez rozsuwający się właz wdarła się dodatkowa porcja zielonego światła.
- Panie Walenty! - wrzasnęła przerażona Natalia - niech pan nie odlatuje!
Walenty tymczasem spoglądał na nią z coraz bardziej bocianiej perspektywy, nie potrafiąc zmusić się do zeskoczenia z wędrującej ku górze platformy. Chwilę później całkowicie znikł, wyniesiony na wysokość sufitu.
Natalia zerwała się z łóżka i podbiegła do miejsca, w którym mężczyzna uruchomił nieszczęsną windę. Kobieca intuicja podpowiedziała jej, by wybrać przycisk oznaczony kółkiem. Ściana znajdująca się przed nią okazała się przesuwnymi drzwiami, które teraz otworzyły się niemal bezszelestnie. Oczom dziewczyny ukazało się spore, oświetlone przyjemnym, różowym światłem, pomieszczenie; obecność muszli klozetowej i kabiny prysznicowej nie pozostawiała wątpliwości co do przeznaczenia tego miejsca.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
mahuss · dnia 12.02.2009 09:41 · Czytań: 1156 · Średnia ocena: 4,8 · Komentarzy: 13
Inne artykuły tego autora: