Ostatnie opowiadanie z tomu "Czerwona gondola".
Nazwiska i imiona występujących osób zostały wymyślone.
Na pytanie: "Dlaczego pomimo wszystko doszło do małżeństwa?", nie mogę odpowiedzieć jedynie kolokwialnym zwrotem: Byłem młody i głupi. Wypada wspomnieć również i o próżności i jak to się mówi jednoznacznie, choć dosadnie, o braku jaj.
Na pewno schlebiało mi, że tak starano się o mnie, odgrywając przy tym niesamowity teatr. Sam nie byłem lepszy; trąbiłem na prawo i lewo, chwaląc się poderwaniem atrakcyjnej babki, młodej lekarki. Wśród kolegów, wzbudziłem pewien rodzaj poważania, nie wspominając już o zazdrości, więc jak mogłem przyznać na koniec, że nie wyszło?
Podobny dylemat miałem z rodzicami. Gdybym się wycofał, po takiej kampanii przekonywującej ich do pełnej świadomości i dojrzałości podejmowanego kroku, traktowaliby mnie niepoważnie.
Te problemy w rzeczywistości miały drugoplanowy wpływ, minimalne oddziaływanie. Zadecydowała wiara we własne siły, optymizm "na hura". Całkowicie przekonany, że się jakoś ułoży, że musi się jakoś ułożyć, odrzuciłem oczywiste przesłanki mówiące, że z tej mąki nie będzie chleba!
Kończyliśmy przecież studia. Dostałem fundowane stypendium z C.Z.S.B.M-go, co oznaczało, że w przyszłości nie powinniśmy mieć problemu z mieszkaniem. W łóżku czuliśmy się dobrze. Należało więc tylko czekać na uniezależnienie się, kiedy to bez rodzinnych wpływów, życie wskoczy na właściwe tory.
Irenka usprawiedliwiała się, że jest przewrażliwiona, gdy ktoś pije. Powinienem przecież wiedzieć, jakie mają problemy z Bolkiem. Dałem się przekonać.
O policzku nie zapomniałem... Zapomniałem jednak, a raczej całkowicie nie zdawałem sobie sprawy, że już przed startem stałem na straconej pozycji.
Jedynie Arek mnie pocieszał: "Nie ty pierwszy i nie ostatni przyherbaciłeś się".
Na weselisko zjechała "kupa luda" z całej Polski. Większość stanowili goście Irenki, znałem tylko parę osób z tego grona. Punkt kulminacyjny, czyli ceremonia w "Nyskiej Katedrze", otrzymała bogatą oprawę. Proboszcz Małecki przy przygotowaniu dostojnej uroczystości, przewidział nagranie jej na taśmie magnetofonowej, co stanowiło ówcześnie szokującą nowość.
Mnóstwo ludzi, feeria świateł, czuję jak wszystkie oczy skierowane są na nas, klęczących przed ołtarzem. Jestem bardzo podenerwowany. Uważam, ażeby materiał długiej sukni ślubnej, nie przykrył chociażby skrawka moich butów - wiadomo, co by to oznaczało w przyszłości.
W towarzystwie najbliższej rodziny wchodzimy po schodach ołtarza przyjąć komunię. Widzę jak Irenka dyryguje całym rzędem. Uderza jej talent (wspaniale rozwinięty dzięki znajomości psychologii), sterowania ludzkimi zachowaniami; wybiera chwilę, w której wszyscy w obliczu Świętego Sakramentu z pokorą pozwolą się ustawić.
Nie przysięga, nie obrączki, a właśnie to zdarzenie najgłębiej utkwiło w mojej pamięci. Od samego początku dostrzegałem niezgodności naszych charakterów. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, że tworzą one barierę nie do pokonania.
Poza tym, że zacząłem nosić obrączkę, nic się nie zmieniło w moim życiu. Dalej studiowałem, dalej spotykaliśmy się przypadkowo w Nysie, Wrocławiu czy Katowicach, dalej optymistycznie patrzyłem w przyszłość.
Na spóźnioną podróż poślubną wybieramy się do Zakopanego. Święta Wielkanocne spędzamy między Krupówkami a Halą Gąsienicową. Mieszkamy na prywatnej kwaterze u szalenie gościnnego przewodnika tatrzańskiego. Przeżywamy przemiłe chwile z pokazem slajdów i góralskimi gadkami.
Jeden wieczór przekreśla niepowtarzalny nastrój, zamieniając w niesmak cały pobyt. Wybucha gwałtowna awantura, bezmyślna i bezsensowna. I co za znaczenie miało, że usiadłem na tapczanie, może odrobinę za blisko młodej gospodyni.
Tego nie dało się już tłumaczyć zazdrością; to była, napędzana chorobliwym despotyzmem, histeria!
Zbliżało się lato. Rodzice planowali kolejną wycieczkę do Jugosławii. Tym razem jednak bez nas. Kupili nowy samochód, warszawę kombi. Auto lśniło nieskażoną świeżością, było większe i bardziej komfortowe. Nie zrobiło na mnie jednak takiego wrażenia jak poprzednie.
W skrytości ducha podejrzewałem, że stary samochód dostanę w spadku i faktycznie, rodzice sprezentowali mi go, ale nie od razu.
Wyjeżdżając za granice pozostawili poczciwego staruszka do mojej dyspozycji. Dostałem nawet dodatkowo parę złotych na benzynę.
Wyruszyliśmy w Polskę. Nie mieliśmy prawie żadnego sprzętu campingowego - czego jednak potrzeba, gdy jest się młodym?
Ponton na dach, parę konserw, jakieś ciuchy, dwa koce i jazda nad morze.
Rodzina w Sopocie poleciła zaciszne miejsce na wybrzeżu gwarantując, że ono nas oczaruje. Tak też się stało.
Dębki - parę domków w sosnowym lesie, miejsce na biwak, strzałka na drzewie kierująca do harcerskiego obozu, leniwe wody zamaskowanej Piaśnicy; nie wiadomo czego więcej - spokoju czy żółtego piasku.
Miejsce to pozostanie niezbezczeszczone, nie splami go, jak wiele innych, złość, zazdrość, nienawiść.
Gdy oddalimy się jednak od niego na parę kilometrów nastąpi kolejny zgrzyt. Irenka nie może znieść, że pojechałem w lewo, a nie na prawo, tak jak ona chciała. Każe zatrzymać samochód, z furią wyskakuje na drogę.
Długie minuty w milczeniu oczekuję na jej powrót. Tym razem nie proszę: "Chodź kochanie, nic się przecież nie stało..., to nie jest powód do robienia scen..., przepraszam cię..., zrobimy jak chcesz". Czekam...! W milczeniu czekam...!
Kulminacyjny punkt następuje po powrocie do Nysy.
Rodzice nie wrócili jeszcze z Jugosławii, możemy więc zamieszkać w ich domu i czuć się swobodnie.
Irenka chce jednak do mamy, ma przecież tam swój pokój.
Od słowa do słowa, dochodzi do awantury. Do ordynarnych wyrażeń dołączają takie zwroty jak: "ty bandyto", "ty hitlerowcu". W danej chwili nie zdaję sobie sprawy z bogactwa języka, jakim dysponuje moja małżonka. Nie mam na to czasu, zostaję zaatakowany nie tylko słowami. Bronię się i uciekam. Irenka wpada w histerię.
Ile w tym było szału, a ile teatru, zastanawiać mogę się dzisiaj. Wtedy byłem śmiertelnie przerażony.
Ta, która niedawno przysięgała miłość do grobowej deski, z okrzykiem: "Ja cię zabiję!", biegnie do kuchni. Szarpanina..., szuflada z nożami, stosunkowo długie zastanawianie się nad wyborem..., atak!
Jestem przerażony, Irenka nie jest słabą istotą. Wrzeszczę na całe gardło - wzywam pomocy! Nagle uświadamiam sobie, że ramię mojej "ukochanej" nie jest uzbrojone w nóż tylko w metalową ostrzałkę. Przestaję się bać, co wprawia ją w jeszcze większą furię. Nie mogąc dosięgnąć mnie "morderczą bronią" porywa się na własne życie. "Ja się zabiję!!!" Szpic ostrzałki atakuje kilkakrotnie wzburzoną pierś. Bezwładna postać osuwa się na podłogę i pozostaje w bezruchu tak jak gdyby zimna stal zatopiła się w nieszczęsnym sercu.
Wstyd, wściekłość i co najgorsze - bezradność! Tak, przeliczyłem się. Nie będę dalej brać udziału w tym marnym spektaklu i nie mam już ochoty na żadne próby.
Wsiadam do samochodu, odjeżdżam do Katowic. Przyrzekam, że tym razem to naprawdę koniec!
Konieczność odbycia praktyki budowlanej w czasie studiów to straszny niewypał, niemniej obowiązek.
Wraz z paroma kolegami dostałem skierowanie na plac budowy domu towarowego w Opolu. Kierownictwo przedsiębiorstwa, w osobie majstra, skierowało do nas podstawowe życzenie-prośbę: "Nie przeszkadzajcie! Róbcie, co chcecie. Dzienniczki wam podpiszemy. Zaświadczenie na uczelnię dostaniecie. Uważajcie jak będziecie na budowie! A w ogóle najlepiej byłoby gdybyście się tam jak najmniej kręcili."
Była nas trójka. Staszek posiadał patent sternika morskiego. Ja miałem samochód. Heniek grał na gitarze. Od Jeziora Turawskiego dzieliło nas niecałe dwadzieścia kilometrów.
Ładna pogoda panowała od dłuższego czasu. Prawie codziennie, aż do późnego popołudnia, siedzieliśmy na łajbie, wieczorami zaś przy kartach.
O rozwodzie rodzice nie chcieli w ogóle słyszeć. Choć bardzo niepokoiły ich moje małżeńskie problemy, to jednak uważali, że klamka zapadła. Mentalność matki nie dopuszczała nawet myśli, aby po ślubie kościelnym móc żyć "osobno".
Trwałem jednak nadal przy swoim postanowieniu. Na listy nie odpowiadałem, do telefonów nie podchodziłem.
Praktyka zbliżała się ku końcowi. Życie w sumie było piękne. Dochodziłem do równowagi.
Wieczór przebiegał w typowym nastroju brydżowym, gdy do pokoju wszedł teść.
Poprosił mnie o chwilę rozmowy. Odpowiedziałem, że wszystko zostało już powiedziane. Nalegał. W sumie nie miałem nic przeciwko niemu. Wyszliśmy... Na korytarzu, w postawie pełnej pokory, czekała Irenka. Zaczęła przepraszać. Teść natomiast oświadczył, że interweniuje pierwszy i ostatni raz, z czego powinniśmy w dwójkę dobrze zdawać sobie sprawę. - "Nie chcę wchodzić w szczegóły, uważam jednak, że powinniście się pogodzić. Małżeństwo to poważna sprawa wobec ludzi i Boga. Na pewno nie jest tak źle. Życiowych decyzji nie można podejmować pod wpływem chwili. Wasz związek ma dopiero parę miesięcy. Na taki krok jest zawsze czas".
Wyraźnie miękłem. Powodem nie były wypowiedziane oczywistości, lecz zachowanie Ireny. Z przejęciem słuchała słów ojca, akceptując je bez sprzeciwu. Cała postać wyrażała skruchę i łagodność. Po prostu kobiecy ideał, o którym można śnić.
Wzorzysty kretonik letniej sukienki lekko falował odsłaniając od czasu do czasu kolana..., przylegał do ud.
Trzy tygodnie na łódce i przy kartach były piękne, ale nie zaspakajały w pełni wszystkich potrzeb.
Postanowiłem jednak być twardym.
- Wszystko zostało powiedziane, nie mamy o czym mówić!
- Chodź tato. Bóg może pozwoli, że Andrzej zmieni zdanie.
Irena ujęła ojca pod ramię szykując się do odejścia.
Stałem zaskoczony. Pierwszy raz widziałem, jak moja żona, nie osiągnąwszy zamierzonego celu, bez stawiania sprawy na ostrzu noża, wycofuje się.
Na koniec odezwał się teść: "Mam do ciebie, w takim razie, ostatnią prośbę: pojedźmy do Nysy i tam, w całkowitym spokoju, podejmiecie ostateczną decyzję".
Pojechałem...!
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
wyrrostek · dnia 13.02.2009 10:00 · Czytań: 955 · Średnia ocena: 4,43 · Komentarzy: 9
Inne artykuły tego autora: