Pierwsze opowiadanie z tomu "Mury Carcassonne".
Nazwiska i imiona występujących osób zostały wymyślone.
Przez uchylone okno wpadają pierwsze sygnały dnia. Już nie śpimy, wdychamy rześkie powietrze, będzie znowu ładny dzień. Zaraz wyskoczę do pobliskiego sklepu po rzodkiewki, zieloną cebulkę i serek homogenizowany; czy można marzyć o czymś lepszym na wiosenne śniadanie? Trudno wyrwać się z ciepłej, łóżkowej atmosfery, ale żołądek też ma swoje prawa. Decyduję się wstać pierwszy, pozostawiając Irenkę, zanurzoną jeszcze w nocnej atmosferze.
Jak dobrze jest nie śpieszyć się gdziekolwiek, nie mieć terminów, nie czekać na pociąg, nie pędzić za tramwajem. Tak... ale, na ten komfort trzeba było zapracować - dotrzeć do piątego roku studiów.
Jestem szczęśliwy; spoza gałęzi jabłoni, przyprószonych delikatnymi płatkami kwiatów wyziera słońce, ogrzewając świat wokół mnie. W oknie naszego pokoiku siedzi Irenka z grubą książką na kolanach. Pot leje mi się z czoła. Rozkręcam SHL-ke, motocykl kupiony na katowickiej giełdzie. Chodzi idealnie, ale spokoju sumienia sam muszę wszystko posprawdzać. Nie potrafię cały czas siedzieć nad pracą dyplomową, dobrze mi idzie i wiem, że zdążę do jesieni bez problemu. Gospodyni przynosi szklankę zimnej wody z sokiem truskawkowym, kokieteryjnie uśmiechnięta Irenka robi do mnie oko.
Gdyby nie pamięć o przeżyciach z pierwszego roku małżeństwa, można by powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Irenka przygotowuje się do ostatnich egzaminów, ja siedzę nad obliczeniami fundamentu pod przemysłowy generator; nie mam już wykładów, muszę tylko konsultować na uczelni dyplomowy temat. Jest to główny powód, dla którego przeniosłem się do Gliwic. Dzięki temu rzadziej spotykam się z Jackiem i Pawłem, natomiast intensywniej biorę udział w bogatym życiu studenckim. Uczestnicząc w zeszłorocznym rajdzie w Pieniny nawiązałem bliższe kontakty z gliwicką paczką, a Irence udało się nawet podbić wiele serc spośród jej męskiej części. W zimie, podczas rajdu barbórkowego do Koniakowa, przyjacielskie stosunki zacieśniły się jeszcze bardziej. Planowaliśmy już następny, letni w Bieszczady.
I znowu w nietypowych okolicznościach zaczęła się rodzić kolejna życiowa pasja:
W sklepach pojawiły się pierwsze, amatorskie kamery filmowe; ojciec miał zawsze dobre stosunki w nyskiej Foto - Optyce i w związku z tym pewnego dnia przyniósł do domu cacko produkcji radzieckiej o nazwie "Newa 2 / 2 x 8". Teoretycznie wszystko wyglądało wspaniale, ale w praktyce obsługa zarówno kamery, jak i później projektora (też zza wschodniej granicy) wymagała pewnych umiejętności manualnych i cierpliwości, szczególnie przy zakładaniu filmu. Dla nabrania wprawy postanowiłem "wypróbować" kamerę w czasie rajdu pienińskiego. Udało mi się nawet kupić parę rolek kolorowej taśmy ORWO. Wynik pierwszych operatorskich poczynań wypadł strasznie mizernie. Po pierwsze film był ciemny, czyli niedoświetlony. Tę dolegliwość bez problemu usunął, ustawiając światłomierz, pan J. z Siemianowic - właściciel pierwszego na Śląsku prywatnego laboratorium.
Poważniejsza sprawa wynikała z braku fachowości. Tylko z pozoru filmowanie przypominało fotografowanie - musiałem przeto wziąć do ręki fachowe książki.
Dzięki nim w szybkim tempie poznawałem tajniki i triki związane z warsztatem operatorsko-reżyserskim. Dojście do końca studiów i pracę nad dyplomem uznałem za temat godny upamiętnienia. Na białym arkuszu brystolu wymalowałem tytuł: "Ostatnia prosta". Tak... faktycznie to był finisz. Parę scen nakręciłem na politechnice, gdzie dla dyplomantów przeznaczono dużą salę ze stołami kreślarskimi; masywne, żelbetowe fundamenty trudno byłoby mi rysować na zwyczajnej desce z przykładnicą. Najprzyjemniejsze ujęcia powstały na prywatnej kwaterze, w pierwszym, szczęśliwym miejscu nie najlepiej zapowiadającego się małżeństwa.
U przemiłej pary emerytów, właścicieli domku jednorodzinnego, leżącego przy ulicy Ułanów, wynająłem na pierwszym piętrze pokój. Do naszego okna dochodził z ogrodu-sadu jedynie ptasi świergot, nie uwzględniając leniwych, kocich miauczeń. W słonecznej atmosferze budzącego się lata dzieliliśmy czas na naukę, miłość i wycieczki.
Odnowiona SHL-ka spisywała się fantastycznie. Wskakiwaliśmy na nią przy każdej okazji. Poczciwą Oskę, po paru poważnych naprawach, sprzedałem za półdarmo Jurkowi; pozostało po niej jedynie kawalerskie wspomnienie. Jakiekolwiek porównywanie, w sensie co jest lesze, motocykla ze skuterem jest bezsensowne. Nie można przymierzać krzesła do fotela. Niemniej przy zestawieniu takich danych jak: prędkość, komfort, lekkość, wyraźnie wygrywała SHL-ka.
Cóż z tego, że dzień zapowiadał się nadzwyczaj pięknie, kiedy nie mogłem ruszyć się z miejsca - o jedenastej wyznaczone miałem konsultacje w katedrze Budownictwa Żelbetowego odnośnie obliczeń statycznych. A Irenka kusiła:
- Chodź! pojedzmy nad jezioro wykąpać się, zdążysz jeszcze wrócić.
- A jak motor nawali?
- Ach! daj spokój, chodzi wspaniale.
- Masz racje, szkoda dnia!
Nad jezioro Goczałkowickie jeździliśmy zazwyczaj za tamę. Nie było tam w ogóle ludzi - mogliśmy do woli nasycić się wodą, słońcem i sobą. Tym razem, z braku czasu, wylądowaliśmy na miejskiej plaży.
- No to chodź teraz piorunem do wody!
- Poleżę trochę na kocu; w czasie drogi zaczął mnie brzuch boleć.
- Dostaniesz okres?
- Wygłupiasz się! Przecież wiesz, że dopiero co miałam.
- No dobra!, to ja idę popływać.
- Nie siedź za długo, bo jak cię skurcz złapie to ja nie skaczę!
- Pomyśl raczej żebyś skakała wieczorem.
Po niedwuznacznym ruchu, jaki Irenka wykonała biodrami, szybko musiałem szukać ochłody w jeziorze.
Płynąłem już dosyć długo krytą żabką, gdy usłyszałem warkot motorówki. Cholera! jeśli to milicja mogą mi wlepić mandat za wypłynięcie poza boje. Obroty motoru opadły, plastikowa łajba, z napisem na burcie "Pogotowie Wodne" zataczała przede mną półkole.
- Musimy pana wciągnąć! Z żoną coś jest nie w porządku.
Na brzegu otaczał Irenkę kordon ciekawskich. Leżała na kocu zwinięta w kłębek, pojękując z bólu.
- Wezwij pogotowie - nie mogę wytrzymać!
Pobiegłem do telefonu.
Karetka przyjechała stosunkowo szybko i natychmiast zabrała Irenkę do szpitala. Pozbierałem nasze manele, wskoczyłem na motor i pojechałem za nimi do Pszczyny.
- Żona jest na ginekologii. – Poinformowano mnie w izbie przyjęć. Coraz bardziej zdenerwowany wpadłem na oddział.
- Gdzie jest pani Phawros? Jestem jej mężem.
- Leży już na sali operacyjnej.
Czas biegł potwornie wolno. Nie było nikogo, kto mógłby mi coś rozsądnego powiedzieć. Zadzwoniłem do Strumienia. Przyjechał teść. Też się niczego nie dowiedział. Mijały dramatyczne chwile. Głowę zapełniały koszmarne domysły.
Po dwóch godzinach wyszedł zmęczony operator - szef ginekologii Dr B. Uspokoił nas. Przeprowadził skomplikowany zabieg, podczas którego usunął parę cyst narosłych przy jajnikach, oraz przywrócił drożność zawężonym jajowodom.
- Gdyby nie operacja, nigdy nie moglibyście mieć dzieci. Teraz jest wszystko w porządku i jestem przekonany, że za parę miesięcy pańska żona zajdzie w ciążę!
Na korytarzu czekaliśmy jeszcze długo zanim pozwolono nam wejść na salę chorych. Na łóżku pod oknem, blada jak ściana, leżała Irenka; musiała stracić dużo krwi. Była roztrzęsiona, dostała nudności, nie mogła znieść bólu.
Poszedłem poprosić lekarza o jakieś mocne środki. Dr B. nie mógł spełnić mojego życzenia – "Pacjentka dostała wszystko, co jest potrzebne. Morfiny nie mogę podać, gdyż mam jej za mało. Rezerwę muszę trzymać na bardzo ciężkie przypadki".
Irenka, gdy wróciłem z pustymi rękoma, nie ukrywała gniewu. I tak była na mnie wściekła; uważając, że to przez jazdę na motorze doszło do operacji. Zobaczyłem jej nienawistne spojrzenie. Głosem, nieznoszącym sprzeciwu, zwróciła się do ojca:
- Robert! Ty musisz porozmawiać z ordynatorem! To jest niemożliwe, ażeby dla swoich ludzi nie mięli lekarstw!
I Robert załatwił morfinę.
Czułem niesmak; nie rozumiałem, jak ona mogła, przyszła lekarka, nie liczyć się z cierpieniem innych ludzi.
Był to egoizm, histeria, czy może przeświadczenie, że zawsze musi dostać to, co chce?
Drogę z Gliwic do Pszczyny poznałem na pamięć. Jeździłem nią codziennie, przez trzy tygodnie. Natomiast trasę do Strumienia, dokąd Irenka udała się na okres rekonwalescencji, pokonywałem już o wiele rzadziej.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
wyrrostek · dnia 16.02.2009 11:01 · Czytań: 799 · Średnia ocena: 3,8 · Komentarzy: 8
Inne artykuły tego autora: