Kolejne opowiadanie z tomu "Mury Carcassonne".
Nazwiska i imiona występujących osób zostały wymyślone.
Przeżywałem ciężkie chwile, ale wiedziałem, że muszę wytrwać. Huśtawkę nastrojów, rozważania o przyszłości, zagłuszałem mantrą powtarzaną wiele razy w ciągu dnia i nocy: "Dyplom, dyplom i jeszcze raz dyplom; tylko to cię interesuje! Tyle lat wysiłku nie może pójść na marne, oddaj pracę, obroń ją, a potem zobaczysz."
W gruncie rzeczy nie miałem powodów, aby nadal pozostawać w Gliwicach. Czekało mnie jedynie przepisanie na maszynie gotowej pracy magisterskiej, skopiowanie, wykreślonej na kalce ramy fundamentowej i oddanie całości promotorowi. Pokój bez Irenki zrobił się strasznie pusty, powiało samotnością. Postanowiłem wrócić do Katowic.
Samotnie wybrałem się na rajd w Bieszczady. Irenka nie doszła jeszcze do takiej formy by móc, z plecakiem i namiotem, włóczyć się po połoninach. Wolała sama pojechać do Nysy, aby tam, pod opiekuńczymi skrzydłami mamy, babci tudzież wujka Bolka, uczyć się do ostatnich egzaminów.
Rajd należał do bardzo udanych, choć wielu kolegów żałowało, że w domu zostawiłem swoją lepszą połowę. Zżyłem się jeszcze bardziej z Pawłem; spanie w namiocie, jedzenie z jednej menażki, picie z tej samej butelki bardzo zbliża, ale nie do tego stopnia by móc zapomnieć o żonie.
Zamiast kamery zabrałem aparat fotograficzny, dzięki któremu powstały niezapomniane zdjęcia, między innymi, znad Jezior Duszatyńskich. Codzienną porcję marszu kończyło wieczorne ognisko - z gitarą, piosenkami i odrobiną alkoholu. Świadomości, że uczestniczyliśmy w ostatnim tego rodzaju spotkaniu, choć wszyscy mięliśmy jeszcze na karku obronę dyplomu, stworzyła nastrój serdeczności, zabarwiony jednak pewną nutką melancholii.
Po powrocie do Katowic wykorzystywaliśmy w pełni ostatnie chwile stanu studenckiego. Gdyby nie problem z czwartym moglibyśmy non stop grać w brydża. Paweł reprezentował poziom i zaangażowanie zbliżone do mojego, natomiast Jacek wolał hazard i w zasadzie wszystko jedno mu było - brydż czy poker. Graliśmy jednak honorowo, nie na pieniądze.
Dzięki babci Oli, która bardzo lubiła młodzież, stałem się głównym organizowałem karcianych posiedzeń, oraz zaopatrzeniowcem w beczkowe piwo, przynoszone w bańce na mleko z pobliskiego baru przy kinie "Zorza".
Oczekiwany z napięciem dzień trzeciego listopada 1967 roku okazał się w zasadzie dużym rozczarowaniem. Nastawiłem się na obronę i poważną dyskusję nad moją pracą magisterską, a wszystko odbyło się niespodziewanie szybko i bezbarwnie. Doszło nawet do małego zgrzytu; przewodniczący komisji dopatrzył się pewnej nieprawidłowości. Według niego temat wydany i prowadzony został przez nieodpowiednią katedrę. Uważał, że właściwą powinna być jego, czyli Katedra Mechaniki Gruntów i Fundamentowania. Nie miałem na to najmniejszego wpływu, a jednak z tego powodu obniżono mi notę.
Oczywiście nie przejmowałem się tym, pokonałem największą barierę - a jaką wartość to miało, uświadamiał mi koszmar senny, powtarzający się przez następne lata: "Zdyszany biegłem po niekończących się schodach z tematem dyplomowym pod pachą. Gdy od celu dzieliło mnie parę kroków, otwierały się drzwi, z sali wychodziła komisja egzaminacyjna, a jej przewodniczący bezradnie, w milczeniu rozkładał ręce, dając mi do zrozumienia, że jest już za późno".
Dumnie wkraczałem do dziekanatu. - Dzień dobry... Przyszedłem odebrać dyplom.
- Dzień dobry panie magistrze... – Przez ułamek sekundy nie mogłem uwierzyć, że to do mnie zwraca się sekretarka. Poczułem zażenowanie, wypieki na policzkach, ale również nieopisaną satysfakcję.
Tak, tak! – PANIE MAGISTRZE!... "Panie doktorze, panie mecenasie i wreszcie panie magistrze"! Jeszcze do wczoraj te zwroty mnie śmieszyły, a dzisiaj czułem się mile połechtany. Może znowu nie było to takie puste, może każdy z tych panów też zdrowo namęczył się dochodząc do tytułu? Tak, tak! - "PANIE MAGISTRZE!..." - będzie pan się zżymał, będzie pan okazywał lekceważenie, ale w sumie jest panu bardzo przyjemnie, panie magistrze, jak ktoś pana tak tytułuje.
Irenkę zatrzymały we Wrocławiu ważne sprawy, ale na pewno czuła się też głupio, że to ja pierwszy skończyłem studia. Szaloną radość przyszło więc mi dzielić samemu. O samotności jednak nie mogło być mowy!
Dyplom oblewaliśmy przez cały miesiąc. Do naszej trójki dołączył Staszek, cieszący i bawiący się tak szczerze, jakby sam obronił pracę, choć na skutek uczelnianych kłopotów, wcześniej przerwał studia. On zresztą, inspirowany filmem "Grek Zorba", zainicjował taniec, który stał się symbolem naszego zwycięstwa; mocny uścisk czterech par ramion, kilka charakterystycznych kroków, na zmianę w lewo i w prawo, rozkrzyczane gardła i wydobywający się z nich hymn tryumfu i wiary w nieograniczone możliwości młodości.
Na ulicy Warszawskiej numer 6 mieszczą się biura CZSBM-u (Centralnego Związku Spółdzielni Budownictwa Mieszkaniowego) miejsce mojej, pierwszej pracy. Rozczarowanie jest niesamowite - siedzę nad przepisami i regulaminami prawa spółdzielczego; nudna sprawa, a do tego niewymagająca politechnicznego wykształcenia. Cóż jednak mam zrobić? - Dostałem z tej instytucji fundowane stypendium, teraz muszę je odrobić. Głowę rozsadzają zdobyte w ostatnich latach wiadomości, a tu wystarczałoby mieć maturę. Referent w Wydziale Przygotowania Inwestycji - już od samego początku wiem, że nie wytrzymam długo na tym stanowisku.
Po Świętach Bożego Narodzenia, w pierwszych dniach nowego roku, wracam wspólnie z Irenką do Katowic. Siedzimy znowu u babci, mamy jednak nadzieję dostać spółdzielcze mieszkanie. Dyrektor CZSBM-u przyrzekł mi osobiście, że w najbliższym czasie dostanę M-2, a jego sekretarka dała do zrozumienia, że sprawę wyraźnie przyśpieszyć mogłoby lekarskie zaświadczenie: "Panie magistrze, gdyby okazało się, że pańska żona jest w ciąży to na liście oczekujących, podskoczyłby pan bardzo wysoko."
Po takiej wskazówce, nawet ostatni analfabeta wiedziałby, co należy robić.
- Irenka! Musisz jechać do Nysy i załatwić u Dr Śliwy zaświadczenie.
- Po co do Nysy? Znam w Bytomiu Dr K. - da bez problemu.
Byłem potwornie podekscytowany. Wszystko wskazywało na to, że dostaniemy za parę miesięcy mieszkanie.
- Jestem w ciąży!
- No to fantastycznie! Ile cię to kosztowało?
- Naprawdę jestem w ciąży!
Spoważniałem, zaplanowaliśmy dziecko dopiero po skończeniu przez nas oboje studiów. Irence wciąż pozostawało do zdania kilka ciężkich egzaminów. Ale jak się już stało - dlaczego nie miałbym się cieszyć? - Przecież damy sobie radę!
- No, to teraz będzie nas troje! Co chcesz: chłopczyka czy dziewczynkę? - Wziąłem Irenkę w ramiona.
- A ty?
- Oczywiście, że chłopca!
- Jak się postarałeś, tak będziesz miał.
- Naprawdę, też chcesz mieć łobuza?
- Pewnie! Ale wydaje mi się, że moglibyśmy to uczcić.
Wyskoczyłem na ul. 3-go Maja po "szampańskoje". Przed salonem radiowym stała kolejka.
- Co przywieźli?
- Radia – "Turandot"!
- O cholera! Panie... stoję tu za panem, skoczę tylko do domu po forsę. Zaraz wracam!
Na trzecie piętro wskakiwałem po cztery schody.
- Irena!... Ile zostało nam forsy?
- Myślę, że jakieś osiem stów.
- Idź do Matuszewskiej i pożycz trzysta. Turandoty przywieźli.
Po godzinie byłem z powrotem - pod pachą dumnie ściskałem niebieską skrzynkę.
- Nastaw na "Luksemburg"; tam, na średnich najlepiej grają.
- Zostaw, zostaw to! - To są "The Beatles"!
"Michaelis... Michaelis..."
- No to zdrowie Michała!
- Jakiego Michała?
- Jak to, jakiego? - Naszego syna!
Od strony formalnej wszystko zostało załatwione. CZSBM wysłał odpowiednie pismo do Katowickiej Spółdzielni Mieszkaniowej, w którym, w oparciu o odpowiednie paragrafy, wskazywano na priorytet przydziału "M–2" dla ich pracownika. W Dziale Członkowskim przyjęto nas uprzejmie. Poznałem już na tyle przepisy spółdzielcze, że wiedziałem, co mnie czeka. Papierkowe formalności nie przedstawiały problemu, schody zaczynały się dopiero przy pokonaniu wymogu związanego z wniesieniem wkładu mieszkaniowego. Poinformowano mnie, że już w kwietniu zostanie oddany budynek na osiedlu 1000-lecia, i jeżeli tam chcemy dostać mieszkanie, to formalności członkowskie muszą zostać załatwione w przeciągu najbliższych tygodni.
Nie spodziewałem się tak fantastycznego tempa! W normalnej sytuacji musielibyśmy oczekiwać na mieszkanie 10 - 15 lat! Euforię tonował jedynie brak gotówki potrzebnej na wkład, a jedynym ratunkiem mogli być tylko rodzice.
Teść wspierał sporadycznie nasz miesięczny budżet, ale o takiej sumie nie można było nawet myśleć. Moi rodzice natomiast nie mieli oszczędności - za to posiadali przecież dwa samochody.
- W zasadzie chcieliśmy abyś jeździł tą starą warszawą, ale przecież mieszkanie jest ważniejsze. Możesz więc sprzedać auto.
Żal mi było strasznie, ale innego wyjścia nie miałem. Zaprosiłem starych kumpli: Jacka, Pawła, Staszka na ostatnią wycieczkę do Zakopanego, po czym wywiozłem poczciwą "staruszkę" na giełdę.
Trzynaste piętro, zapach świeżego tynku i betonu. Długi balkon z widokiem na Park Kultury i Wypoczynku, ZOO, Śląski Stadion.
W oddali majaczy kopuła planetarium, a z Wesołego Miasteczka dochodzi gwar zabawy.
Dwa pokoje - jeden malusieńki, w którym z trudem mieści się podwójny tapczan i szafa, drugi jasny i przestronny, połączony bez drzwi z korytarzem. Miniaturową, niszę kuchenną oddziela od pokoju duża witryna z przesuwaną dolną szybą, umożliwiająca podawanie przyrządzanych posiłków bezpośrednio na jadalny stół.
Na upajanie się radością nie mam za dużo czasu. Każdą wolną chwilę wypełnia denerwujące usuwanie usterek i urządzanie naszego gniazdka. Co prawda Irenka wniosła w posagu ładny, niebieski komplet, który wypełnia nasz "salon", ale ciągle świecą pustkami kuchnia, przedpokój i łazienka.
I znowu rodzice, niecierpliwie oczekujący na pierwszego wnuka, pomagają nam w urządzaniu mieszkania. Pomoc dotyczy w pierwszej kolejności wsparcia finansowego. Dzięki nim, w niedługim czasie, mamy prawie wszystko. "Wszystko" oznacza oczywiście tylko takie meble i sprzęty, dzięki którym zaspokojone zostają nasze i niemowlaka, podstawowe potrzeby.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
wyrrostek · dnia 21.02.2009 13:41 · Czytań: 696 · Średnia ocena: 4,17 · Komentarzy: 9
Inne artykuły tego autora: