[Kiedyś miało wejść do KiwiKida. Nigdy nie skończyłem to nie weszło. A bohaterem został kto inny. Ostatnio chodzi mi po głowie coś takiego i chyba dokończę. Zobaczymy. W każdym razie tekst stary, sprzed kilku lat, więc mogą się zdarzyć różne kwiatki.]
Portret cz.1
1.
Brudny i obskurny hol, nie zapowiadał niczego dobrego. Odpadające ze ścian deski i przeciekający sufit nie zmienił mojego zdania o świetności tej rozpadającej się rudery nędznie imitującej hotel. Dodatkowo, na 100% budynek nie posiadał bieżącej wody. Ha!, nie-bieżącej też pewnie nie było. Wytarty i wypłowiały dywan leżał jakoś dziwnie na spróchniałej, zakurzonej podłodze. Ze ścian spoglądały na mnie dawno nie czyszczone portrety.
Za popękaną ladą stał człowiek idealnie wpasowujący się w otoczenie. Żółto-szara skóra naznaczona plamami nowotworowymi, kępka białych włosów na łysej głowie i stara, zgniło-czerwona, podziurawiona przez mole kamizelka.
- Dzień dobry!- odezwał się chrapliwym głosem, jakby dawno go nie używał. Głos omijał uszy, i trafiał prosto do mózgu. - Na ile się szanowny pan u nas zatrzymał?
- Tylko kilka dni - powiedziałem, bardzo wątpiąc w to, czy jeszcze dzisiejszej nocy nie zostanę zjedzony przez karaluchy. - Płacę z góry?
- Tak. Najpierw za pierwsze trzy noce. 250 złotych się należy.
- A jeśli zostanę tylko na dwie noce?
- Przepadło.
- Dobra - wyciągnąłem z kieszeni banknoty. A co mi tam. Firma płaciła.
- Dziękuję bardzo - starzec ukłonił się, prawie dotykając lady haczykowatym nosem. - Tędy proszę - weszliśmy po skrzypiących schodach.
Recepcjonista pchnął łuszczące się drzwi z przekrzywionym numerem 9.
- Dobrej nocy - powiedział.
- Do jutra - odparłem.
- Jeśli dożyjemy - mruknął i zaczął schodzić po strasznie skrzypiących schodach.
Zamknąłem drzwi i zalał mnie mrok.
Gdzieś daleko ponuro zawył wilk. Deszcz głucho bębnił o dach.
Stałem w ciemnościach. Nasłuchiwałem. Coś mi nie pasowało.
Schodyr... Staruszek schodził na dół, lecz schody nie skrzypiały. Przecież to niemożliwe, żeby w tym "hotelu" była winda... Innej drogi na dół nie było.
Czułem na sobie czyjś wzrok, lecz w pokoju nikogo nie było.
2.
Przez całą noc nie zmrużyłem oka. Nie pozwoliła mi na to burza szalejąca za brudnymi oknami, i pełne wystających sprężyn łóżko.
O tym, że jest dzień świadczył jedynie zegarek, bo było prawie tak samo ciemno, jak w nocy. Zapaliłem światło. Mała żarówka wisząca na jakimś drucie zakołysała się u sufitu. Dawała słabe, lecz w zupełności wystarczające, światło. Rozejrzałem się po pokoju. Urządzony (urządzony?) był skromnie, krzesło, łóżko, biurko ... i obraz. Nic nadzwyczajnego.
Zszedłem na śniadanie.
- Dzień dobry - powiedziałem.
Starzec siedzący za ladą nie odpowiedział. Siedział nieruchomo, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w przestrzeń.
- No nic - wzruszyłem ramionami i poszedłem do jadalni. Urządzona była jak reszta hotelu. Brud i syf.
Jedząc jajko o dziwnej konsystencji, zastanawiałem się, co będę robił przez najbliższy tydzień, który zostałem zmuszony spędzić w tym miejscu.
Perspektywa powolnego gnicia w śmierdzącym pokoju, nie wydawała się atrakcyjna.
Miałem już wracać na górę i spróbować odespać (tym razem na podłodze), gdy otwarte drzwi zwróciły moją uwagę. Owiał mnie zimny wiatr, zadrżałem. Na progu stał człowiek, ubrany w skórzany płaszcz, ubrudzony błotem i zaschniętą krwią. Na stopach miał ciężkie buty, jakie widuje się u komandosów. Te dodatkowo były na czubkach obłożone metalem. Jeden gruby pas podtrzymywał spodnie, z dużą ilością kieszeni. Do pasa przypięta była sporych rozmiarów spluwa owinięta różańcem. Drugi pas, przebiegający przez klatkę piersiową, zabezpieczał miecz na plecach. Spod rękawów płaszcza wystawały drewniane kołki. Na jednej dłoni, przybysz, miał wielką skórzaną rękawicę, taką jaką noszą sokolnicy, na drugiej zaś, małą - bez palczastą. Burza ciemnych włosów zakrywała twarz. Na głowie miał zawiadacko przekrzywiony kapelusz. Z szyi zwisał mu duży srebrny krzyż.
Koło tajemniczego przybysza, stał ogromy, srebrzysty pies, o błękitnych ślepiach.
- Lubisz cmentarze? - zapytał, jakbyśmy znali się od zawsze, i byli do tego, najlepszymi przyjaciółmi.
Pytanie było głupie. Jak można lubić miejsca, gdzie śmierć jest tak wyczuwalna, że można jej dotknąć?
- Nie.
- Bardzo dobrze, więc. - powiedział, nie zwracając najmniejszej uwagi na moje słowa. - Spotkamy się tutaj o 22.
- No dobra... - powiedziałem, bo nie miałem lepszego do roboty. Oka i tak nie zmrużę, a nocny spacerek, i trochę świeżego powietrza dobrze mi zrobi.
Reszta dnia minęła mi bardzo szybko. Kiedy starodawny zegar, znajdujący się w holu, wybił dziesiątą zszedłem po schodach. Tajemniczy koleżka już na mnie czekał.
- On nie żyje. - przywitał mnie, wskazując na starca, który wczoraj pokazał mi pokój.
- Kiedy to się stało? - zapytałem wstrząśnięty.
- Jakieś 14 godzin temu...
Super. Facet umarł, a ja nawet się nie zainteresowałem, kiedy nie powiedział mi dzień dobry... O Boże!
- J..jak...?
- Coś wyssało z niego życie. Nie ma żadnych obrażeń, a mimo to, w... - zastanowił się, jakiego słowa użyć. - ...środku tego człowieka nie ma ani kropli krwi.
- Skąd się tu wziąłeś? - zapytałem, zdając sobie sprawę, że nikt o zdrowych zmysłach, nie wybrał by tego hotelu własnowolnie.
- Przysłał mnie tu Kościół... Innymi słowy jestem tu na polecenie Papieża. Nazywam się Abraham van Helsing.
3.
- Wiesz co to jest Grave digging...?
- ... -zacząłem i urwałem.
-To jak łapiesz za łopatę, idziesz na cmentarz i groby rozkopujesz, a potem zabierasz zwłoki i uciekasz z nimi. - na jego twarzy zabłąkał się lekki uśmieszek.
Przeszliśmy przez starą, zardzewiałą bramę broniącą cmentarza miejskiego. Idąc wąską, posypaną popiołem ścieżką, zastanawiałem się ile osób zostało pochowanych na tej splamionej krwią ziemi? Ilu innych prochy rozsypano między mogiłami?
Cmentarz, jak na taką małą wieś, był wyjątkowo duży. Miasteczko było stare, lecz miejsce pochówku wydawało się starsze... Sprawiało wrażenie jak by istniało od zawsze. Wypełniał człowieka strachem. Lękiem, przed czymś nieznanym, czymś nieludzkim...
Dlaczego w ogóle zgodziłem się na chorą wycieczkę?
To przez oczy. Jego oczy. Było coś w tym błękitnym spojrzeniu. Coś, co nie pozwalało na żaden sprzeciw, czy dyskusję. Zawładnęły mną, zahipnotyzowały. Błękitne oczy srebrnego psa...
Myśli tak mnie pochłonęły, że w ogóle nie zwracałem uwagi na drogę. To duży błąd. Gdyby przyszło mi uciekać zgubiłbym się w labiryncie grobów. Bałem się nawet o tym myśleć.
Wpadłem na Abrahama, gdy ten niespodziewanie się zatrzymał.
Ostrze błysnęło.
- To tylko ja! - szepnąłem przerażony.
- Następnym razem bądź ostrożniejszy - ostrzegł.
Co za człowiek! W ułamku sekundy o mało nie pozbawił mnie głowy. A wiadomo - bez głowy, to się trochę głupio wygląda.
Przed nami wyrósł olbrzym. Dwumetrowy stwór, w kapturze, z kosą, ze ogromnymi skrzydłami, o rozpiętości co najmniej pięciu metrów. Piorun przeszył zasnute chmurami niebo. Zobaczyłem czarną szatę z kapturem, w którym ukryta była czaszka ziejąca pustymi oczodołami. W rękach stworzenie trzymało kosę. Anioł Śmierci. A raczej naturalnych rozmiarów posąg Anioła Śmierci.
Z ulgą odetchnąłem i przyjrzałem się dokładniej osobliwej rzeźbie.
Anioł strzegł grobowca. Wskazywała na to jego postawa, w żaden sposób nie pozwalająca dostać się do drzwi starej krypty, obrośniętej korzeniami wiekowego dębu.
Tymczasem mój towarzysz, dosłownie ześwirował. No wiecie... Zaczął gadać do posągu. I to jakieś głupoty opowiadał!
- Zostaliśmy wybrani! Jesteśmy gotowi przyjąć wyzwanie i przystąpić do próby!
Przez chwilę nic się nie działo. Czekaliśmy w napięciu. Cisza pulsowała boleśnie w uszach. Już miałem klepnąć Abrahama w ramię i zapytać, czy wszystko OK., gdy z nieba poczęły spadać pierwsze - tej nocy - krople deszczu.
I właśnie wtedy, zupełnie niespodziewanie i nagle...
Anioł Śmierci drgnął.
Ciąg dalszy nastąpi. Kiedyś. Może.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
AnonimowyGrzybiarz · dnia 25.02.2009 10:19 · Czytań: 970 · Średnia ocena: 2,67 · Komentarzy: 11
Inne artykuły tego autora: