Pogodny wieczór zbliżał się małymi krokami, szum wiatru i szeleszczące liście tworzyły coś w rodzaju pieśni, pieśni śpiewanej niegdyś przez wędrowców przemierzających odstępy najodleglejszych zakamarków świata. W oddali od czasu do czasu rozbrzmiewały głosy leśnych zwierząt. Całą harmonię przerywały równomierne tupoty końskich kopyt. Posłańcy dosiadający swoich rumaków, tworzyli ze zwierzęciem jedną całość. Byli to ludzie obyci z trudami podróży, niejednokrotnie nocujący w przedziwnych miejscach. Broń w pogotowiu, otwarte oczy i uszy oraz zachowanie zimnej krwi, wszystkie te cechy posiadali pocztowcy.
Tego dnia Marek miał specjalne zadanie. Z samego świtu wyruszył z Przasnysza do Ciechanowa, musiał dostarczyć ważne dokumenty do zamku książąt mazowieckich. Droga wiodła przez lasy i pustkowia. Jeśli pogoda była dobra, jeździec tej klasy powinien pokonać dystans w trzy godziny. Jak przystało na fachowca z tej dziedziny Marek Józiaczek, tak brzmiało jego rodowe nazwisko, wykonał zadanie z należytą pieczołowitością i w godzinach popołudniowych był gotowy do powrotu. Jednak jego charakter, na który często narzekała żona po raz kolejny wziął górę nad obowiązkiem. Pan Marek, a był on szlachcicem nie posiadającym własnych dóbr ziemskich, zamiast w drogę powrotną udał się do pobliskiej karczmy o głośnej nazwie "Słonko". Tam jak to na hulakę przystało zabawił kilka godzin. Wieczór nastał szybko, zaś Marek pomimo wielu rad, jakie dawali mu jego kamraci postanowił ruszyć w drogę powrotną.
Dobry humor oraz poczucie spełnionego obowiązku towarzyszyły Markowi podczas powrotu. Znał drogę jak własną kieszeń i to przeczucie, które od samego rana mówiło mu, iż to jest jego szczęśliwy dzień. Z każdą upływającą minutą, bukłak wina jaki wisiał przywiązany do końskiego siodła, stawał się coraz lżejszy, zaś humor jak zawsze dopisywał Józiaczkowi - tak zwali go jego przyjaciele. Jego grubiańskie a nawet ordynarne śpiewy unosiły się po całej okolicy, przyciągały słuch wszystkich żywych stworzeń.
Piękne, bezchmurne niebo, miliony gwiazd, wszystko to nastrajało pozytywnie pana Marka. Cóż mógł potrzebować w danej chwili? Jak każdy z łatwością potrafi się domyśleć, towarzystwa.
W oddali usłyszał tupot końskich kopyt, równomierny, miarowy, jednak zupełnie nie podobny do tych naszych mazowieckich, jak to określał Józiaczek. Z pewnością to jakiś Rusin, albo Litwin - pomyślał sobie. Oni zawsze wyróżniali się spośród innych pocztowców, podkowy ich koni były lżejsze, wydawały cichsze dźwięki, połączone z cichym szelestem. Szkoda jedynie, iż bukłak jest coraz lżejszy pomyślał sobie Marek. Uśmiechnął się przez zęby, tak jak zawsze to czynił.
W pewnym momencie przyszła mu do głowy pewna myśl. Rusin, Litwin, tutaj, o tej porze. W jednej chwili oprzytomniał, chwycił mocno cugle. Nasłuchiwał. Dźwięki jakie teraz dochodziły do jego uszu zaczynały wzbudzać w nim poruszenie i obawę. Józiaczek był szlachcicem, więc nie należał do tych "bojących", jak sam często mawiał na mieszczan i chłopów. Jednak odgłosy w zastraszająco szybkim tempie stawały się coraz bardziej słyszalne. Ponownie mocno chwycił cugle, ujrzał w niewielkiej odległości od siebie rysy postaci, dostrzegł jedynie, jak przypuszczał jeźdźca w czarnych szatach, okrytego połyskującą peleryną. Postać z dużą szybkością zbliżała się do Mareczka, odległość malała z każdą sekundą. Wszystko w jednej chwili stało się dla niego wielkim koszmarem, czymś niewyobrażalnym. Może to tylko nadmiar alkoholu we krwi - pomyślał.
Ruszył, galopujący koń niósł go drogą pośród leśnych ustępów. Rozumowanie Józiaczka było proste, postanowił w jak najszybszy i najprostszy sposób zgubić przybysza. Jednak ten, na ironię całej sytuacji mknął za nim. Tupot końskich kopyt jaki dochodził do uszu Marka, przypominał mu bicie w bębny, odgłosy rozchodziły się po całym lesie, coraz głośniejsze i coraz bliższe. Czuł je, były tuż, tuż. Szumiące drzewa tworzyły swoisty podkład muzyczny pod ten piekielny tupot. Nie, to nie jest koń, ale jak nie koń, to co u diabła to może być - zaklął. Siła woli sprawiła iż obejrzał się za siebie, dostrzegł postać poruszającą się na dwóch nogach, zaś wcześniej widziana peleryna była zwykłym odzieniem jakie nosił każdy zaściankowy szlachcic. Postać w niebywały sposób zbliżała się do niego, żadne próby poganiania rumaka nie przynosiły oczekiwanego skutku. Strach i przerażenie zaczęły wbijać się w umysł szlachetki. Cóż czynić - pomyślał.
Jak na zawołanie, ujrzał w niewielkiej odległości, pośród drzew, ognisty płomień. To może być jedyna szansa na uwolnienie się od niechcianego natręta - pomyślał. Mocniej podciągnął końskie cugle, zaś ostrogi przedniej marki zagrały melodię końskiej podróży. W kilka chwil później znalazł się na dużej polanie, porośniętej trawą sięgającą kolan. Zaś na samym środku ujrzał chatkę oświetloną ze wszystkich stron bardzo jaskrawym światłem. Patrząc na nią, nasz bohater odniósł wrażenie, iż światło jest koloru błękitnego, może nawet granatowego. Drzwi były uchylone, zaś ze środka dobiegał monolog, (może nawet bełkot,) kogoś kto użala się nad swoim losem. Dziwne pojękiwania, przeciąganie wyrazów, stwarzały wrażenie kakofonii dźwięków.
- Do diabła zaklął !?. W co ja się wpakowałem? Źle mi było biesiadować i zabawiać się z karczmianymi dziewkami. Cóż robić, z jednej strony dziwna chata z drugie przybysz raczej nie nastawiony przyjaźnie - pomyślał.
Szybko zeskoczył z konia, przywiązał go naprędce do drzewa i słysząc za plecami donośny stukot kopyt wślizgnął się przez uchylone drewniane drzwi do środka. Jednoizbowa chata była oświetlona lampą naftową stojącą na dużej drewnianej ławie. Zaś obok ławy na ziemi znajdowała się trumna, wykonana z grubych i dobrze wyciosanych desek dębowych. Na jednym jej krańcu stała woda święcona, zaś na drugim kreda.
- Jeszcze tylko umarlaka mi tutaj brakuje, zaklął szlachetka. Jednak prawdziwy powód obawy w bardzo zastraszającym tempie zbliżał się, towarzyszyło mu pojękiwanie i szlochanie. Takie jakie możemy spotkać na pogrzebie czy wtedy kiedy tracimy bliską osobę.
-Co to jest do cholery - pomyślał. Wyjął z pochwy szablę, czekał.
Jest, zbliża się - pomyślał. Usłyszał jedynie przeraźliwy koński skowyt, był tak krótki, iż Józiaczek nie miał pewności czy już jego rumak wita się z przybyszem. Uczynił dwa susy i stanął koło drzwi, zaryglował je od wewnątrz. - Żadna zapora do przejścia - zaklął. Zaczął szybko rozglądać się po izbie. Ujrzał drewniany krzyż. Mocne dębowe drzewo powstrzyma na jakiś czas intruza- pomyślał. Podbiegł do drzwi i podparł je krzyżem. Szukał dalej. Kompletna pustka, zdenerwowany i trochę zrezygnowany przykucnął w rogu chaty, czekał.
Ciemność i cisza zaczęły współgrać ze sobą. Szelest trawy, szum liści i te delikatne szuranie... Nieznajomy okrążał dom, czegoś szukał. Jaki miał w tym cel, co chciał osiągnąć??? Myśli kłębiły się nie dając spokoju Markowi. Czuł się jak zwierzyna w klatce, czekająca na swojego Pana i wybawiciela z cielesnych utrapień.
Jest przed drzwiami, usłyszał stukanie. Zdziwiony podniósł głowę i spojrzał w ich stronę. Był przygotowany na to iż drzwi zostaną wywarzone a postać wtargnie do izby w przeciągu kilku sekund. Znowu, delikatne pukanie.
Mam nadzieję, iż to nie on.
Zaczął zerkać w lewo i w prawo. Jego myśli zaczął przepełniać potworny strach. Nie czuł bólu, czuł niechęć do otaczającego go świata i istot jakie mogły żyć wokół otaczającego go świata.
- Drogi kolego, wiem że mnie słyszysz, odezwał się głos o barwie spotykanej jedynie w snach, czy możesz mnie wpuścić do środka??? Czekam!!! W jednej chwili wołanie przerodziło się w dziwnie szyderczy, piskliwy chichot...
Na zewnątrz panowała idealna cisza, którą zakłócał ten szelest, tak to szelest trawy, pomyślał pocztowiec!!! Nasłuchiwał.
Szelest przybliżał się, czyżby był już w środku - pomyślał zaniepokojony Marek??? Był przekonany, iż dobiega ze środka pomieszczenia. Spojrzał w stronę trumny, tak to tam!!! Wstał. Zrobił dwa kroki, uderzony potężną siłą, runął na ziemię. Usłyszał głos dobiegający z wewnątrz trumny.
- Chętnie bym to uczynił, jednak jestem skrępowany, mam na sobie dwa potężne głazy, w żaden sposób nie mogę się z nich wyswobodzić!!!
Słysząc te słowa nasz dzielny szlachetka osunął się na ziemię i poczuł błogi spokój. Obudziły go jakieś głosy dochodzące z zewnątrz, świtało. Powoli podszedł do drzwi, odryglował je i wyszedł na zewnątrz. Ujrzał ludzi, którzy prawdopodobnie przybyli zabrać nieboszczyka, jednak widok naszego bohatera stojącego w drzwiach chaty tak bardzo przeraził ich, iż jak jeden mąż rzucili się do ucieczki!!!
Józiaczek spojrzał się na nich z politowaniem i ze znanym jedynie sobie poczuciem humoru powiedział. Przede mną uciekacie a tego jegomościa wewnątrz przyszliście witać!!! Niech to szlak pomyślał, czas na mnie, już i tak za długo tutaj zabawiłem.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Ruben · dnia 28.02.2009 11:46 · Czytań: 992 · Średnia ocena: 2,4 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: