Nocą w lesie nie panuje cisza. Wśród najczarniejszej gęstwiny, do której nie ma dostępu nawet nikły blask księżyca, budzą się do życia rozmaite stworzenia, preferujące właśnie tę ciemną i tajemniczą porę doby. Pająki tkają w najlepsze swoje misterne sieci, balansując z cichym szuraniem między liśćmi przytulonych do siebie krzewów. Wyruszające na łów sowy pohukują jednostajnie, miarowo. Ściółka leśna zdaje się poruszać wraz z wijącym się w niej drobnym robactwem. W wysokich koronach drzew szeleszczą liście, raz po raz trącane skrzydłami jakiegoś nocnego ptaka. Cienie snują się pośród gąszczu, suną we wszystkie strony, to znów zlewają w jedno, by za chwilę rozszczepić się na kilka lub kilkanaście mniejszych, szybszych i zwinniejszych. Wiatr dmie na każdym skrawku wolnej przestrzeni, zawodzi wraz z wyjącymi do księżyca wilczymi stadami.
Tak było i tej nocy. Knieja otaczająca polanę tętniła życiem, odstraszając dobiegającymi ze wszystkich stron dźwiękami. Skulona pod drzewem postać nie bała się. Kolana podciągnęła wysoko pod brodę, by nie czuć przenikliwego chłodu wczesnej jesieni. Odgarnęła z twarzy opadające strąki ciemnych, prostych włosów. Plecami wygodniej oparła się o gruby, szeroki pień starego dębu. Sięgnęła do kieszeni. Wyjęła pomiętą paczkę tanich papierosów. Wyciągnęła jednego i wsadziła do ust. Zwilżyła czubkiem języka blado-pomarańczowy ustnik. Uniosła głowę i przez dłuższą chwilę przyglądała się olbrzymim sylwetkom sępów, zataczających koła nad pustą przestrzenią polany. Znała już te stworzenia tak dobrze, iż gdyby tylko miała na to ochotę, mogłaby nadać im imiona. Co jakiś czas, któryś z ptaków wznosił się wyżej, przelatywał wprost nad nią, znaczył niewielki okrąg wokół jej głowy, pokrzykując coś w swoim sępim, skrzekliwym języku. Po chwili wycofywał się jednak i wracał do kompanów, żerujących w najlepsze zaledwie kilka metrów dalej.
Raz jeszcze pogrzebała ręką w kieszeni, wydobywając z niej paczkę zapałek. Energicznym ruchem zapaliła jedną. Duszący odór padliny ustąpił na chwilę miejsca zapachowi siarki, który zdawał się przy nim wonią pieszczącą nozdrza. Troskliwie osłoniła dłońmi nikły płomień. Spalone drewienko schowała z powrotem do pudełeczka. Dość już walało się po lesie śmieci, nie warto dorzucać więcej, zwłaszcza takich, którymi nie pożywią się żadne stworzenia.
Przyciągnęła kolana jeszcze bardziej, oparła o nie brodę i wróciła do kontemplowania sępów rozdziobujących nadgniłe lekko zwłoki mężczyzny. Leżał całkiem nagi na pokrytej rzadkimi kępkami trawy glebie, w groteskowej pozie, z powyginanymi ramionami i nogami, rozrzuconymi nieskładnie na wszystkie strony świata. Kilku skrzydlatych padlinożerców otoczyło ciało, wyciągając długie, łyse szyje, trzaskając szerokimi skrzydłami, przedreptując z nogi na nogę. Zakrzywione dzioby sięgały do wnętrza rozdziobanego korpusu, co jakiś czas wyszarpując z niego kolejne kawałki wnętrzności.
Postać pod drzewem zaciągnęła się głęboko, oglądając posilające się ścierwojady z zainteresowaniem godnym mistrzowskiego spektaklu, wystawianego w dobrym teatrze. Powoli wypuszczając z ust kłąb dymu, pogłaskała wnętrzem dłoni własny policzek. Wzdrygnęła się pod dotykiem chropowatej, nierównej skóry. Opuszkami palców zaczęła wodzić po swoim czole, nosie, wokół ust. Coraz odważniej, dokładniej, z namaszczeniem, gładziła zdeformowaną, przypominającą upiorną maskę twarz, na której niezliczone, głębokie blizny, zlewały się w jedną, makabryczną całość.
Przychodziła tu co noc, od czasu, kiedy wreszcie zdecydowała się znów odwrócić role. Własna, oszpecona twarz, znowu wydała jej się piękna, w porównaniu z wybebeszonym, poszarpanym truchłem, którego widokiem upajała się trzecią noc z rzędu. Teraz nie rozpoznałaby go nawet własna matka, tak samo, jak tamtej nocy, nikt nie rozpoznał jej.
Wszystko zaczęło się banalnie, od szczeniackiego zakochania. Tak, kochała go, pomimo, że jedną nogę miał wyraźnie krótszą i tak zabawnie na nią utykał. Kochała, mimo jego prawej połowy twarzy, pokrytej obrzydliwym, owłosionym, czerwono-brązowym znamieniem. Kochała pomimo głowy zdeformowanej od urodzenia. Kochała w końcu, niezależnie od tego co o nim mówiono, jak wyśmiewano, lżono, obrażano, wyzywano najbardziej niewyszukanym słownictwem.
Uciekali przed nim wszyscy, bali się i nazywali Bestią. Wszyscy oprócz niej. Nikt nie potrafił zrozumieć miłości Pięknej do Bestii. Tak, wtedy jeszcze była piękna. Miała delikatną, gładką, lekko brzoskwiniową cerę i intensywnie czerwone, pełne usta, układające się w kształt serca. Lśniące włosy, sięgające pasa, zawsze starannie rozczesane, opadały na ramiona i plecy. Wdzięcznych kształtów, rozkołysanych bioder, wąskiej talii i wydatnego, jędrnego biustu, zazdrościła jej każda niemal rówieśnica.
Gdy go poznała, miała zaledwie dziewiętnaście lat, a życie dopiero otwierało przed nią niezliczone możliwości. Ona jednak pokochała Bestię i poświęciła mu trzy najpiękniejsze lata swojego życia. Razem zamieszkali, zamknięci na cztery spusty, odcięci od świata, w ciemnej, starej ruderze, regularnie demolowanej od zewnątrz przez miejscowych chuliganów. Za dnia siadywali objęci na rozklekotanym tapczanie, pogrążeni w nie kończących się rozmowach. Snuli marzenia o prawdziwym życiu, poza ich barakiem, na wyrost nazywanym domem, i o ludziach innych, niż ci, których znali. Nocami zaś wychodzili na spacery, godzinami błądzili po lesie, a potem wracali, by kochać się namiętnie, aż po świt, przy wtórze skrzypienia kanapy.
Nigdy nie domyślała się, co dzieje się w głowie Bestii, gdy czasem przesiadywał długie godziny w kącie zaciemnionego pokoju i przyglądał się jej natarczywym, świdrującym wzrokiem. Naiwnie myślała, że podziwia jej wdzięki. Rzeczywistość była jednak zupełnie inna. Teraz wiedziała już o tym. Bestia wpatrywał się wtedy z zazdrością w jej piękne ciało, marząc, by pewnego dnia role się odwróciły. Dzień taki nie przychodził sam z siebie, a w Bestii powoli dojrzewała myśl, że można by mu dopomóc.
Z tamtej nocy zapamiętała wszystko, każdy najdrobniejszy szczegół. Dzikość i szaleństwo w jego oczach, kolor i smak własnej krwi, spływającej wąskimi strumykami po twarzy, gęsto pociętej tępym nożem, ból ran rozrywanych jego przydługimi paznokciami, tlący się blado żar papierosa, gaszonego raz po raz na jej czole, policzkach i szyi. Nie zapomniała też rdzewiejącego, metalowego żelazka, rozgrzanego do czerwoności i zapachu palonego mięsa, gdy dotykało jej ciała. Najczęściej jednak, w nocnych koszmarach, nawiedzały ją jego słowa, jedyne, jakie wtedy wypowiedział. "Zrobimy zamianę, dobrze? Teraz ty będziesz Bestią, a ja... ja patrząc na ciebie będę czuł się piękny."
Bladość świtu zaczynała właśnie, bardzo powoli, bez pośpiechu, wdzierać się w nieskazitelną czerń nocy, kiedy ptaki skończyły ucztę, a ona zgasiła pod butem niedopałek i podniosła się.
A teraz... - syknęła pod nosem. - Teraz mój kochany, ja nadal jestem Bestią. Ale ty jesteś martwy.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Lorelay · dnia 06.03.2009 14:27 · Czytań: 1351 · Średnia ocena: 4,29 · Komentarzy: 24
Inne artykuły tego autora: