Kolejne opowiadanie z tomu "Mury Carcassonne".
Nazwiska i imiona występujących osób zostały wymyślone.
Na parterze koło windy zobaczyłem świeżo przyklejoną kartkę: "Koło Fotograficzne przy Spółdzielni Mieszkaniowej zaprasza zainteresowanych na spotkanie". Zebranie odbyć się miało w najbliższy piątek; podano godzinę i miejsce.
Od dawna chciałem nawiązać kontakt umożliwiający "pochwalenie" się moimi pracami. Uznanie rodziny i znajomych już mi nie wystarczały. W Nysie tylko raz miałem pseudo-wystawę zorganizowaną przez wdzięczną pacjentkę ojca w sklepie "Foto-optyki". Przeszła jakoś bez echa. Ze ZPAF też nic nie wyszło; zabrakło wprowadzającego, no i mojej konsekwencji prowadzącej do członkostwa.
W wyznaczony piątek, z teczką wypchaną wybranymi zdjęciami, ruszyłem do spółdzielni. W świetlicy zastałem sympatyczny nastrój i pokaźną grupkę zainteresowanych. Niespodziewanie okazało się jednak, że fotografowie spotykają się kiedy indziej i gdzie indziej natomiast tutaj odbędzie się zebranie filmowców amatorów.
Nie kryłem rozczarowania, znowu marzenia o wypłynięciu skończyły się na niczym. Na zebraniu jednak zostałem, choć ruch amatorski mało mnie obchodził. Miałem jednak kamerę i nakręciłem już parę filmów.
Zgaszono światło. Zaterkotał projektor, na ekranie pojawił się skaczący obraz. Poczułem zdziwienie i niesmak - takiej chały jeszcze w życiu nie widziałem. Co prawda moich filmów nie montowałem, leciały bez czołówki i podkładu muzycznego, niemniej coś wyrażały, o czymś mówiły.
Po projekcji chciałem wyjść, ale rozpoczęła się dyskusja.
Ktoś zarzucił filmowi monotonię, gdyż kręcony został prawie wyłącznie w "amerykańskim planie". Uśmiechnąłem się ironicznie: "Cóż miały wspólnego bawiące się na hałdzie dzieci z planem amerykańskim? O czym oni w ogóle pieprzą!"
Po paru chwilach zorientowałem się jednak, że nie rozumiałem wielu rzeczy. To, co stworzyłem do tej pory, robiłem na wyczucie. Plan, kadr, długość ujęcia, ruch kamery czy kierunek, poruszających się postaci - wszystko to było podporządkowane ścisłym zasadom ujętym w nieznany mi język.
"Cholera! - Uważam się za takiego artystę, a o podstawowych sprawach pojęcia nie mam".
Przypomniała mi się dość stara historia z Wrocławia: koleżanka Krysi z Akademii Medycznej, dziewczyna po, jak uważałem "jakimś tam" kursie fotograficznym, pozwoliła sobie na nieśmiałą krytykę moich zdjęć. Chodziło o "pewne drobiazgi": źle ułożoną, czy też, za bardzo obciętą rękę. Opieprzyłem ją w sposób mało delikatny, używając aroganckiego argumentu: Posiadanie teoretycznych wiadomości to fajna rzecz, ale talentu to one nie zastąpią!
Czułem się teraz nieswojo.
Wypożyczyłem z klubu książkę pod tytułem: "Film Amatorski" i jeszcze tego samego wieczoru zacząłem czytać.
Na kolejne zebranie, podbudowany już teoretyczną wiedzą, przyniosłem do pokazania film. Kręciłem go w Nysie na sali operacyjnej. Ojciec pozwolił mi na filmowanie, wykonywanej przez siebie, resekcji woreczka żółciowego.
Po pokazie dostałem oklaski.
Wszystkim podobał się nakręcony materiał, ale aby można było mówić o filmie, należało nad nim jeszcze popracować. Nożyczki poszły w ruch, po czym nastąpiła żmudna praca na sklejarce. Powstawał film pod tytułem: "Kamienie". Dwuznaczność tytułu wynikała z ostatniej sceny pokazanej w zbliżeniu; operator po skończonym zabiegu rozcinał usunięty narząd, z którego wnętrza wypadała niespotykana ilość kamieni żółciowych.
Montaż filmu i nagrywanie podkładu dźwiękowego trwało wiele tygodni. W sumie zakończone dzieło, pobłogosławione przez prezesa klubu, wysłałem na międzynarodowy festiwal w Polanicy Zdroju - słynne "Pol-8".
Licząc na duży sukces, ruszyliśmy we wrześniu silną grupą do kurortu. Druki delegacji wystawione przez CH.S.M. - reprezentowaliśmy przecież tę Spółdzielnię - obniżały koszty imprezy, trwającej w sumie parę dni. Okazało się jednak, że mój film nie został dopuszczony do festiwalu. Rozczarowany i dodatkowo podpuszczony przez kolegów, postanowiłem "porozmawiać" z komisarzem.
- Czy pan jest rzeźnikiem?! - Usłyszałem w odpowiedzi.
Nie rozumiałem.
- Panie! Krew..! Skalpel, wnętrzności...! - Takich rzeczy ludziom nie można pokazywać!
To niepowodzenie, czy raczej brak sukcesu, nie zraziło mnie. Wprost przeciwnie; zapomniałem prawie całkowicie o fotografii, wynosząc kamerę filmową ponad wszystko. Stałem się z czasem jednym z najbardziej aktywnych członków klubu, któremu nadaliśmy nazwę: "Chorzowska-ósemka". W pewnym okresie jego działalności pełniłem funkcję prezesa.
Z kolei o prezesowaniu w domu mogłem zapomnieć. Irenka w niedługim czasie po porodzie nabrała sił, powróciła do dawnej formy. W każdej sytuacji mogła liczyć na poparcie swojej rodziny w komplecie przebywającej u nas już niemal na stałe. "M-2" stawało się nieznośnie ciasne, irytująco "głośne", wypełnione wybuchową mieszanką złości i beznadziei. Coraz częściej odwiedzałem, znajdujące się w stanie robót wykończeniowych, nasze wielopokojowe mieszkanie, wiążąc z nim nadzieje na rozwiązanie palących problemów.
Chrzest Juli tylko na krótko pozwolił zapomnieć o dniu codziennym. Uroczystość odbyła się w bardzo nietypowych warunkach.
Mieszkanie pękało w szwach. Poza liczną rodziną i gronem znajomych, zjawił się ksiądz z ministrantami. Cała ceremonia odbyła się na trzynastym piętrze wieżowca. W tym dniu działały na szczęście wszystkie windy.
Uświadomiłem sobie wtedy, chyba po raz pierwszy, że czerpana w kościele siła duchowa Irenki miała konkretny wymiar. Potrafiła załatwić chrzest w prywatnym mieszkaniu i to bez specjalnego zachodu. Nie mogła przecież narażać, kaszlącej jeszcze Juleczki, na chłód nieopalonej świątyni.
Niekonwencjonalna uroczystość, a następnie wystawne przyjęcie, przerodzone w wielogodzinną biesiadę, w której uczestniczyli nawet sąsiedzi z różnych pięter trwało do bardzo późna. Rodzice chrzestni: moja siostra Zosia i Zbyszek, brat Irenki, wywiązywali się wzorowo z czynności nadprogramowych. Zosia niańcząc swoją chrześniaczkę dbała o jej suche pieluszki, a Zbyszek, do tego stopnia wykazywał zatroskanie o nastrój księdza, że w końcu sam musiał odtransportować go na parafię.
Kolejne Święta Bożego Narodzenia, tradycyjnie spędzane w Nysie w tym roku miały inny charakter. Urządzaliśmy, jak dawniej, korzystając z zimowej oprawy, zabawy i kuligi za samochodem. Nakręciłem nawet krótki film "Adam i Ewy", wykorzystując do tego celu nasze wygłupy na śniegu, niemniej cały nastrój zdominował jeden temat. Rodzice planowali kolejną zagraniczną "wyprawę". Wszystkie dotychczasowe bladły przy niej. Kółka "simki" potoczyć się miały w kierunku zachodu.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
wyrrostek · dnia 10.03.2009 12:17 · Czytań: 805 · Średnia ocena: 3,4 · Komentarzy: 10
Inne artykuły tego autora: