Słowa mają to do siebie, że się zmieniają. W jednej chwili lekkie jak bańki mydlane, rozbijające się o wieżę kościoła, piękne swoją nietrwałością, w drugiej płyną niczym spieniona lawa, niszcząca wszystko po drodze. Z daleka, na dystans, wydają się piękne, bez względu na swoją wagę. Dopiero z bliska widzimy je takimi, jakie są. Będąc blisko, cofamy przerażeni ręce, nie chcąc się sparzyć. Pierwsza, instynktowna reakcja: ucieczka.
Pamiętam ostatnie słowa Alexa z tamtego poranka. Wybiegł przed dom z kanapką w ręce. Spomiędzy białego pieczywa wyglądał kawałek kurczaka z ketchupem. Był w ciemnych spodniach i skórzanej kurtce. Plecak, niedbale opuszczony na chodnik, zatrzymał się obok wielkiej kałuży. Alex błyskawicznie dokończył śniadanie; czerwony sos rozmazał mu się w kąciku ust. Wyglądało to, jakby się z kimś pobił.
Zamachał do mnie i wyszczerzył się radośnie. W tym momencie podjechał autobus. Krzyknęłam, żeby się pospieszył, ale on, zapomniawszy o plecaku, zawrócił do domu.
-Pójdę na piechotę! Nie martw się, zdążę!
Mogłam zaproponować, że zatrzymam kierowcę, że pójdę z nim... Nie zrobiłam tego. Alex często chodził piechotę, traktując to jako rozgrzewkę przed treningami. Może powinnam się nim zająć. Porozmawiać. Może to by coś zmieniło...
Nie zrobiłam nic. Oglądnęłam się jeszcze po raz ostatni, ale w brudnej szybie szkolnego busa nie zobaczyłam już sylwetki mojego przyjaciela. Po chwili myślałam już tylko o czekającym mnie teście z francuskiego.
Nauka obcego języka to jak cofanie się do czasów niemowlęca. Pytania o wszystko, o każdą zgłoskę, intonację głosu. Dzieci rodzą się z ciekawością świata, z umysłem tak otwartym, jak to tylko możliwe. Są specjalistami od wymyślania najbardziej skomplikowanych scenariuszy. Zadają pytania o wszystko. Niczego nie przyjmują na wiarę. Nie ma pewności, nic nie jest stuprocentowe. Z tego, co zdążyłam zaobserwować przez siedemnaście lat swojego życia, dorastanie polega jedynie na stopniowym zamykaniu umysłu.
Francuski to ciężki język, przynajmniej według mnie. Piękny, owszem, ale trudny. A wiem, co mówię. Z ciekawości, zdążyłam liznąć ich co najmniej dziesięć: rosyjski, chiński, hiszpański, japoński, grecki, urdu, bułgarski, rumuński, czeski. Każdy rzucałam średnio po dwóch miesiącach. Po prostu nagle stwierdzałam, że lekcje dwa razy w tygodniu kradną mi zbyt dużo czasu, który mogłabym spędzić inaczej. Francuskiego uczyłam się z musu.
Nauczycielka rozdała testy. Napisałam spokojnie swoje imię i nazwisko, klasę i grupę. Na tym w zasadzie moja wiedza się kończyła. Żeby zabić trochę czasu, rozejrzałam się po klasie. Rena i Maryl, dwie kujonki, z nosami przy swoich arkuszach, pokrywały je błyskawicznie drobnym druczkiem.
Stwierdziłam, że lepiej choć spróbować niż gapić się całą godzinę w ścianę. Zrezygnowana, wbiłam wzrok w pierwsze polecenie. "Uzupełnij brakujące słowa." Nienawidzę tego zwrotu. Jak może brakować słów? One są zawsze, wszędzie, dookoła nas, wirują niczym splątane nitki naszych zmaterializowanych, wypowiedzianych głośno myśli. Mogą nam się nie podobać, mogą być nie takie, jakie byśmy sobie wymarzyli, ale one są. Wystarczy tylko dobrze się wsłuchać.
Je suis... Pochylam głowę, odszukując wzrokiem słów do wpisania w luki.
la cuisine, stupide, intelligent...
To ma być jakiś test?! Wściekam się i po chwili o mały włos nie wybucham śmiechem. Bo to jest test.
Rozległ się jakiś stukot. W pierwszej chwili, zajęta przepisywaniem tego samego słowa we wszystkie luki - jakieś zdanie w końcu będzie musiało być poprawnie, zignorowałam go.
Usłyszałam przeraźliwy krzyk, ale nawet to mnie jakoś nie zaskoczyło. W końcu nie dalej jak wczoraj Amy poderwała na nogi pół szkoły, bo na gotowaniu w jednym ze zlewów zobaczyła pająka. W zeszłym tygodniu Katie zdarła sobie gardło, bo kiedy wyszła na papierosa, gwałtownie lunęło i deszcz rozwalił jej perfekcyjną fryzurę.
Wiecie, o czym mówię? Są miejsca, w których do hałasu po prostu się przyzwyczaja. I amerykańska szkoła średnia do nich należy.
Wolno podnoszę głowę z tą nonszalancją, która jest wpisana w mój wizerunek - i w tym momencie coś wali się przede mną na podłogę.
Patrzę ogłupiała na nauczycielkę, na plamę w kolorze kalifornijskiego wina na jej koszuli i odruchowo podrywam się na równe nogi.
Przerażony koszykarz z pierwszego rzędu - chodzimy od pięciu lat na te same lekcje, a ja wciąż nie pamiętam jego imienia - jednym szarpnięciem przewraca cztery złączone ze sobą ławki. Fragmentem umysłu rejestruję, że pół klasy skupia się, niczym spanikowane stado kwok, za jedną, cienką płaszczyzną z deski. Ale to jedyne, co jestem w stanie zrozumieć. Bo ta cała reszta, którą ogarniają moje oczy, po prostu nie może być prawdą.
W progu stoi postać, niczym ucieleśnienie zła, cała w czerni. Czarne glany, ciemne spodnie, taka sama bluza i czapka nasunięta na oczy. Nie widzę twarzy, ale nie muszę. Jak zahipnotyzowana, wpatruję się w malutką plamkę na kolanie jego spodni. Przypominam sobie poprzednie lato, upał w ogródku i malowanie płotu, oddzielającego mój dom od domu Alexa. Kto wtedy pierwszy chlapnął farbą na tą drugą osobę? Nie pamiętam. Wiem, że roboczy fartuch osłaniał wtedy bluzę Alexa, ale nie jego spodnie.
Znałam tą sylwetkę równie dobrze jak swoją własną. Wiem, że jego ulubiony kolor to srebrny, gradowy, kolor nieba przed burzą, że uwielbia grać w pokera, że najbardziej lubi chwile przed wschodem słońca. Z dzieciństwa pamiętam bliznę na jego kolanie po tym, jak zsunął się po pomoście do wody i rozbił nogę na skale. Znam topografię jego ciała, plany.
A teraz okazuje się, że nie wiem, kim jest mój przyjaciel.
Bo Alex, którego znałam, nigdy nie wziąłby broni do ręki, jako przeciwny wojnie. Bo Alex, nawet gdyby zdarzyło mu się, z ciekawości, pochwycić w dłoń chłodną stal, która daje boską władzę, nie skrzywdziłby innego człowieka.
W końcu Alex, którego znałam, zbierał pająki ze ścian, żeby ich nie zabijać.
Patrzymy na siebie o jedną chwilę za długo. Odrywam wzrok od mgły, która spowija jego oczy i widzę wyraźnie na karabinek w jego ręce. Wolno unosi broń do ramienia. Wiem, że szykuje się do strzału, ale stoję jak wmurowana. Nie jestem w stanie nic zrobić, nawet mrugnąć okiem. Chyba też przestałam oddychać.
Znacie to uczucie, kiedy noga wam się omsknie na schodach? Ten moment, zanim wyciągnięta ręka chwyci za poręcz? Wątpliwość, czy się uda? Nagły skurcz w przeponie?
Chwyta mnie teraz, o wiele silniejszy, bo i stawka jest większa niż przy upadku ze schodów. Zaciskam palce na jakieś ostrej krawędzi i odruchowo spoglądam w dół. Test z francuskiego rozciął mi palec. Kropelka krwi spłynęła na biurko. Patrzę na nią, wiedząc, że jeśli podniosę wzrok, będę musiała uznać rzeczywistość za prawdę.
Kolejny strzał jest głośny, o wiele za głośny. Zataczam się, ktoś chwyta mnie za rękę, wyrywam się, przerażona, przekonana, że za chwilę zobaczę kościstą twarz śmierci.
Szarpnięcie powala mnie na podłogę, następne kule żłobią dziury w ścianie, rozbijają szyby w tysiące kawałków.
Patrzę w twarz wybawiciela, poszarzałą twarz koszykarza. Z poharatanej nogi płynie krew. Tętnica. I naraz, w ułamku sekundy, przypominam sobie ostatni szkolny mecz i imię najlepszego gracza: Leo. Tak miał na imię: Leo.
Znowu cichy stukot, za cichy na strzał. I już wiem: to były drzwi. Sama nie wierząc, że to robię, unoszę się i wyglądam na środek klasy.
Alexa już nie ma, jakby nigdy nie było, jakby ta scena dookoła mnie była zaledwie koszmarnym snem. Już prawie bym w to uwierzyła, ale z korytarza słyszę wrzask, od którego krew krzepnie w żyłach.
-Wy jeszcze żyjecie?!!
Wiem, co robi jeszcze zanim otworzy drzwi i padam na deski klasy, teraz splamione krwią, płynącą z wielu ran. Seria przypomina warkot wiertarki, mniej więcej do siódmej potęgi. Nie myślę. Ten krzyk jest jak pierwotny ryk, wszystkowiedzący i jednocześnie błagający o ułamek zrozumienia.
-ALEX!!!
Te cztery zgłoski są jak głos mojego dzieciństwa, tak samo znajome jak smak lodów waniliowych, jak zapach nagrzanej słońcem trawy. Zapada cisza. Przerażająca. Po chwili, choć trudno mi w to uwierzyć, słyszę szloch. I ten głos, ukochany, powtarzający moje imię.
-Jane. Jane. Idź. Uciekaj.
Patrzę na niego w niedowierzeniu, wiedząc, że ofiarowuje mi życie. Z trudem podnoszę się na nogi, kolana pode mną drżą. Czapka mu spadła i teraz wyraźnie widzę jego oczy. Oczy, które tyle razy jaśniały blaskiem bądź ciemniały, teraz są puste.
Chwytam się ławki, żeby nie upaść. Zastanawiam się, ile warte jest życie. Nie czyjeś tam, niezidentyfikowane, ale moje. Życie, z którym mimo wszystko nie chcę się rozstawać.
Czy życie ze świadomością tego, co właśnie widziałam, jest lepsze od śmierci?
Otwieram usta, żeby z tej poplatanej gmatwaniny faktów, emocji wysnuć jedną nitkę prawdy.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
lina_91 · dnia 14.03.2009 22:34 · Czytań: 979 · Średnia ocena: 3,5 · Komentarzy: 14
Inne artykuły tego autora: