Do Ełku, prowincjonalnego miasteczka, położonego wśród mazurskich jezior, przyjechałem służbowo. Zostałem oddelegowany na trzy miesiące do tworzącej się tam fili naszego przedsiębiorstwa. Moja praca polegała na szkoleniu i nadzorze młodego personelu. Czas, jaki musiałem jej poświęcić zamykał się w godzinach pomiędzy ósmą a piętnastą. Mieszkałem w małym hotelu. Posiłki serwowane w hotelowej restauracji nie odpowiadały zarówno memu podniebieniu jak i żołądkowi. Miały też jeszcze jedną wadę. Były bardzo drogie. Wolałem poszukać innego miejsca z smaczniejszym, zdrowszym i tańszym menu. Znalazłem je w bocznej, odchodzącej od głównej arterii, uliczce. Bardziej kawiarnia niż pub, otwarta do późnych, nocnych godzin. Dania, jakie tam podawano były naprawdę wyśmienite. Pora roku i pogoda nie zachęcała do spacerów po mieście i okolicy. Samotne przesiadywanie w hotelowym pokoju i bezmyślne gapienie w ekran telewizora, który odbierał tylko dwa kanały, nie należały do mojego wyobrażenia rozrywki i wypoczynku. Wolny czas wolałem spędzać w kawiarni. Po spożyciu obiadu, przesiadywałem tam popołudniowe, jesienne godziny. Po pewnym czasie potrafiłem rozpoznawać poszczególne osoby goszczące w tym lokalu. Tworzyli trwałą, znającą się wzajem, klientelę, która po przełamaniu pewnej nieufności, jaką darzyła mnie w pierwszych dniach, zaakceptowała moją osobę. Pomimo tego nie było tam zbytniej poufałości. Każdy zbierał się w swoim gronie przy swoim, stałym stoliku, nie przejmując się pozostałym towarzystwem. Jedyną osobą, która mogła pozwolić sobie na rozmowę, czasem nawet bardzo osobistą z każdym obecnym w tej sali, był barman. Stanowił w jednej osobie: właściciela, garsona, kelnera, powiernika i sędziego, jedynego sprawiedliwego tego przybytku,. Jego orzeczenie było ostateczne, bez możliwości odwołania. Samą posturą, uprawiał niegdyś zawodowo boks, zniechęcał nawet najbardziej opornych do próby podważenia jego decyzji. Mógł on bez narażenia się na czyjąś niegrzeczność zwrócić uwagę, czy to dla młodych ludzi zbyt głośno prowadzących rozmowę, wtrącić swoje zdanie dla trzech, ciągle dyskutujących panów w średnim wieku, przysiąść się do kłócącej się pary, która wyglądała mi na młode małżeństwo, rozstrzygnąć spór dwóch emerytów zajętych grą w szachy, czy wskazać mi warty przeczytania, artykuł w tygodniku, który, dostarczał wraz z zamówioną kawą do mojego stolika. Nie chcąc narazić na niegrzeczność udawałem, że zagłębiam się w lekturze, podczas gdy tak naprawdę wolałem tracić czas na obserwowaniu gości kawiarni. Najbardziej godnymi uwagi wydawali się być staruszkowie grający w szachy. Wygląd jednego był przeciwieństwem drugiego. Ten, który pojawiał się pierwszy i zamawiał kawę oraz dwa kieliszki mocnej śliwowicy, był wysokiego wzrostu, raczej chudy niż szczupły, spokojny, opanowany, starannie ubrany, jego garnitur, może nieco minionej mody, zawsze starannie wyprasowany, podobnie jak biała koszula, której kołnierzyk zdobiła czerwona, staroświecka muszka. Głowę zdobiła mu siwa, gęsta, starannie uczesana fryzura. Twarz gładko ogolona. Jego wiecznie spóźniający się partner był wzrostu dużo poniżej średniego, sporej nadwagi, głowa pozbawiona zarostu, za to o twarzy ozdobioną rudą, skołtunioną brodą. Ubierał się dosyć niedbale. Pomięty garnitur, koszula, której kolor mocno spłowiał, zawsze rozpięty guzik kołnierzyka z byle jak zawiązanym krawatem. Jego menu ograniczało się tylko do piwa, które w czasie gry wypijał w sporej ilości. Pierwszy flegmatyczny, drugi tryskający nadmiarem energii.
Przyglądając się ich grze zauważyłem, że towarzyszy jej ten sam niezmienny rytuał. Chudy siadał przy stoliku, barman przynosił szachownicę, po chwili stawiał przed nim kawę i dwa kieliszki napełnione śliwowicą. Gracz rozstawiał figury, zapalał papierosa i czekał. Gruby spóźniał się regularnie. Kiedy już stawał w drzwiach, nie szedł do stolika, on biegł do niego. Witając się z przeciwnikiem podawał mu rękę, nie siadał, lecz padał na krzesło, chusteczką ocierał spływający pot z czoła, chwilę odpoczywał. Patrzył na szachownicę i zaczynał przestawiać pionki. Partner oponował spokojnie, czekał na kelnera niosącego kufel piwa i prosił, by on rozstrzygnął ich spór. Ten oczywiście przyznawał rację chudemu. Przyglądając się ich grze zauważyłem, że nigdy nie rozpoczynają nowej partii, lecz kontynuują wciąż tę samą, rozpoczętą zapewne dużo wcześniej od mojego pierwszego pojawienia się w kawiarni. Ich gra rozpoczynała po długim, często ponad półgodzinnym namyśle, chudego flegmatyka. Gruby wiercił się nerwowo na swoim krzesełku, co i rusz podnosił się tylko po to by ponownie opaść na nie. Pił łapczywie piwo, wycierał rękawem marynarki pianę z brody i niecierpliwie czekał aż partner wykona w końcu to pierwsze posunięcie. Doczekawszy się nareszcie tego momentu, chwilę drapał się po łysej głowie, tłustymi palcami łapał jedną ze swoich figur, trzymał ją w powietrzu namyślając gdzie by ją postawić, poczym odstawiwszy ją na miejsce chwytał inną. Jego przeciwnik nie protestował, chociaż reguły tej gry jednoznacznie mówią, że raz dotknięta nie może być zmieniona na inną. Zdarzało mu się nawet cofnąć wykonane posunięcie, co było już jawnym złamaniem regulaminu. Czas ich gry kończył się wraz z ostatnim łykiem śliwowicy jednego i opróżnieniem, zwykle czwartego, kufla piwa, przez drugiego starca. Ich spotkanie trwało przeciętnie około trzech godzin. Od godziny siedemnastej do dwudziestej. Barman sam, bez zapraszania, pojawiał się przy nich, inkasował pieniądze, przez moment patrzył na plansze, by zapamiętać rozstawienie przerwanej partii, zabierał szachownicę i z szacunkiem odprowadzał staruszków do drzwi kawiarni.
Mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, a czas w kawiarni, wśród jej bywalców, trwał w tym samym miejscu, zatrzymał się jak wskazówki zepsutego zegara, wiszącego na ścianie ponad barem. Ci sami goście, te same rozmowy i szachiści grający, tę samą, niekończącą się partię. Barman, który zdążył się ze mną trochę zaprzyjaźnić, na tyle, na ile pozwalało mu stanowisko, nie potrafił sobie przypomnieć jak długo trwa ten zacięty pojedynek. Jak sięgał pamięcią ci dwaj staruszkowie grali codziennie, w każdym dniu tygodnia, w każdym tygodniu miesiąca, w każdym miesiącu roku. Oni tu przychodzili od zawsze, to znaczy od dnia, kiedy został właścicielem tego lokalu, a kupił go już kilka dobrych lat temu. Ta ich rozgrywka musiała rozpocząć się jeszcze wcześniej, bo nie przypomina sobie jej początku. Znudziła mnie ta niezmienność, coraz bardziej tęskniłem za chwilą, kiedy zakończę tu pracę i będę mógł powrócić do domu. I wtedy, zupełnie niespodzianie stała się rzecz zdawałoby się niemożliwa.
Któregoś dnia, jak zwykle o siedemnastej szczupły, starszy pan zajął swoje miejsce. Barman przyniósł mu codzienną porcję śliwowicy, kawę i szachownicę. Starszy pan rozstawił figury, rozmyślał nad kolejnym posunięciem. Powoli popijał trunki, palił papierosa. Minuty mijały, drugi nie nadchodził, ale, że leżało to w jego zwyczaju, pierwszy nie okazywał zniecierpliwienia, ani tym bardziej zaniepokojenia. O dwudziestej, kiedy barman podszedł z rachunkiem, jego twarz wyrażała jedynie zdziwienie. Garson, który się dosiadł do mego stolika, zdawał się być nie mniej zaskoczony. Coś musiało się stać, coś nie dobrego. Może zachorował, podsunąłem mu swoje przypuszczenie. Pogoda fatalna, ma już swoje lata. Barman nie był do tego przekonany. Nie, to nie to. Nawet gdyby był chory, przyszedłby. Nazajutrz sytuacja się powtórzyła. Chudy o siedemnastej siedział przy stoliku. Barman tym razem tkwił za barem, zwlekał z obsługą. Dopiero energiczny głos klienta, zmusił go do wypełnienia obowiązku. Na tacy ustawił dwa kieliszki śliwowicy i kawę. Tym razem szachownica pozostała pod ladą. Na pytanie staruszka, szeptał mu coś do ucha. Ten jednak zaprzeczał kręcąc głową. Coś wykrzykiwał, lecz gwar w kawiarni nie pozwolił mi zrozumieć jego słów. Dalsze tłumaczenie barmana nic nie pomogło, musiał wrócił po szachownicę. Ruch w kawiarni tego dnia był tak duży, że nie miał czasu na rozmowę ze mną. Po dwudziestej stary szachista wyszedł z sali. Po godzinie udałem się do hotelu.
Następny dzień był równie dziwny i smutny, jak poprzedni. Samotny starzec oczekujący na przyjaciela. Może to śmieszne, ale ja również odczuwałem jego brak. Zdążyłem się przyzwyczaić do codziennego widoku starych przyjaciół, mimo wszystkich różnic, połączonych wspólną pasją i rozrywką, która ich łączyła, gry w szachy. Barman równie markotny raczył wreszcie zwrócić na mnie uwagę. Wycierając stolik, przy którym siedziałem, na moje nieme pytanie, odpowiedział krótko: nie żyje, zawał. Nic więcej nie chciał powiedzieć. Poczekałem, aż obsłuży gości i zajmie swoje miejsce za barem. Usiadłem na wysokim stołku. To smutna wiadomość. Trzeba jednak mu ją przekazać. Barman wyglądał na zrezygnowanego i takim samym, apatycznym tonem głosu oświadczył mi:r1; powiedziałem mu to, ale on tego nie przyjmuje do wiadomości. Tak mi powiedział: mów pan, co chcesz, ja tego nie przyjmuję do wiadomości. Mówi, że to jakiś absurd, zupełnie niemożliwe, żeby jego przyjaciel uczynił to nie dograwszy zaczętej partii. Stary dziwak, myśli, że śmierć może poczekać. Jednak szkoda mi go.r1; Ja również współczułem temu człowiekowi. Chciałem mu pomóc. Niby przypadkiem zbliżyłem się do jego stolika. Zapytałem czy mogę się przysiąść. Oburknął, że zajęte, czeka na przyjaciela. Nalegałem, że tylko na chwilę, mógłby skrócić oczekiwanie zagrając ze mną. Stary nie wdając się w dalszą rozmowę przywołał barmana i kazał mnie wyprowadzić. Wraz z barmanem wróciłem na swoje miejsce. Widziałem figury na szachownicy. Białe miały króla i gońca, czarne; króla i skoczka. Skończona partia, remis. Żadnych szans na wygraną czy przegraną.
Czas mojej delegacji w Ełku powoli się kończył. Do wyjazdu pozostał już tylko tydzień. Nadal chodziłem do kawiarni. Po zjedzeniu obiadu siedziałem tam do kolacji. Staruszek codziennie o tej samej godzinie zajmował swoje miejsce. Samotnie siedział do dwudziestej, potem wychodził. Myślałem, że sytuacja ta już nigdy się nie zmieni. Myliłem się. Stało się to na dwa dni przed wyjazdem. Szczupły staruszek o zwykłej porze usiadł na krześle, popijał śliwowicę i czekał. W drzwiach kawiarni stanął nieznany mi człowiek. Nieznany nie tylko mnie, sądząc po zainteresowaniu, jakie wywołał na innych stałych gościach. Człowiek ten w wieku już podeszłym, ubrany w długą czarną jesionkę, równie czarny kapelusz, pewnym krokiem podszedł do stolika samotnego szachisty. Zdjął wierzchnie okrycie i nie pytając o pozwolenie rzucił je na wolne krzesło. Sam usiadł na innym stojącym naprzeciw chudego. Pomyślałem, że zacznie się teraz prawdziwa awantura. W pobliżu znalazł się zaniepokojony kelner, gotowy do interwencji. I wtedy nastąpiło coś, co zaskoczyło nas wszystkich. Chudy podał rękę nowemu, przywitał go serdecznie. W sali zapadła taka cisza, że mogłem słyszeć ich rozmowę. Nowy tłumaczył się ze swojej długiej nieobecności. Nie mogłem uwierzyć własnym uszom i oczom. On wziął tego obcego za swojego dawnego partnera. Początkowo podejrzewałem, że znalazł sobie innego towarzysza do gry. Ale nie, on naprawdę myślał, że to stary przyjaciel powrócił. Wywnioskowałem to z ich zachowania. Nie rozpoczęli nowej partii, lecz kontynuowali starą. Mało tego, tak jak kiedyś stary, teraz nowy zaczął przestawiać figury na planszy i tak jak kiedyś, tak i teraz przywołany barman, który przyniósł kufel piwa, musiał wystąpić w roli arbitra. O co tu chodzi, pomyślałem przyglądając się tym dwóm dżentelmenom. Nowy w niczym nie przypominał poprzedniego. Nie był gruby ani łysy, na jego twarzy brak było brody, tak charakterystycznej tamtemu. Sposób zachowania miał również odmienny. Siedział spokojnie, popijał piwo, czekał cierpliwie na swoje posunięcie. O dwudziestej wyszli obaj z kawiarni. Barman wiedział tyle, co ja, czyli nic.
Następny dzień, był dniem pożegnania się z Ełkiem, z kawiarnią i jej właścicielem. Zjawiłem się tam nieco później niż zwykle. Starsi panowie zajęci byli grą w szachy. Niby wszystko wróciło do dawnego porządku, ale ja odczuwałem pewien rodzaj niesmaku. Zjadłem spóźniony obiad, pożegnałem się z barmanem. Poszedłem piechotą na dworzec, wsiadłem do pociągu i odjechałem. Siedząc w wagonie, patrząc przez okno na oddalające się światła miasta, rozmyślałem o starym, szachiście, jego upartej potrzebie gry, która nigdy nie przyniesie zakończenia, o grubym, zmarłym przyjacielu i uzurpatorze, który zajął jego miejsce przy szachownicy. Czy w tej ich grze było miejsce na przyjaźń, czy próba wypełnienia, chociaż na parę godzin, codziennej pustki jaką jest samotność.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
magnat · dnia 16.03.2009 09:58 · Czytań: 833 · Średnia ocena: 3,5 · Komentarzy: 7
Inne artykuły tego autora: