Panna Barnes była wielbioną przez swoich uczniów nauczycielką i dyrektorką ośrodka, którym miała przyjemność kierować. Wychowankowie Sierocińca pod wezwaniem św. Łucji wprost kochali ciepłą i mądrą osobę, jaką reprezentowała Barnes. Być może na jej reputację wpływały m.in. opinie o przepysznych wypiekach, którymi nauczycielka częstowała "swoje dzieci" (oczywiście by poczuły rodzinną atmosferę) oraz które to sprzedawała na pobliskim bazarku, a zarobione pieniądze przeznaczała na upiększanie budynku. Nauczycielka dbała o dobro podopiecznych nie tylko w kwestii żywienia ale i wychowania. Sierotom - chuliganom nie pozwalała pałętać się po ośrodku, a takich delikwentów, po jakimś czasie, wysyłała do tajemniczego zakładu dla łobuzów na północy kraju. O tak, panna Barnes była niesamowitą kobietą.
Jak zwykle, raz na miesiąc, do sierocińca przychodziła nowa "dostawa" dzieci. Tym razem jednak miało ich być więcej, gdyż większość była potomkami ludzi z niedawno zamienionej w popiół dzielnicy. Dziesięcioro dzieci - jak przystało na nowicjuszy - po meldunku o godzinie 8. rano zasiadły wraz ze swoimi przyszłymi przyjaciółmi do śniadania.
- ... aby pokarm ten dał nam siłę i zdolność w nauce. Amen. - Rozległa się modlitwa i dzieci rzuciły się do posiłku.
Panna Barnes, zza swojego stolika na podeście, czujnie obserwowała nowych mieszkańców sierocińca, gdy zaczęli kosztować jej pyszne babeczki ze słodką posypką. Już miała życzyć swoim koleżankom smacznego, gdy jej wzrok padł na trzech nowo przybyłych chłopców. Panowie ci, na oko, dwunastoletni rozmawiali o wiele głośniej, niż inne dzieci. A każdy szanujący się wychowawca, jak panna Barnes wie przecież, że głośne rozmowy to pierwszy sygnał łobuzerstwa.
Tak, jak się spodziewała, trójka chłopców była świetnym materiałem na przyszłych wandalów. Już na pierwszej lekcji bezmyślnie połamali kredę (kto to widział?! Kredę?!), napluli na krzesło Słodkiemu Joe i ciągnęli Mary Lou za warkocze. Nieznośne bachory! Po sierocińcu zaczęła krążyć plotka, że panna Barnes umieściła trójkę rozrabiaków na swojej "czarnej liście" i już niebawem mają zostać wysłani na północ.
Po około dwóch tygodniach w trakcie których spłonął śmietnik, zdechł kot i wybito szybę w gabinecie dyrektorki, przemiła i kochana przez wychowanków panna Barnes ogłosiła przy śniadaniu, że trójka nieznośnych koleżków po posiłku opuści budynek.
Chłopcy stali przed gabinetem dyrektorki z zupełnie obojętnymi minami. Nie dbali o to, gdzie wyjadą, byleby jak najdalej od sierocińca i wypieków przeklętej Barnes, które uważali za zupełnie niejadalne.
Panna Barnes wyszła z gabinetu z półuśmiechem
- Za mną - rzuciła i skierowała się w głąb korytarza.
Lecz gdy doszli do głównych drzwi niespodziewanie skręciła w lewo i zaczęła schodzić kamiennymi schodami w ciemność. Chłopcy stanęli zaskoczeni.
- No co? - Panna Barnes była już daleko przed, a raczej pod nimi - Chodźcie, chodźcie, pomożecie mi.
Cóż mieli zrobić. Nawet największy łobuz jest czasem w stanie pomóc dorosłemu w potrzebie. Zeszli po schodach, a Barnes wpuściła ich przez drzwi do piwnicy.
Rozejrzeli się po pomieszczeniu. W głębi znajdował się wielki, buchający piec, parę metrów od niego stał drewniany stół z urządzeniami gastronomicznymi, a w kącie...
Rozległ się łomot ryglowanych drzwi. Chłopcy z przerażeniem odwrócili wzrok od ludzkich kości i spojrzeli na uśmiechniętą od ucha do ucha pannę Barnes. Kobieta podniosła rękę, w powietrzu zalśniło ostrze siekiery.
- Będą z was niezłe ciasteczka, panowie! - Ryknęła śmiechem i zamachnęła się z elegancją.
Pozostałe dzieci miały właśnie zajęcia z rytmiki.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Nikczemna · dnia 21.03.2009 09:12 · Czytań: 815 · Średnia ocena: 3,15 · Komentarzy: 16
Inne artykuły tego autora: