1
Była głodna. To, co zdążyła zjeść trzy dni temu, wydawało się snem tak nierealnym, jak szwedzki stół w Hiltonie.
Już nie liczyła odległości w milach. Jeden las, potem osada, którą ze sporym naddatkiem drogi ominęła i kolejny las, i jeszcze jeden...
Na noc wspięła się na drzewo i w półśnie przesiedziała na rozłożystej gałęzi, w obawie przed dzikimi zwierzętami, aż do świtu. Dzień kolejny zaczął się wędrówką. Wodą ze strumienia przemyła twarz, szyję. Jedna natarczywa kropla spłynęła jej między krągłymi piersiami aż na bardzo wydatny, już obecnie, brzuch.
-Czemu jeszcze nie rodzę?- Ta myśl przemknęła w jej rozgorączkowanym umyśle.-To dziecko nie chce się urodzić. Nie. Nie jestem bezpieczna i ono to wyczuwa.
Przyglądała się swojemu odbiciu w wodzie, która w tym odcinku strumienia tworzyła małą zatoczkę, lustro otoczone mchami. Utrudzona brzemieniem i niewygodami położyła się na tym mchu i zaczęła rozmyślać nad swoim położeniem.
-Nazwali mnie czarownicą! W dwudziestym pierwszym wieku nazwali mnie wiedźmą. I dlaczego? Skąd w ogóle jestem? Myślałam, że z ich miasta, od urodzenia, to pamiętam, a oni? Nazwali mnie przybłędą, podrzutkiem... A przecież wszystko pamiętam...Rodziców, wypadek, dom, ciotkę Klarę.
Właśnie Klara pierwsza jej powiedziała, że jest tu obca. Mówiła to w gniewie, w poczuciu własnej krzywdy. Jej się nic nie udawało, za to Annie wszystko układało się idealnie.
Klara kiedyś pragnęła rozpocząć naukę w najlepszej uczelni w regionie. Mówiła o tym wszystkim i wszędzie. Nie dopuścili jej nawet do egzaminu wstępnego. Rozgoryczona rozpoczęła pracę w biurze na podrzędnym stanowisku. Chciała awansować, założyć rodzinę, mieć dzieci. Fatalnym zrządzeniem losu było to, że facet, z którym wiązała swoje plany był już żonaty, a najgorsze z tego, że był jej szefem.
Marzenia o karierze prysły jak bańka, a ona cieszyła się jedynie z tego, że została na posadzie. Kolejny mężczyzna w jej życiu też więcej zabrał, niż wniósł. Pragnęła rodziny za wszelką cenę, jednakże żadne starania o dziecko nie przynosiły rezultatów. Jego obarczyła winą. Że się nie stara jak należy, że może jest impotentem... Pewnej nocy spakował walizki i odszedł z jej życia, zostawiając podpisane jednostronnie papiery rozwodowe. To był szok. Lecz największym ciosem były wyniki badań- jałową była ona... Pewnej Wrześniowej nocy chciała targnąć się na swoje życie, czego skutkiem były połamane wielomiejscowo obie nogi. Lekarze zrobili wszystko, co leżało w ich możliwościach, ale i tak Klara do końca życia miała poruszać się o kulach.
Pięć lat po tym wypadku zdarzył się kolejny. Klara była świadkiem tego, jak wóz jadący z olbrzymią prędkością zjechał na drugi pas, zahaczył o barierkę ochronną, odbił się, przetoczył parę razy i zsunął się z nasypu spadając w dziewięciometrową przepaść. Zanim doszła do wraku ten już płonął. Widziała jeszcze walczącą o życie kobietę i mężczyznę za kierownicą, nienaturalnie rozklejonego na popękanej przedniej szybie. Kiedy podchodziła bliżej, potężny wybuch targnął samochodem a ten w jednej chwili stał się kulą ognia. Zrezygnowana chciała wrócić i powiadomić policję, ale przez trzask płomieni usłyszała płacz dziecka.
To była Anna. Cudem uniknęła śmierci wypadając przez okno na rozłożystą, w tym miejscu trawę. Klara wzięła dziecko, wróciła do domu, cały dorobek życia spakowała w dziesięć minut. Przez telefon zamówiła bilet i wyjechała. To miał być uśmiech losu, ale nie... Zamiast wychowywać dziecko jak swoje, zawsze wypominała, że uratowała mu życie. Złościło ją to, że mała kończyła szkołę z wyróżnieniem, że wszystkie wyższe uczelnie biły się o taką zdolną, ponad przeciętność uczennicę.
Anna nigdy nie poznawszy całej prawdy o swoim losie starała się być zawsze pomocną ciotce. Nauka przychodziła jej nad wyraz łatwo. Poziom studiów opanowała jeszcze w szkole średniej. Równie łatwo poznawała języki obce, nie tylko współczesne, ale i starogrecki, hebrajski, jak też i języki programistów, opierające się na kodach, cyfrach... W wieku lat szesnastu obroniła pracę na temat kultur świata.
Ale Anna nie była do końca normalnym dzieckiem.
* * *
Trawa pachniała. Szeleściła przy podmuchu wiatru swoimi długimi, cienkimi liśćmi. Nieznajomy szedł powolnym krokiem, rozsuwając ostrożnie butami każdą kępę w obawie, żeby jej nie zdeptać, czy raczej przeszukując cały teren. Co chwilę przystawał na dłużej, schylał się i delikatnie podnosił niektóre z traw przyglądając im się uważniej. Wtem wyprostował się i zaczął nasłuchiwać, próbując wychwycić dźwięki inne, niż te, które stanowią o spójności w przyrodzie... Tak. Daleko z kierunku, z którego sam nadszedł, usłyszał trzaski łamanych gałęzi, jak gdyby przez las ktoś chciał przegonić stado słoni. -Węszą psy!- Szept nieznajomego, skierowany w tamtą właśnie stronę wyrażał za razem nienawiść i pogardę.- Tu dotrą za dwie, trzy godziny i... Niczego nie znajdą.- Spojrzał jeszcze raz a potem jak gdyby o wszystkim zapominając na powrót zaczął przyglądać się poszczególnym kępom traw. Krok po kroku, by nie pominąć choćby źdźbła, doszedł na skraj polany. Tu właśnie znalazł to, czego szukał. Miejsce z pozoru nie wyróżniało się niczym od reszty polany. Tu jednak w trójkącie równobocznym o dwumetrowych ramionach trawa była w minimalnie innym odcieniu, bardziej soczysta. Z kieszeni kurtki wyjął najpierw telefon, a następnie podłużny przedmiot przypominający kształtem gruby flamaster. Szybkim ruchem wystukał numer na klawiaturze, a po odczekaniu, aż ktoś odbierze z drugiej strony, powiedział tylko dwa słowa: -Znalazłem, inicjuję.- Następnie schował komórkę do kieszeni, a z " flamastra" wysunął potrójną antenę teleskopową. Końce rozstawił dokładnie w kątach trójkąta z trawy, nacisnął coś z boku urządzenia i odszedł z pięć kroków do tyłu. Najpierw pomiędzy nogami anten zaczęła pojawiać się jak gdyby cienka powłoka, tworząc namiot. Płaszczyzny zaczęły gęstnieć w swojej strukturze, stając się taflami szkła, coraz bardziej matowego, następnie ciemniejąc w odcieniach szarości, aż na końcu cała konstrukcja wyglądała jak ostrosłup odlany z ołowiu. Dziwny, bo cały czas wydawał się lekki. W końcu miało się wrażenie, że widać, co się dzieje w środku. Tam ukazał się punkt jak z wiązki lasera. Zaczął posuwać się równolegle do ściany, zniknął, znowu się pojawił, jak światło skanera. Kiedy doszedł do szczytu, zaczął "skanować" z drugiej ściany, potem znowu dalej, coraz szybciej. Teraz miało się wrażenie, że z tego światła powstał drugi ostrosłup. Nagle ściany ołowiane znikły a pozostała tylko ta świetlista konstrukcja. Światło, jaśniejsze niż słoneczne, teraz zaczęło pulsować na przemian barwą żółtą i białą. Z owego namiotu zaczęli wychodzić ludzie. Mężczyźni i kobiety w średnim wieku, trudnym zresztą do określenia. Mogli mieć trzydzieści, jak i czterdzieści pięć lat, w różnych strojach, fryzurach, z jedną tylko cechą wspólną... Dziewięć postaci stało nieruchomo, z nienaturalnie wysuniętymi do przodu barkami a klatkami piersiowymi schowanymi jakby w stronę kręgosłupów... Nieznajomy zdjął okulary potocznie przezywane "bzykami". Przyjrzał się każdej z postaci szukając w nich jakichś mankamentów i widocznie niczego nie znalazł, bo uśmiechnął się. -Rozbudowa! Aktywacja! Cel infiltracja!- Wydał trzy krótkie rozkazy, na których dźwięk ludzie wyprostowali się wypinając dumnie pierś do przodu, otworzyli oczy i uśmiechnęli się. W tym samym czasie świetlny ostrosłup przybrał na powrót barwę ołowiu, następnie przestrzeń między antenami stała się zwyczajnie przeźroczysta, z tą różnicą, że trawa stała się taka sama jak wszędzie, to znaczy szaro-zielona. Nieznajomy szybko zdemontował urządzenie i schował na powrót do kieszeni kurtki, która pomimo swoich rozmiarów i kroju nie do końca ukrywała posturę mitycznego herosa.
-Dematerializacja!- To był jego ostatni rozkaz. Wszyscy naraz wykonali krok lewą nogą do przodu jednocześnie przyciskając środkowym palcem prawej ręki miejsce na skroni. W tym momencie postacie stały się szkliste. Po następnym kroku znikli w ogóle i nic nie wskazywało na to, że coś zakłóciło harmonię przyrody, a mężczyzna spokojnym krokiem udał się do zaparkowanego nieopodal łąki terenowego forda.
2
Anna otworzyła oczy. Wydawało jej się, że przysnęła. Wstała z mchu i podeszła do strumienia. Przemyła twarz. -Jestem głodna. Muszę jeść!- Powiedziała do siebie. Czuła, że żołądek dotkliwie daje znać o swoim istnieniu. Nagle przypomniało jej się pewne wydarzenie z dzieciństwa.
Miała siedem lat. Było bardzo upalne lato, bez cienia chmurki. Przerwa wakacyjna pozornie tylko oznaczała czas wolny od nauki. Ania nadrabiała chroniczny brak lektur, bynajmniej nie tych, czytanych w jej wieku. W jeden z tych upalnych dni Klara zabrała małą do pobliskiego obserwatorium astronomicznego. Wszyscy tam zachwycali się wiedzą i ujmującą prostotą odpowiedzi udzielanych na trudne pytania z dziedziny astronomii lub astrofizyki. Astronom McKeenlay był tym niezmiernie zdziwiony, gdy Anna odpowiedziała na pytanie, na które odpowiedzi poszukiwał przez ostatnich dziewięć lat. Pytanie to brzmiało: -Czy w układzie dwóch słońc możliwe jest występowanie planet i czy ich orbita może mieć przez to zmienione parametry?
Odpowiedź siedmiolatki była zaskakująca...
-A gdyby przypuścił Pan, że Słońce krąży dookoła drugiego po podobnym torze do orbit planet. Planety są bliżej siebie i pierwszej gwiazdy, więc druga nie może mieć zbyt dużego wpływu, gdyż wytrąciłaby je, i albo stałyby się olbrzymimi planetoidami, albo przejęłaby je na swoje orbity, zwiększając swoją masę jako cały układ. To zmusiłoby obie gwiazdy do zbliżenia. Tak zbliżone do siebie, stygnąc po miliardach lat spowodowałyby własną kolizję.- Dziewczynka całą tą wypowiedź potraktowała jak odpowiedź na lekcji w szkole. Za to McKeenlay czuł się w tym momencie jak stary, schylony wiekiem żołnierz, którego młodsi i sprawniejsi zostawili gdzieś na przedpolu...
-Dziecko, skąd to wiesz?- Pytał zamyślony- Dopiero trzy dni temu skończyłem obliczanie i model komputerowy takiego układu, udowadniając, że jest to w ogóle możliwe?- Dźwięk ledwo wydobywał się z jego krtani.
Ale Anna nawet się zdziwiła, tylko z pogodnym uśmiechem na swojej buzi odrzekła;
-Ja to wiem ze snów, proszę Pana! Kiedy się budzę, już to wiem i zapisuję w zeszycie. Odwróciła się i podeszła do okularu wielkiego teleskopu: -Tam, bardziej w lewo i dwa stopnie do góry jest taki układ.- Patrząc w przestrzeń wskazała kierunek i nakreśliła palcem coś, jak gdyby na nie widzialnej mapie nieba. -To ci się naprawdę musiało przyśnić!- McKeenlay jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ocknął się- Ten rejon Galaktyki dawno został przebadany i opisany.- Dodał z tonem wyższości.
-To nie jest nasza Galaktyka. Ona jest dalej. Ta z trzema ramionami.- Dziewczynka tłumaczyła jak małemu dziecku, profesorowi, który aż oczy przymrużył. -Aniu obiecaj, że więcej nie będziesz opowiadać o swoich snach!- Klara zbeształa małą.- Wydaje mi się, że już dosyć nagadałaś bzdur Panu Profesorowi. Wychodzimy, podziękuj za gościnę!- Mówiąc to ścisnęła rączkę dziewczynki tak mocno, aż ta skrzywiła się z bólu i pociągnęła ją do wyjścia.
-Pani Morgies!- Profesor popatrzał na Klarę z dezaprobatą- Rozumiem, że panią to nuży, ale jeżeli wyrazi pani zgodę, to...- Postąpił krok w jej stronę- za każdym razem, gdy tylko Ania zapragnie tu przyjść, będzie miłym gościem. Teraz żegnam panią.- Mówiąc to skinął głową i odwrócił się w stronę monitorów, na ekranach, których wyświetlone były różne obszary nieba.
Dopiero miesiąc po tym wydarzeniu Ania już samodzielnie, udała się do obserwatorium.
-Ciocia wreszcie zezwoliła mi tu przyjść.- Powiedziała przekraczając próg.- Czy mogę popatrzeć przez teleskop? Przyniosłam zeszyty ze spisanymi snami o kosmosie, może na nie pan profesor spojrzy?- Spytała.
Profesor wstając od pulpitu skinął ręką:
-Chodź tu, coś ci pokażę.- Uśmiechnął się - Popatrz na ten monitor.- Wskazał na odbiornik centralnie ustawiony w ścianie wizyjnej. Różnił się od wszystkich pozostałych tym, że był naprawdę olbrzymich rozmiarów. Obraz zamigotał i ukazała się na nim mapa nieba. -To, co mówiłaś ostatnio, jest prawdą. Ten układ naprawdę istnieje, ale dopiero za pomocą teleskopu kosmicznego można go ujrzeć.- McKeenlay mówił powoli, jak gdyby sam do siebie.- Jedno, co mnie zastanawia moja mała, jakim cudem miewasz sny o tak dokładnym położeniu gwiazd w przestrzeni?
-Nie wiem, proszę pana. Ja mam tylko sny.- Ania patrzała na ekran, w którym ukazywały się kolejno po sobie, coraz to większe wycinki nieba. Teraz widać było kolejną Galaktykę, teraz małą, za chwilę obejmującą swym ogromem cały ekran. Dalej jedno z trzech ramion w tym samym obrazie.
-Zbadaliśmy te obszar bardzo dokładnie. Dopiero na podstawie widma odkryliśmy to...- Na ekranie ukazały się gwiazdy położone blisko siebie i świecące słabiej od pozostałych.
-Gwiazdy te są odpowiedzią na twoją tezę. Jedna krąży dookoła drugiej a obie dookoła niewidzialnej osi. Ale nie to jest ciekawostką. Coś, co wpływa na nieregularność obrotu, okazało się układem planetarnym pierwszej gwiazdy. Czy wyobrażasz sobie, że tam są planety podobne do naszego układu?! Ale Bóg jeden wie, kiedy je opiszemy, poznamy...- Profesor był zachwycony tym odkryciem. Mówił do Anny, jakby zapominając o tym, że ma przed sobą siedmiolatkę.
* * *
-Byli tu! Psia krew, wiem to! - Scott mruczał do siebie patrząc na równinę pokrytą szklistą powłoką.
-Tak gładkiej tafli szkła wypalonej na pustyni nie sposób nie zauważyć, a jednak... Pod "nosem" bazy z głowicami taktycznymi, przez nikogo nie widziany ktoś, czy coś zrobił sobie pole wielkości boiska i gładkie jak lodowisko... Po gnoma?!- Myślał uporczywie... -Kicha dowódco! Pieprzone Ufole zrobiły sobie jaja.- Kapral Pellegrini, prywatnie przyjaciel Scotta jeszcze ze szkoły kadetów, znany z ciętego języka, patrzał jak uczony w skorupę.- Zieloni dwa-zero!- Zachichotał- Czemu te skurwysyny nie dają się wykryć radarem? -Bo nie chcą Arturro, bo nie chcą...- Mruknął Scott mocno zaciskając zęby- Jedyne, co mnie pociąga, to ich technologia- dodał w myśli.
-Gdyby se tak wiedzieć, kiedy znowu gnoje przylecą, to by się sruu... Trzepnęło jedną pomyłkową, niechcący puszczoną...- Rozmarzył się kapral.- To są przeważnie tereny bezludne, bez znaczenia strategicznego...
-Dlatego, że tak uporczywie myślisz, zostałeś tylko kapralem.- Zaśmiał się dowódca- Powiadom chłopaków, niech szukają wszystkiego dookoła tej "szyby", co nie pasuje do reszty. Ja poślizgam się troszeczkę.
Aleks zrobił krok na tafli. Nie tylko wyglądała na szklistą powłokę, ale jak się przekonał po paru kolejnych krokach, była twarda, nawet dla jego pośladków. -Psia krew!- Wyrwało mu się mimochodem, kiedy ostrożnie podnosił się do pozycji pionowej.- Tylko się nie śmiej, Arturro!- Powiedział słysząc za sobą chichot przyjaciela. -Może założysz łyżwy?- Pellegrini już stał koło niego- Zapraszam na kurs jazdy!- Śmiał się dalej, pochylając lekko sylwetkę i sunąc krokiem łyżwiarza. Ale czy mu coś nie wyszło, czy zapomniał praw fizyki, dość, że po kolejnym szusie podzielił los Scotta lądując jeszcze bardziej niefortunnie, obijając bark i czoło o gładką powierzchnię... -Co do K...- zaklął, siadając ostrożnie i rozmasowując bark. Aleks pomógł wstać przyjacielowi i obaj już zaczęli posuwać się w stronę środka płaszczyzny. Wtem coś zwróciło ich uwagę. Byli już mniej-więcej na środku szklanego pola, kiedy spojrzeli przed siebie. Jak okiem sięgnąć, nigdzie nie widać było ani świateł ich wozów terenowych, ani przeczesujących teren żołnierzy. Niewidoczna była nawet wieża obserwacyjna jednostki, która przecież górowała nad całym terenem.
-Nie wiem, co się dzieje, ale to mi się nie podoba!- Aleks słowa te wyrzekł chyba w złej godzinie.
Stali w centrum okręgu ze szkła. Cała płaszczyzna tak gładka, nagle zaczęła się marszczyć. Patrzeli na efekt kamienia rzuconego do wody. Dookoła ich stóp zaczęły tworzyć się drobne zmarszczki podobne do morskiej fali, rozchodzące się w coraz większe okręgi. Kiedy fale doszły do brzegu płaszczyzny, cofnęły się przechodząc przez kolejne nadchodzące. Teraz dopiero spostrzegli, że zmarszczki przybierają na sile. To, co nastąpiło, było dla obu żołnierzy zaskoczeniem. Pierwsza fala, która dotarła do nich sięgnęła do wysokości kostek, druga do kolan, kolejna do pasa...
-Trzy-zero dla Ufoli!- Zdążył jeszcze powiedzieć z ironicznym uśmiechem Pellegrini, gdy kolejna powracająca fala zamknęła się nad ich głowami.
* * *
-Mów! Jaka tafla? Jakie jezioro?!- Krzyczał do słuchawki major Selesin. Był to mały człowieczek z wyraźnymi oznakami osiadłego trybu życia. Na przemian wycierał ręką pot z karku i z czoła a zaraz potem stukał palcami po brzegu stołu.
-Dobrze, już dobrze!- Wrzasnął do słuchawki- Wezwijcie posiłki z sąsiednich jednostek i otoczcie cały teren w promieniu trzech mil. Nawet szczur ma się wam meldować, inaczej strzelać!- Z coraz większymi wypiekami na twarzy przyciskał słuchawkę do ucha.- Zaraz zamelduję do góry, niech przyślą jakąś komisję...-Dodał jeszcze i rzucił aparatem. Potem siedział chwilę wpatrując się w niewidzialny punkt na ścianie i z trudem łapiąc powietrze. Wstał i podszedł do drzwi, otworzył je na oścież, następnie to samo uczynił z oknem. Znowu usiadł przy biurku i wcisnął przycisk interkomu.
-Dyżurny, zadzwoń do pułkownika Ruffa i poproś, aby przybył do biura! Sprawa pilna!- Powiedział i się rozłączył. Następnie wystukał na tarczy telefonu numer, którego nigdy nie pragnął znać, a tym bardziej z niego korzystać. Wstał trzymając słuchawkę w geście salutu: -Panie generale, major George Selesin melduję, że zdarzył się dziwny przypadek w strefie pięćdziesiątej drugiej.- Meldował jednym tchem.- Wiem panie generale, która jest godzina i wcale nie kpię z pana mówiąc, że w strefie pięćdziesiątej drugiej.- Mówił dalej, choć czuł, że pomimo otwartego okna, zaczyna mu się robić duszno. -Tak, panie generale! Melduję, że w odległości dwóch mil od bazy w Rosswell o godzinie dwudziestej trzeciej trzydzieści po raz drugi mieliśmy do czynienia z obcą formą życia. Kazałem otoczyć cały teren i powiadomić pułkownika Ruffa odpowiedzialnego za "sprawy z UFO". Właśnie wchodzi panie generale. Tak. Przekazuję słuchawkę.- Podał mikrotelefon mężczyźnie, który akurat wszedł przez otwarte na oścież drzwi.
-Ruff przy telefonie!- Jegomość był najwyraźniej zdziwiony wezwaniem do Pentagonu i tym, że bez przedstawienia faktów rozmawia bezpośrednio ze zwierzchnikiem, którego też nie darzył sympatią, podobnie, jak Selesin.
- Panie generale, wybaczy pan, ale jeszcze w chwili obecnej mam zbyt mało informacji dotyczących sprawy. Złożę wstępny raport już na zebraniu zwołanym przez pana. Tak jest, odmeldowuję się.- Energicznym ruchem odłożył słuchawkę na widełki aparatu. -Co jest grane? Czy wyobrażasz sobie, jaką pannę mogłem mieć dzisiaj zamiast pierzyny?- Zagadnął żartem do majora, aby zagaić rozmowę.
-Och. Stuart, czy wiesz, że w ciągu godziny przybyła mi dycha na karku? Z jednej strony szyba, w której toną żołnierze, z drugiej wampir wysysający cię przez słuchawkę. Jak ty wytrzymujesz z nim rozmowę?- Spytał płaczliwym głosem. -Więcej zdecydowania w głosie, mniej wazeliny w dupie i różowe okulary.- Ruff najwyraźniej potrafił kpić ze wszystkiego.
Pułkownik Stuart Ruff, przez wszystkich nazywany żartobliwie ColdTopem, naprawdę zasłużył sobie na ten przydomek. Był rzeczywiście "Szczytem", bo mając siedemnaście centymetrów powyżej dwóch metrów, obwód klatki dwukrotnie przewyższający ten parametr u M.M. wzbudzał postrach u przeciwników i zachwyt u płci przeciwnej. Ale pierwszą część swojego przezwiska zyskał dzięki nadzwyczajnemu opanowaniu w sytuacjach, w których chyba każdy inny rozglądałby się za papierem toaletowym... Spokojny, żartobliwy sprawiał niekiedy wrażenie ociężałego. Jednak pozory były mylące... Nawet bardzo. Ruff w zaciszu własnego rancza niedostępnego dla świata, lubił śmiać się z większości rekordów olimpijskich, niektórym dorównując, inne bijąc o głowę. Był wspaniałym pływakiem, wyśmienitym sprinterem i niezrównanym ciężarowcem.
-To mówisz, że jadę do Rosswell.- Bardziej stwierdził, niż zapytał Selesina.
-Tak. Dwie mile od bazy jest coś, co przypomina efekt nalotu plazmowego, teren wypalony aż do szkliwa. Tylko w tym szkle utonęło dwóch naszych na oczach czterdziestu pozostałych żołnierzy. Teraz są tam cztery oddziały.- Relacjonował major.- Nic przed tym i nagle się pojawiło. Są tam już analitycy do zbadania próbek, ale sądzę, że ty się tam bardziej przydasz...
-A czy ja przypominam tych z X-Filles- zażartował Ruff.- Jaki mam transport?- Spytał jeszcze...
-Apache już czeka na tafli. ColdTop!...- Zawahał się przez chwilę George - Powodzenia! r11; Wyrzekł, jak wódz wysyłający na misję, z której się nie wraca.
-Niedługo wrócę, to opowiem ci o tej kołderce...- Stuart już był za drzwiami.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
tajga1805 · dnia 21.03.2009 09:13 · Czytań: 749 · Średnia ocena: 3,83 · Komentarzy: 12
Inne artykuły tego autora: