Trafiłam tam zupełnie przypadkowo. Poleciałam do tego domu, bo pachniało z niego grochówką. Już wtedy powinnam była przewidzieć, że przebywanie w ludzkiej chacie oznacza kłopoty. Taka mądra, taka cwana - powiedziałaby moja matka; taka chodząca musza inteligencja, a dała się zwabić. I najgorsze we wszystkim jest to, że nikt mnie na siłę tam nie ciągnął. Sama poleciałam. Jak mucha do gówna...
Moja rodzina spokojnie egzystowała na śmietniku. Codziennie duży człowiek przynosił czerwone wiaderko i wyrzucał do naszego śmietnika jego zawartość. Rodzina ze spokojem dobierała się do świeżej pożywki. A czego tam nie było! Resztki obiadu, niewylizane puszki po rybach, pieluszki małego człowieka ze świeżą kupą, tłuste skrawki surowego mięsa, flak z kaszanki oklejone zastygłą pianą, butelki po piwie i milion innych łakoci. Im bardziej śmierdzące, tym mocniej trzęsły się nam skrzydełka. Dostawa była zawsze treściwa i tak znaczna, że starczało dla wszystkich mieszkańców śmietnika.
Raz w tygodniu przyjeżdżali smutni ludzie w szarych uniformach i bez słowa, za to z dużym hałasem przetaczanych kubłów, ładowali resztki naszego żarcia na wielką przyczepę i, tak samo smutnym autem, jechali dalej. Nie przejmowaliśmy się tym zbyt mocno. Następnego dnia duży człowiek przychodził ze swoim czerwonym wiaderkiem i uzupełniał nam zapasy jedzenia. Życie nie mogło zaskoczyć mieszkańców śmietnika. Było ustabilizowane i nudne.
Mnie zawsze pociągała przygoda. Uwielbiałam latać na pobliskie malwy, drażnić trzmiele, a kiedy rozwścieczone bąki ruszały za mną w pogoń, co sił w skrzydełkach pędziłam do domu. Trzmiele czyściochy nie odważyłyby się przekroczyć granicy śmietnika. Grałam im na nosie. Kiedy wiało, zamiast siedzieć jak inni, skulona w swoim kuble wzbijałam się w powietrze i dawałam ponieść wiatrowi, hen daleko.
Czasami przez kilka dni nie było mnie w domu, bo trzeba mieć wiele siły i wytrwałości, aby wracać pod wiatr. Kiedy chciałam przeżyć coś naprawdę ekscytującego, leciałam do pobliskich obór. Spacerowałam po korycie i uciekałam, kiedy napuszczano wodę. Siadałam krowom na nosie i robiłam uniki, gdy wyciągały swoje długie jęzory aby mnie zmieść. Chodziłam po krowich plackach, choć w każdej chwili mogłam ugrzęznąć. Najbardziej jednak lubiłam siadać na ich ogonach i liczyć, jak długo się na nich utrzymam. Takie moje rodeo. Pobijałam własne rekordy. Nie chciałam gnić na śmietniku. Żyć od wiaderka do wiaderka. Pragnęłam zwiedzać świat. Robić rzeczy szalone. Chciałam żyć pełnią życia.
Tego dnia, w którym poleciałam do chaty nudziłam się strasznie. Znajomy, z którym pozostawałam w przyjacielskich stosunkach już mnie od rana bzyknął. Po wszystkim mieliśmy pospacerować razem po murze, ale jak zwykle pobiegł jeść. Chodziłam więc sama znudzona po pobielonej ścianie śmietnika. I wtedy poczułam zapach grochówki. Smużka ciągnęła się z pobliskiego domu. Nigdy tam nie byłam. Takie było nasze niepisane prawo. Nie zbliżać się do domu. Mamy dość dostatnie życie na śmietniku - mawiał mój tato. Nikt z mojej rodziny nie wiedział jak jest w chacie. W innych rodzinach byli śmiałkowie, którzy chcieli to sprawdzić. Nikt z nich nigdy nie wrócił. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy, czy zginęli, czy żyją takim szczęśliwym życiem, że zapomnieli o nas, muchach ze śmietnika.
Grochówka pachniała coraz intensywniej. Panujący tego dnia upał dodatkowo potęgował woń zupy. Postanowiłam pofrunąć jej tropem. Tylko kawałek, tak niedaleko, troszeczkę - obiecywałam sobie. Leciałam sobie niziutko, chłonęłam przyjemny zapach i myślałam o niebieskich migdałach.
Nawet go nie zauważyłam. Zaszedł mnie od tyłu. Usłyszałam tylko świst powietrza, kiedy zamachnął się na mnie, wstrętnym owłosionym łapskiem.
Na szczęście nie trafił, ale przestraszyłam się nie na żarty. Koty czasami przychodziły na śmietnisko, ale tam my byliśmy u siebie i znaliśmy wszystkie możliwe kryjówki. Teraz pędziłam co sił w skrzydłach, a ze strachu nie pomyślałam by wzlecieć wyżej. Sierściuch gonił mnie, a najgorsze było to, że leciałam prosto do chaty. Sama nie wiem, jak znalazłam się w środku. Kot gonił mnie do momentu, aż nie zobaczył swojej miski. Oczy mu się zaświeciły i pobiegł do niej czym prędzej, zapominając o obiekcie pościgu. Usiadłam na ścianie i odetchnęłam z ulgą. Co dalej? Byłam w zakazanym miejscu. Rozsądek podpowiadał mi, że powinnam wiać na śmietnik. Zew przygody podszeptywał jednak, żeby choć trochę przyjrzeć się nieznanemu. Cisza. Nic strasznego się nie działo.
Posiedziałam jeszcze chwilę i stwierdziłam, że skoro już tu jestem, to jednak rozejrzę się troszeczkę. Nigdzie nie było widać dużego człowieka. Kot najadł się, oblizał, położył w koszyku i zasnął. Na wszelki wypadek postanowiłam poruszać się jedynie tuż pod sufitem. Zapach grochówki był bardzo intensywny i wydobywał się z naczynia na piecu. Zupa gotowała się i nikt jej nie pilnował. Nie mogłam zajrzeć do środka, garnek był przykryty. W pomieszczeniu było czysto, żadnych resztek, żadnego okruszka, który mógłby stanowić dla mnie pożywkę. Z pomieszczenia łatwo było przedostać się do drugiego. Poleciałam. W drewnianym łóżeczku leżał mały człowiek. Zupełnie maleńki. I nie ruszał się. Zbliżyłam się, a właściwie zwabiła mnie do niego woń serka. To nieprawda, że mały człowiek pachnie oliwką. Mały człowiek pachnie serkiem. Usiadłam obok głowy. Piękny zapach. Podeszłam bliżej, jeszcze bliżej, a później zachęcona brakiem reakcji, weszłam małemu człowiekowi na głowę. Zajęta wąchaniem, nawet nie zauważyłam, kiedy pojawił się duży człowiek. Spojrzał na łóżeczko.
- Wstrętna mucha - wysyczał. - Ania, daj no klapkę. Mucha łazi po Marcie.
Po chwili do pomieszczenia wszedł drugi człowiek, ten od czerwonego wiaderka. I wtedy się zaczęło! Fruwałam tam i z powrotem, a klapka świstała tuż obok, za mną, przede mną, nade mną i pod. Ja do lampy, klapka do lampy, ja do okna, klapka do okna. Nie wiem, co było głośniejsze - moje nerwowe bzyczenie, furkot skrzydełek i świst zadyszki, czy świst klapki. Człowiek ganiał po pokoju zapamiętale. Strach wyzwolił we mnie tyle adrenaliny, ile nie miałam w czasie wszystkich moich szalonych wypraw razem wziętych. Fruwałam zawsze o włos od klapki. Kiedy tylko na chwilę usiadłam by odsapnąć, klapka lądowała niebezpiecznie blisko mnie. Po pewnym czasie sytuacja zaczęła mnie bawić. Człowiek musiał mieć dość słabe oczy, a może wycelować nie potrafił... Karząca macka klapki nie potrafiła mnie dosięgnąć. Poczułam się pewnie, a nawet raz zuchwale usiadłam człowiekowi na nosie.
Gdy zmęczyłam się zanadto poleciałam za szafę. I tyle mnie widzieli. Słyszałam jak duży człowiek mówi do drugiego:
- Dopadnę ją wieczorem, jak przyleci do lampy.
Ha. Takiego wała!
Kiedy wyszli z pomieszczenia, postanowiłam jeszcze raz powąchać małego człowieka. A później zbierać się do domu. Wiedziałam, że jeszcze tu wrócę. Trochę sprytu wystarczy i można się dobrze zabawić. Nie rozumiałam, co mogło się przydarzyć muchom, które nigdy nie wróciły z ludzkiej chaty. Byłam zadowolona i pewna siebie. Przefrunęłam do okna. Zamknięte. Okno w kuchni - z siatką przeciw owadom. Drzwi - zamknięte.
Nagle przypomniałam sobie o czerwonym wiaderku. Przyczaję się w nim i będę miała taksówkę na śmietnik za darmo. Wiaderko stało w kuchni. Weszłam do niego. Ach, jak w raju. Tyle zapachów na tak małej powierzchni. Cudownie. Spacerowałam tam i z powrotem, próbując wszystkiego po kolei. Nagle nadepnęłam na coś lepkiego. I wtedy usłyszałam:
- Ania, a gdzie jest ten paskowy lep na muchy, który tu wisiał?
- W koszu, kochanie. Wyrzuciłam, bo zerwał się sznureczek. W szufladzie jest nowy, powieś.
Żyję na śmietniku. Tkwię przyklejona do lepu. Rodzina mnie dokarmia. Przynajmniej zawsze wiedzą, gdzie jestem... Mucha to ma pieskie życie.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
janerka1 · dnia 22.03.2009 13:39 · Czytań: 1019 · Średnia ocena: 3,8 · Komentarzy: 12
Inne artykuły tego autora: