Wpatruję się w głębokie oczy Jezusa, wymalowane ręką mistrza da Vinci. Tonę w nich. Nie potrafię określić barwy, widzę jednak wyraźnie, że są zamglone, jakby nieobecne. Czyżby przestraszone? Tak... chyba tak. On się boi. Więcej! Jest śmiertelnie przerażony! Jakież to ludzkie... Z drugiej strony cóż w tym dziwnego? Ciekawe, jakie to uczucie, jeść i pić na własnej stypie. Z pewnością nic do pozazdroszczenia. Sama myśl o tym wywołuje nieprzyjemny dreszcz. Zawsze chciałam wiedzieć, co działo się w jego głowie, gdy tak ucztował gawędząc z przyjaciółmi, żegnając z nimi, na swój lekko dziwaczny sposób. Kiedy nad tym rozmyślam, żal mi go. Ten człowiek musiał mieć naprawdę chorą psychikę... Normalny by tego nie zniósł.
Wciąż zatapiam się w tych niezwykłych oczach coraz głębiej i głębiej. A może on rzeczywiście był bogiem? Nie... bogowie się nie boją. Czy bóg dałby się zabić tak po prostu, w najpodlejszy sposób? To takie... nie-boskie.
Oczy nieokreślonej barwy wciągają mnie, jak spirala, jak wir, jak...
Już mnie nie ma. Przyglądam mu się oczyma Jana. Tego siedzącego najbliżej, apostoła o pięknej, niemal kobiecej twarzy. Patrzę z uwielbieniem i czcią na męskie, silne dłonie łamiące chleb. Chcę, by mnie dotykały, pieściły. Nie rozumiem nic, z tego co mówi. Zdrada? Śmierć? Ech... lepiej mnie pocałuj!
Siedzę już w innym miejscu. Patrzę oczami Piotra. Co, on u licha...? Słowa przyjaciela nie mieszczą się w moim prostym rozumie rybaka, nie pasują do racjonalnego spojrzenia na świat. Zwariował!
Obraz przed oczami wymyka się spod kontroli, zachodzi mgłą. Spoglądam teraz przerażonym, nic nie rozumiejącym wzrokiem Mateusza. W moim konkretnym, do bólu ścisłym umyśle, przystosowanym do obliczeń i kalkulacji zysków i strat, panuje chaos. Staram się go ogarnąć. Ściągnąwszy brwi wpatruję się w tego, który mnie wyrwał od ludzkiej nienawiści, od zemsty dłużników, którym bez litości wydzierałem to, co należne cezarowi. To dzięki niemu udało mi się stamtąd uciec. Trzymam się go, bo tak jest najbezpieczniej. Tak mi się przynajmniej wydawało. Do dzisiaj... Co on wygaduje, u licha? W co on się pakuje? W co pcha mnie, nas wszystkich?
Już się nie boję. Mateusz zniknął. Ja, Tomasz, zaciskam dłonie na krawędziach ławy. Paznokcie wbijają się w drewno, kolana drżą. Chcę zerwać się, krzyknąć, że pójdę z nim, choćby i na śmierć. Nie zostawię go samego! Zbieram siły, by wykrzyczeć mu to prosto w twarz. Podnoszę się. Poruszam ustami. Wydobyć z siebie głos, pod jego karcącym spojrzeniem, nie jest łatwo. Tak, on patrzy wprost na mnie, niemal błagalnie. Kręci głową z dezaprobatą. Zatrzymuje mnie dyskretnym gestem. Opadam zrezygnowany na miejsce. On nie chce... Gardzi moją wiernością, a ja oddałbym za niego życie. Niewdzięcznik.
Gorzki żal Tomasza przemija, jak wcześniej jego zapalczywość. Ja już nie jestem Tomaszem. Jestem Jakubem. Ciskam pioruny z płonących oczu, osadzonych głęboko w poczerwieniałej ze wzburzenia twarzy. Nie bez przyczyny zwał mnie Synem Gromu. Wzbiera we mnie gniew. On spokojnie łamie chleb, unosi kielich, a we mnie gotują się wnętrzności. Nie wytrzymam. Wybuchnę. Czuję to. Jeszcze chwila i nie powstrzymam się. Gniew przejmie kontrolę. Nie ważne przeciw komu go skieruję. Za chwilę nic nie będzie ważne.
Jestem już spokojny. Ja, Andrzej. Spokojny i rozczarowany. Piotr tak mu ufał, tak kochał. Pokładał takie nadzieje w tym proroku. Mnie było wszystko jedno. Poszedłem za bratem. Nie umiałbym opuścić jedynego krewnego, jaki został mi po śmierci rodziców. Byłem młody. Nie poradziłbym sobie bez stanowczego, zaradnego i silnego, starszego brata. Nie chciałem zostać sam. Wciąż jeszcze potrzebowałem opieki. Brakowało mi hartu ducha, wiary w siebie, umiejętności przetrwania. Poszedłem więc, tam gdzie Piotr. Zostałem uczniem proroka. I co mi z tego przyszło? Było nam zostać w naszym skromnym, ale własnym domu nad jeziorem. Mieliśmy przecież dobre łodzie i sieci po ojcu. Było nam zostać i łowić ryby, jak porządnym rybakom wypada. Ale on się uparł. Wiedziałem. Przeczuwałem. Mówiłem mu, że z tego będą tylko kłopoty. Tym razem to ja miałem rację. Ten jeden raz w życiu okazałem się roztropniejszy. Spoglądam z wyrzutem. Nie na Jezusa, lecz na mój niedościgniony wzór. Patrzę na męskiego, silnego i mądrego starszego brata, który się mylił.
Mgła po raz kolejny przesłania widoczność. Otwieram szerzej oczy. Ja, Jakub syn Kleofasa. Własnym oczom nie wierzę. Do czego mógł doprowadzić mój własny krewny... A ja? Nie mogę nic zrobić. Nie potrafię, choć obiecałem. Przyrzekałem mojej i jego matce chronić go, pilnować, by nie wyrządził sobie krzywdy. Był taki od dzieciństwa. Zdążyłem przywyknąć. Ile razy musiałem jednak reagować, gdy któryś z dzieciaków z sąsiedztwa wszedł z nim w konflikt? Ile razy dałem komuś w mordę, kiedy wyzywał go od wariatów, śmiał się z niego, szydził? Jezus po prostu był inny niż wszyscy. Teraz także miałem iść z nim, by czuwać nad bezpieczeństwem jego samego i tych, których za sobą pociągnął. Nie zdołałem. Przepraszam matko...
Wraz z mrugnięciem powieki, obraz zmienia perspektywę. A ja, Szymon, jestem poirytowany, zdezorientowany i trochę się boję. Nie tak miało być. Przecież on nas miał wyzwolić. Plecie bzdury o śmierci, żegna się... A co z powstaniem? Co z obaleniem władz? Co z rozerwaniem okowów Rzymu? Wygląda na to, że Jezus wystawił nas do wiatru. Ręczyłem za niego. Sam zgłosiłem się do tej roli. Myślałem, że mam go w ręku. Potrzebowaliśmy jego charyzmy, zdolności przywódczych, daru przekonywania. Nikt poza nim nie potrafił nigdy tak porywać ludu. Co na to wszystko powie Eleazar?
Świat wiruje mi przed oczami. Nie, to kotłują się nieskładne myśli w mojej głowie. Ja, Tadeusz, którego on nazywa Judą, próbuję zrozumieć słowa, które przed chwilą padły przy tym stole. Powiedział do mnie: "Jeżeli mnie kto miłuje, będzie zachowywał moją naukę, a Ojciec mój umiłuje go i przyjdziemy do niego i mieszkanie u niego uczynimy. Kto nie miłuje mnie, ten nie zachowuje słów moich. A nauka, którą słyszycie, nie jest moja, ale Tego, który mnie posłał - Ojca". A ja? Nic nie zrozumiałem. Zupełnie nic... Ktoś podaje mi ułamany kawałek chleba. Kielich wina wędruje od człowieka do człowieka. Teraz ja zanurzam w nim usta. Tak, muszę się napić. Zdecydowanie. Jego nigdy nie dało się zrozumieć po trzeźwemu.
"Pokaż nam Ojca, a to nam wystarczy" - powiedziałem mu. Niech pokaże, niech da dowód. Wciąż tylko mówi. Słowa są jak piasek rzucony na wiatr. Niech wreszcie przestanie gadać i przejdzie do czynu. Nie mogę tak dłużej. Poszedłem za nim, bo porwała mnie jego osoba. Nie słowa, ale aura, jaką wokół siebie roztacza. Widziałem jak leczy. Jest potężny. Jest wielkim magiem i wspaniałym retorem. Tylko to drugie ostatnio przewyższa pierwsze, a z nim dzieje się coś złego. Oczekiwałem czynów, nie nieustającego, niekończącego się słowotoku, w którym utonąłby najwytrwalszy. Dlatego wreszcie zdobyłem się na odwagę, by mu przerwać. Odpowiedział mi kolejną zagadką. "Filipie, tak długo jestem z wami, a jeszcze mnie nie poznałeś? Kto Mnie widzi, widzi także i Ojca" - rzekł. Teraz wiem to na pewno. On bawi się nami. Zagadał nas - prostaków - do utraty świadomości i własnego ja, aż wreszcie przestaliśmy myśleć samodzielnie. To dobra taktyka, ale niesprawiedliwa.
Teraz rozglądam się wokół. Patrzę po twarzach towarzyszy oczyma Natanaela syna Tolomaja. Szukam w ich oczach zrozumienia. Próbuję odgadnąć ich myśli. Nigdy nie potrafiłem sam oddzielić prawdy od fałszu. Na każde słowo potrzebowałem potwierdzenia, choćby w spojrzeniach innych ludzi, potakujących skinieniach głów. Przez całe życie nie śmiałem odezwać się bez pozwolenia, pomyśleć bez aprobaty ze strony reszty. Dlatego tu jestem. Pewnie czuję się tylko w grupie, a silny autorytet dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Już nie daje... Zostali tylko oni. Niech ktoś na mnie spojrzy. Czuję się taki zagubiony. Niech ktoś mi powie, co mam robić, co myśleć.
Znów wszystko się zmienia. Tym razem nie siedzę przy stole. Stoję niedaleko drzwi. Pocą mi się dłonie. Chcę stąd wyjść. Natychmiast! Nie... muszę czekać na właściwy moment. Patrzę na niego, spoglądam z mieszaniną lęku, wstydu, ale i pogardy. Nawiedzony świr. Chce odegrać mesjasza? Proszę bardzo, załatwię mu to. Przynajmniej kilka groszy wpadnie, a on nareszcie przestanie męczyć nas tymi swoimi chorymi ambicjami zbawiania świata.
To znów ja. Stoję na marmurowej posadzce, wpatrując się w niezwykłe, głębokie oczy spoglądające wprost na mnie z płótna obrazu.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Lorelay · dnia 22.03.2009 22:38 · Czytań: 949 · Średnia ocena: 4,25 · Komentarzy: 15
Inne artykuły tego autora: