Karina odrzuciła podręcznik do matematyka i rozsiadła się wygodniej na trawie. Przedmioty ścisłe zawsze sprawiały jej trudność i choć teraz powinna przysiąść nad lekcjami (koniec roku szkolnego), to iskrzący się różnymi barwami zachód słońca nie nastrajał do nauki.
Szorstkie, zielone spodnie moro drapały łagodnie w brodę, pod którą podciągnęła kolana. Przesunęła dłonią po krótko ostrzyżonych włosach i nagle posmutniała.
-Karina, kolacja! - rozległo się wołanie Marii, ich kucharki.
Dziewczyna wolno wstała i spojrzała z pewnego dystansu na dom. Duży, elegancki, na obrzeżach miasta. No tak, w końcu była córką żołnierza. Jej matka nie żyła już od pięciu lat, a ojciec... Właściwie go nie widywała, a kontakt miała lepszy z bezdomnym kotem, którego często dokarmiała. Major Jan Papała rzadko bywał w domu, jeśli już się w nim zjawił, to przesiadywał w swoim gabinecie i po kilkanaście razy czyścił i tak wypucowane na najwyższy połysk pistolety, sztucery, sztylety. Miał dużą kolekcję broni i nikogo do niej nie dopuszczał. Czasami, przy wielkim święcie, pozwalał córce postrzelać z najtańszej wiatrówki do tarczy na podwórku, jeszcze rzadziej uczył ją obchodzić się z innymi rodzajami. Do ulubionych Kariny należały derringery i najprostsze pistolety, do rewolwerów miała osobisty uraz.
-Karina! Ojciec przyjechał - dodała ciszej Maria, kiedy dziewczyna weszła do kuchni, od niechcenia rzucając książką. Karina zesztywniała, odruchowo podniosła podręcznik i przygładziła rozczochrane włosy. Choć prędzej by umarła, niż się do tego przyznała, robiła wszystko, żeby tylko ojciec nie mógł jej niczego wytknąć, choćby najmniejszego błędu. Pozbawiona matki, chciała czuć, że ma chociaż ojca.
-Karinko! Dziecko...
Dziewczyna zawirowała w miejscu, rozglądając się, szukając osoby, która zwróciła się do niej tak czule. Ojciec nigdy jej tak nie nazywał. Nigdy - a przecież to on stał teraz w progu, pochylony niczym zwalisty niedźwiedź, zgarbiony pod swoim ciężarem, patrząc na nią błagalnie, jakby prosząc o wybaczenie.
-Tato - powiedziała służbowo, podchodząc do niego. Pocałował ją w czoło i machnięciem ręki, tak jak odgania się natrętną muchę, nakazał Marii zabrać talerz z kolacją.
-Chodź do mnie na chwilę - poprosił.
Stała więc przed nim zalękniona nieco, wodząc wzrokiem po błyszczącym blacie biurka, medalach przywieszonych na ścianie...
-Za miesiąc twoje urodziny. Chcesz urządzić jakieś przyjęcie?
Karina spojrzała na ojca, jakby ten zbaraniał - nie mogła się powstrzymać - i potrząsnęła głową. Wolno, jakby z namysłem, ale stanowczo.
-Dlaczego?
Dlaczego? Obrazy za mgłą, odwrócone twarze, głosy niknące w pisku opon... "Córka mordercy..."
Był żołnierzem - dla niej, ale dla wiejskiej społeczności - idiotą, kolejnym, który zostawił za sobą rodzinę i wyjechał na misję. Idiotą, który siedząc za kierownicą zabił swoją żonę, pozbawił córkę matki i zaraz po tym wyjechał.
Ona jedna widziała, jak dzień po dniu, jej ojciec się zmienia. Widziała, jak poleciał na misję pokojową - o, ironio - w której zginął jego przyjaciel z dzieciństwa. On z poszarpaną nogą wrócił do kraju. Miała wtedy dwanaście lat, ale widok ojca ją przeraził. Zawsze był małomówny, ponury, ale wtedy nie odzywał się przez dwa miesiące. Trzeba było go dokarmiać sztucznie, bo odmówił przyjmowania pokarmów. Zrozumiała, że temu człowiekowi, żołnierzowi w stu procentach, wysiadła psychika. Ale nawet ona, tak samo zresztą jak jej matka, nie wiedziały, co zobaczył na wojnie. Później, porównując dwóch ojców - tego sprzed i po misji - nawet nie chciała tego wiedzieć.
Dlaczego? Jej piętnaste urodziny, przyjęcie w ogrodzie, potem jazda samochodem. Nie pił - tego była pewna. Pamiętała ulewę, wodę, zalewającą falami przednią szybę auta, wycieraczki, które nagle zamarły w połowie ruchu, tak samo jak jej serce, czyjś wrzask i ogłuszający zgrzyt metalu. Szpitala nie. Kolejnym obrazem z tamtego okresu był pogrzeb. Trumna, zasypana kwiatami, usta nielicznej rodziny, układające się w słowa, których ona nie słyszała, których nawet nie widziała za zalanymi łzami oczami - i potem ojciec. Bolesny uścisk silnych palców na ramionach, gdy potrząsał nią niczym workiem gruszek, potem pięciopalczasty krzyk na policzku. Uderzył ją wtedy pierwszy raz, a jej nigdy, nawet w najśmielszych snach, nie przyszło na myśl, że mogła się bronić. Nawet gdyby przyszło, wiedziała - nie byłaby w stanie zrobić tego ruchu, tego jednego kroku w tył, poza zasięg jego rąk. Uderzył ją pierwszy i ostatni raz. Uderzył w dzień, kiedy tak jak wtedy, z nieba lały się hektolitry łez, uderzył, wrzeszcząc w osłupiałym przerażeniu, sparaliżowany niemal z bólu, że...
-Córka żołnierza nie płacze!
-Córka żołnierza nie płacze - szepnęła Karina i z rozpaczliwą odwagą spojrzała w oczy ojca, szukając w nich błysków innych, łagodniejszych, błysków z jej dzieciństwa, kiedy jej ulubioną zabawą była jazda na barana, kiedy chichocząc dawała się ojcu podrzucać wysoko, wysoko, wierząc, że jeśli bardzo się postarają, ona i jej dziecięca radość sięgną chmur.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
lina_91 · dnia 31.05.2007 14:47 · Czytań: 762 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 13
Inne artykuły tego autora: