Proza »
Inne » Okiem niecierpliwym, powieką tą zdegustowaną
Otwieram oczy. Przecieram lekko opuszkami palców, palcami smagam je mając na uwadze obecność rzęs i ból jaki może powstać z powodu nieumiejętności panowania nad ruchem elementów kończyny górnej. Myślę, że wszystkie cząstki niepowołane z mych oczu moich się wydostały już, co więcej teraz mogę się lepiej przyjrzeć tej parszywej metropolii zwanej światem, tej esencji egoizmu, tej zbiorowości indyferentyzmu językowego, tej plugawej oportunistycznej instytucji. Teraz muszę (Dlaczego zawsze muszę? Przecież człowiek jest wolny, podobno, być może)wstać, czyli podnieść całą swą cielesność i nieudolnymi ruchami włożyć ją w kapcie. Udać się do toalety. Wykonać odpowiednie czynności. Umyć zęby na przykład. Trzy minuty opętańczego przesuwania szczoteczką po szkliwie, nieporęcznego wjeżdżania na dziąsła na rzecz zdrowego uśmiechu, nienagannej bieli przedtrzonowców, trzonowców, kłów i siekaczy. Dlatego powinniśmy myć zęby ruchami okrężnymi połączonymi z wymiataniem. Muszę (i znowu to straszne słowo, straszy mnie przekazem swym, swą permanentną żywotnością) przygotować śniadanie, moje zdolności kulinarne nie wykraczają daleko poza gotowanie wody w czajniku elektrycznym. Także spożywam płatki z mlekiem zimnym. Zimną substancją tą białą, której podgrzewanie wypacza całkowicie smak. Już słyszę (już zostałem doszczętnie tym hałasem pokonany), że za ścianą (moją ścianą, która jest przedtreścią świata poukładanego sygnowanego spokojem) Halik spod piątki ku mojemu niezadowoleniu kompletnemu i pory wcale nie sprzyjającej zaczyna arię wszystkich posiadanych narzędzi. Analogicznie (choć nie wiem czy słowo to w zupełności prawidłowo wpisuje się w kontekst) w klatce drugiej pan Flis zachwyca się twórczością Mozarta, ja rozumiem, co więcej ja popieram dojrzałość muzyczną, ja chylę czoło przed mistrzem tak wielkiego formatu ale czy Mozartowa twórczość musi być słyszalna nawet w moim mieszkaniu( własnej mojej oazie spokoju) i to słyszalna tak głośno? Moje rozdrażnienie graniczy ze zdenerwowaniem, właściwie nie wiem co w tej chwili przeważa, uczucia te, oba te nieznośne doznania przeplatają się wciąż. Wychodzę. Wychodzę już i tak zmęczony tą półgodzinną dywagacją ze światem, bezsilnością wobec tych monumentalnych zjawisk, zawiedziony rytualnością. Trzaskam drzwiami na znak wszystkich trzech wyżej wymienionych rzeczy. Zmierzam po schodach, przemieszczam się jako osobnik sfrustrowany po tym obskurnym zielonym wnętrzu, uważam jedynie by swą cielesnością swoją nie otrzeć się czasem o schodzący już tynk.
Wolny! Powietrze. Chociaż przez moment czuję się wolny po opuszczeniu mieszkania, po odejściu z tego najgorszego wynalazku architektonicznego. Teraz więc podążam na przystanek, rytmicznym krokiem kieruje się ku małej komórce społecznej jaką są ludzie oczekujący na środek transportu. Znudzona, zniesmaczona życiem, co gorsza ingerująca w moje zdrowie i chuchająca na mnie tym śmiercionośnym dymem, tą zgrają samobójczych cząsteczek kobieta zabija mnie powolnie, nie zwraca uwagi na lineaturę mojej twarzy wyraźnie nie życzącej sobie chuchania. Chucha dalej. Przesuwam się. Automatycznie przesuwa się również, jakby nie zrozumiała mojej krocznej aluzji antynikotynowej. Nadjeżdża tramwaj, moje papierosowe wyzwolenie, wolność od nadmiernego chuchania. Wchodzę. Nie. Cofam się, bo przecież moja cielesność została naruszana, bo mnogość osobników wchodząca do tego szynowego pojazdu nie przewidziała, że wszyscy na raz się nie zmieszczą, także doszczętnie moja godność fizyczna została zniweczona, sądzę nawet, że zostałem dotkliwie sparaliżowany parasolem (nie parasolką, otóż nie- to wyraz rodzaju męskiego). Siedzę. Dane mi jest teraz oglądać świat zaszybowy, także uważnie lustruję wszystkie elementy. Nie, na przeciw mnie, biednej egzystencjalnie personie idzie osobnik z zakupami, także czekam na sławetne pytanie i usiłuję sformułować dobrą odpowiedź, albo w przeciągu 5 sekund wynaleźć nową chorobę, która by odstraszyła tramwajową ludzkość. Jednak moja nieudolność wyobraźni katastroficznie się powiększa. A osobnik po prostu siada, milczy. Wyjmuje z "ekologicznej torby" trzy jednorazówki, te cholerne unicestwiacze przyrody, które się rozkładają czterysta lat. Siedząca koło mnie sprzeczność wyciąga gazetę, jakiś kicz taki drukowany, druk czarnych liter przytłacza mnie pustkowiem sensu, czytanie tego wynalazku osobnik łączy z nieartykułowanymi okrzykami typu "och!" i "ach!". Siedzę niespokojnie, ratuję się czytaniem reklam o niezawodnej kolei. Nie! (krzyczę w sobie, tłamszę te trzy jakże wzniosłe w swej integralności litery) Nie! (krzyczę w normalnym rozumowaniu tego słowa) Patrzą na mnie, zawsze tak na mnie patrzą, te ich źrenice przeszywające mnie, osobę mą zmęczoną już zdecydowania perypetiami dnia.
Wychodzę z tego pojazdu szynowego, tej machiny oczu. Idę, kroczę sobie kontent zmierzając do parku, na przyrody wzniosłe mistrzowskie pląsy zielone. Siadam. Spokój, wszechogarniający spokój, jestem wolny od wszystkich wymierzonych we mnie niegodziwych zachowań niszczących mnie moralnie. Nie poszedłem do pracy, nie wykonałem miliona innych rzeczy i bardzo mnie te fakty właśnie teraz satysfakcjonują. I bynajmniej na mojej zielonej oazie, antydezolacji mej (zakładając istnienie takowego słowa) nikt mi nie przeszkadza, czuję się wolny, odchodzę sobie od zmysłów, by nie zwariować, załamuję rutynę i cieszy mnie to niezmiernie. Ucieczki takie od rzeczywistości zamierzam robić raz na dwa tygodnie, przy zwiększającej się liczbie wariatów na metr kwadratowy- częściej.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Chemiczna · dnia 07.04.2009 10:24 · Czytań: 636 · Średnia ocena: 2,5 · Komentarzy: 2
Inne artykuły tego autora: