Słońce chyliło się ku zachodowi. Blady błysk świateł podniebnego krążownika "Popapraniec" stanowił ponurą zapowiedź budzących grozę wydarzeń, które w niedługim czasie miały wstrząsnąć tym światem...
Admirał przylegając wciąż plecami do ściany, przesunął się o kilka cali bliżej drzwi. Jeszcze trochę, jeszcze trochę...
- Cholera! - wrzasnął, oblewając się herbatą, potykając w progu i ostatecznie uderzając twarz podłogą.
To był całkiem długi okrzyk. Jak zawodzenie Lemura, lub, krzyk palonych na stosie...
- Nigdy mi się to nie udaje! Kto wymyślił te popieprzone podwyższenia przy wejściach? Jakby nie można było po prostu poruszać się pływając w galaretce! - tu, zabrzmiała delikatna nuta melancholii. Admirał nie był co prawda leciwym mężczyzną, ale pamiętał jeszcze czasy, w których żyło się prościej i przyjemniej, a wszędzie czuć było zapach melonowej galaretki, służącej za: napęd kosmiczny, zabawkę erotyczną, smar, środek transportu, futerały na broń i szczoteczkę do
zębów.
Oblany gorącą herbatą mężczyzna był wściekły. Tyle czasu parzył ją, by osiągnęła dokładnie 300,81439413285994294591439 stopni Kelvina. A teraz...
Na chwilę zrobiło się ciemno, i to bynajmniej nie dlatego, że w podbniebnej flocie oszczędzają na prąd. Nie, nie... No dobrze - to był zabieg oszczędnościowy. Ale to co nastąpiło potem, było zupełnie niespodziewane.
W jednym momencie, potężny wstrząs uświadomił admirałowi, że pół jego krążownika, właśnie, niczym bliźnię syjamskie, zostało oderwane od statku i brutalnie ciśnięte przez bezlitosne prawo grawitacji w wir wszechoceanu. Właściwie, uświadomił mu to fragment jelita któregoś z żołnierzy, który podczas wybuchu wszedł mu między zęby. Szarpał gorączkowo swoje kieszenie, w poszukiwaniu siekiery, bądź ostatecznie wykałaczki, służących do odcinania twarzy i makabrycznych okaleczeń. Naturalnie zajmowały one pozycję głównych broni piechoty, zaraz obok specjalnie tępionych łyżeczek, które, gdy ktoś dostąpił aktu łaski, służyły do dobijania rannych. Stare powiedzenie żołdaków głosiło:
"Tępa strona służy jedynie do odstraszenia wroga. Tak naprawdę, chodzi o kompatybilność rękojeści i oka"
Ekhm! (kaszel narratora-gruźlika).Właśnie w tym momencie, w ciągu jednej, perfekcyjnie odliczonej przez Wielkiego Szu (pełne imię Drzewostan Szururburururburuazi) nanosekundy, stanęła nad nim potężna postać. Odziany w skóry zszyte ze zdartych napletków wrogów, pomalowany w maskujące, seledynowe cętki, wyposażony dodatkowo w równie maskującą Gałązkę-Od-Krzaczka przyczepioną do mózgoczaszki, ogromny, ociekający testosteronem... Admirałowi zaczęło szybciej bić serce.
- Na potęgę samotnego orgazmu! Kocyk, przybywaj!
Nad wyraz umięśnione, męskie dłonie, chwyciły coś, co przypominało z grubsza drewniany patyk o kształcie fallicznym. Tępy wyraz twarzy świadczył o niebywałej rozkoszy, jaką postać czerpie z wrażenia, które wywołała na wyrwanej części krążownika, trupach, ich nogach i wnętrznościach, a także oblanym płynami ustrojowymi dowódcy. Kocyk potulnie owinął się wokół nosa barbarzyńcy. Tak naprawdę, był to szczytowy efekt biotechnologii, modyfikujący głos bohatera tak, by brzmiał wedle woli jeszcze bardziej pompatycznie i bohatersko.
Wokół rozległy się chórki. Najwyraźniej ów kocyk miał też funkcję dźwięku 3D. Nie mówiąc już o walorach, gdy samotny orędownik drogi filozoficzno-duchowej zwanej onanizmem, był zakatarzony!
- Onan! - Zagrzmiały chórki.
- W imię Zakonu Słońca... - tu szybko przeżegnał się, wyjął wisiorek ze słoneczkiem i z pogańską czcią pocałował, a cześć ta, była tak wielka, że pocałunek był z języczkiem... - Nawołuję was, pierdoły, do poddania się, oddania nam swoich kobiet do dowolnego użytkowania... Znaczy się... - tu wyraźnie pogubił się w złożonym toku myślowym - ...serwerów, i zrzeczenia się swoich tytułów adminów, w tej części świata.
Admirał poczuł, jak strużka potu spływa mu po czole, zalewa oczy i wypełnia usta. Topił się. Wiedział że kiedyś przyjdą po niego...
Wyjawił on najgłębiej skrywany sekret Zakonu, który udało mu się wykraść, dzięki przebraniu za serwis porcelanowy... Admini wrzech-interii byli zmodyfikowanymi genetycznie słonecznikami. Co po niektórzy wydalali jedynie pestki. Dodatkowo, jako poganie, tańczyli nago przy każdej aktualizacji strony, a nocą... Widać było ich obmierzłe liście, porośnięte delikatnym meszkiem... Widział jak się stykają; do jak lubieżnych aktów fotosyntezy (nocą!) dochodzi.
Nie miał zamiaru poddać się władcom, którzy umieją uderzyć tylko "z liścia"
Łyżeczka błysnęła w ręce. Admirał starał się udawać martwego wydając z siebie odór rozkładających się zwłok. Wcześniej oczywiście wytarzał się we wnętrznościach i przykrył stertą trupów, czując się bezkarny wobec bystrości Onana. Jeśli coś działo się szybciej niż w przeciągu pół godziny - albo nie było w ogóle rejestrowane
w jego mózgu, co było swoistym mechanizmem obronnym i skutkiem traumatycznego dzieciństwa, albo dawało znać o sobie jakiś czas po wydarzeniu... Wykorzystując ten moment, wystawił język na wierzch, przewrócił białkami i żółtkami oczu. Czas się dopełnił. Musi spełnić swój żołnierski obowiązek. Wobec kraju i wobec swoich internautów. Ostatkiem sił cisnął łyżeczką w stronę Onana, pomagając sobie językiem, tak, by trafiła ona dokładnie tam, gdzie zamierzał, w najgłębszą czeluść, we wstydliwą tajemnicę barbarzyńcy...
Ciosowi towarzyszył nieprzyjemny dźwięk rozbijania czegoś twardego i chórek śpiewający "Idzie nasz Pan"
- Arerareareare - z wnętrza Onana dobył się autystyczny śmiech. - Myślałeś, że jak znasz wszystkie odcinki "Mody na sukces", to jesteś cwaniak, panie cwaniak?! Nie, panie cwaniak! To tak nie... - potężny lag wstrząsnął
Onanem i zawiesił go, niczym falliczną groźbę wiszącą nad cywilizowanym światem...
C.D.N. --->
Link