Kolejne opowiadanie z tomu "Mury Carcassonne".
Nazwiska i imiona występujących osób zostały wymyślone.
Zbyszek jechał na dwa dni do Paryża. Z Warszawy przylatywała jego matka. Skwapliwie skorzystałem z okazji. Nie spodziewałem się, że tak szybko zrealizuje się moje marzenie.
Widziałem Rzym, Pragę, Budapeszt, otarłem się o Wiedeń; o Paryżu jak na rzazie śniłem.
Wyjechaliśmy wcześnie. Jesienny ranek zapowiadał idealną pogodę. Renault 16 szybko połykał kilometry pustej autostrady.
Zbyszek, w prowokacyjny sposób, tak jakbym był jego studentem, zadawał pytania dotyczące historii i zabytków Paryża.
- Co to jest?
- Pałac królewski.
- Wiesz gdzie jesteśmy?
- Wygłupiasz się. Widziałem drogowskaz jak zjeżdżałeś z autostrady; Fontainebleau.
- A kto tu rezydował?
- Z pewnością jakiś Ludwik.
- Wyobraź sobie, że nie tylko Ludwik i Napoleon I, ale wszyscy królowie począwszy od XII wieku.
Pałac, zamieniony na muzeum narodowe, jest niestety jeszcze zamknięty. Niemniej, już na podstawie renesansowej fasady, wyobrazić sobie można wspaniałość wnętrz.
Od Paryża dzieli nas niecała godzina jazdy. Wypatruję na horyzoncie sylwetkę wieży Eiffla.
Trzema pasami zmierza do metropolii sznur samochodów. W centrum ruch gęstnieje. Nie jest tak źle, w dzień powszedni bywa gorzej - w czasie weekendu paryżanie masowo opuszczają miasto, szukając odpoczynku na wsi.
W takim tempie, na jakie pozwalają zatłoczone ulice, oglądamy stolicę. Zbyszek czuje się jak u siebie w domu, dużą satysfakcję sprawia mu rola przewodnika. Wie, że erudycją imponuje, nie tylko mnie, ale żonie i najstarszej córce.
Jestem zachwycony, ale zachwyt nie bierze się z tego, że widzę Katedrę Notre Dâme czy Łuk Triumfalny, Pałac Inwalidów lub Luwr; zachłystuję się szczęściem z samego faktu bycia w Paryżu.
Docieramy bez problemu do małego hoteliku na przedmieściach; Zbyszek był tu już niejednokrotnie. Zarezerwowano tylko jeden pokój. Nie mam specjalnych wymagań i nawet z zadowoleniem przyjmuję propozycję spania w mansardzie, za dwadzieścia franków.
Towarzystwo jest zmęczone, myśli o wypoczynku. Gdybym przyjechał tutaj na parę dni, może bym się też wygodnie wyciągnął na łóżku. W takiej jednak sytuacji, kiedy jutro po południu wracamy, muszę zobaczyć chociaż Montmartre w nocy.
Korzystanie z metra jest bajecznie proste. Nastawiłem się na trudności i błądzenie. Po kupieniu planu (4,50 fr.), trudno jest się pomylić, choć na pierwszy rzut oka, taka sieć labiryntów może przerażać.
Chciałbym na pewno przeżyć szaloną przygodę. Tyle słyszałem o placu Pigalle. Wiem, że Toulouse-Lautrec'a, Picassa, czy Renoira nie spotkam, ale dziwki z pewnością.
Jak wyglądają, ile kosztują?
Zbyszek poradził wysiąść na placu St.Georges. Po opuszczeniu rozświetlonej kolorowymi reklamami stacji metra, otacza mnie półmrok i pełna napięcia atmosfera. Wyobraźnia oczekiwała czegoś innego, bardziej wzniosłego; przecież to ma być dzielnica rozrywki, słynna od dziesiątków lat na świat cały.
Kobiety stojące gdzieś w zaułkach są podstarzałe i jakoś mało apetyczne. Trochę zażenowany udaję, że nie zwracam uwagi na oferty. Jest chłodno. Wychodzę na główną ulicę biegnącą w kierunku Moulin Rouge. Z pewnością teraz znalazłem się we właściwym miejscu. Zaskoczony jestem niezliczoną ilością lokali. Przed każdym stoi facet, zachęcający w sposób nachalny, do wstąpienia. Ceny przystępne 5 - 10 franków. Z witryn, podświetlonych czerwonym światłem, kuszą zdjęcia rozebranych striptizerek. Niektóre są fajne. Zastanawiam się.
Naganiacz w liberii proponuje bezpłatny wstęp. Zbyszek uprzedzał: w takim lokalu za flaszkę coca-coli można zapłacić nawet 100 fr. Co mi szkodzi zobaczyć - nie muszę niczego zamawiać.
Długie schody prowadzą do piwniczki. Panuje czerwonawy półmrok. W chwili, gdy pokonuję ostatnie stopnie, roznegliżowana para rozpoczyna erotyczny taniec. Orientuję się, że nie ma klientów. Po zajęciu miejsca przy stoliku, na moich kolanach siada dość skąpo odziana dziewczyna. Atrakcyjnie wygląda - nie w głowie jej jednak pieszczoty; ma ochotę na szampana. Kelner podaje kartę.
- Dziękuję, nie mam pragnienia. – Na to niespeszony garson w sposób uprzejmy:
- Z pewnością pana partnerka nie pogardzi poczęstunkiem.
- Partnerka...? Nie znam tej pani.
"Partnerka" natomiast, profesjonalnie sterując moim podnieceniem, swobodą siedzenia, wyraźnie naciąga: "Może się jednak napijemy; mam wtedy ochotę na wszystko."
Miękkość pośladków dziewczyny, a zawartość portfela, to nie są dwie różne sprawy.
Ruchy tańczącej pary spowolniały. Zgrzyt igły adaptera przerwał muzykę.
Wyczułem napięcie.
W sumie striptiz mało mnie interesował, a pieniędzy nie miałem na taką kobietę.
Po dwumiesięcznym poście, trudno jednak było dobrowolnie zrezygnować z sytuacji. Udawałem naiwnego; zostałem zaproszony, nie żądałem czegokolwiek, po prostu ciekawość.
Pojawił się człowiek w liberii.
- Proszę pana, w tej sytuacji nie mamy nic do zaoferowania.
Dziewczyna z zawiedzioną miną odłożyła moją dłoń na blat stołu. Na pożegnanie zakołysała biodrami, w sposób mówiący jednoznacznie: "patrz ile tracisz".
Wykidajło poprosił mnie do wyjścia. Zapytał skąd jestem, a gdy opuszczałem lokal, dał do zrozumienia, żywo gestykulując, co myśli o takich cwaniakach: "Jak byś nie miał okularów to bym ci przyładował!"
Pomimo, że spodziewałem się gorszego zakończenia, poczułem niesmak z domieszką żalu; jakoś to sobie inaczej wyobrażałem.
Robiło się późno, mijane lokale mało różniły się od siebie. Postanowiłem wrócić do hotelu, a następnego dnia rozpocząć zwiedzanie Paryża od innej strony.
***
Wiosna zaatakowała tak gwałtownie, jakby jej zależało na natychmiastowym wykreśleniu z pamięci obrazu poprzednich dni. Obraz ten jednak napawał mnie satysfakcją. Wiele godzin w czasie zimowych wieczorów spędziłem przy bridżu. Matka Zbyszka, moja partnerka, uwielbiała do tego stopnia grę w karty, że potrafiliśmy nieraz do rana, w obłokach tytoniowego dymu, kończyć ostatniego roberka. Ale to nie był jedyny powód mojego zadowolenia. Zbyszek miał już dosyć kłopotów z wynajmem farmy, chciał wybudować na wsi coś własnego. Z dużą satysfakcją zgodziłem się na zaprojektowanie domku jednorodzinnego. Mogłem się w ten sposób, chociaż częściowo, zrewanżować za wszystko, co dla mnie zrobił. Prawo budowlane, choć precyzyjnie określało regionalny charakter wznoszonych obiektów, to w sumie pozwalało na dużą swobodę. Stworzyłem, w dosyć nietypowych warunkach, na kuchennym stole i przy użyciu najprostszych, kreślarskich przyborów, dokumentację budowlaną piętrowego domku. Miejscowy wykonawca przystąpił niebawem do wykopów.
Czyż można sprecyzować tęsknotę jaka budzi się w pierwszych, wiosennych promieniach słońca? Nadzieję, przenikającą do ostatniej komórki ciała? Myśl, goniącą za szczęściem? Chęć zapomnienia o wszelkich ograniczeniach?
Wielkanoc wypadała w pierwszych dniach kwietnia. Andre, kolega z pracy, wybierał się ze swoją paczką nad Ardèche. Miałem ochotę pojechać z nim. Kumplowaliśmy się; znał nawet parę słów po polsku - babka jego pochodziła zza Bugu. Zgodził się, choć po konsultacjach - nie bardzo lubili obcych w swoim gronie.
Namiot - dwójkę i dmuchany materac pożyczyłem od Zbyszka. Kuchenką gazową na naboje już od dawna dysponowałem. Cały sprzęt turystyczny i parę konserw zapakowałem bez problemu do bagażnika i ruszyłem. Jechaliśmy w trzy auta. Było mi trochę smętnie w pojedynkę - Andrè‚ i inni zabrali swoje dziewczyny.
Wszędzie pozieleniało, tylko plantacje winorośli nie chciały się obudzić z zimowego snu. Camping wyglądał goło, sąsiadował właśnie z takim polem wystających kijów, których geometryczne rozłożenie kolidowało z nieregularnością ich kształtów.
Nie wiedziałem, że rozbiliśmy namioty w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie.
Po raz pierwszy w tak nietypowy sposób spędzałem Wielkanoc. Słońce już mocno przygrzewało, ptaki ćwierkały radośnie. O pisankach czy "święconym" nikt nie myślał. Przeżywałem wzruszenie w ciszy monumentalnego Pont d'Arc.
Przed milionami lat, rzeka Ardèche, zmierzająca przez wapienny płaskowyż ku dolinie Rodanu, napotkała przeszkodę. Z początku ją ominęła, lecz nie zapomniała o niej. W żmudnej pracy drążenia skalnego otworu pomogły wzburzone wody lodowców.
Powstał wspaniały pomnik, triumf natury, symbol zwycięstwa uporu i cierpliwości.
Siedziałem zaczytany pod tą majestatyczną bramą. Z taflą wzburzonej wody próbował walczyć jakiś turysta w plastykowym kajaku. Paru śmiałków wdrapało się na najwyższy punkt łuku.
Nerwowo kartkowałem strony książki znajdującej się na indeksie. Nad grobem jej autora na polskim cmentarzu pod Monte Cassino ogarnęło mnie przed paroma laty wzruszenie. Człowiek ten utożsamiał wszystko co wzniosłe, bohaterskie, patriotyczne.
"Czerwone maki..." - słowa piosenki, konspiracyjnie uczonej jeszcze w gimnazjum, rozbrzmiewały w moich uszach. Wściekłość na historię, która nie potrafiła napisać ostatniego rozdziału, doprowadzała do skurczu szczęk.
Turysta, machający wiosłami, dobił do brzegu.
Czy on miał pojęcie co znaczy nienawidzić?
Pozdrowił mnie krótkim; "salut!" Jego spocona twarz promieniowała szczęściem.
Parę wolnych dni, w okresie Zielonych Świąt, postanawiamy spędzić z Tadeuszem na południu Francji. Zatrzymujemy się w Marsylii, gdzie mieszka Jean, przyjaciel Tadeusza. Gościnność Jeana przekracza moje oczekiwania. Zabiera nas na całodniową wycieczkę po okolicy, pokazując najpiękniejsze, najciekawsze miejsca leżące wokół drugiego, co do wielkości, miasta Francji. Niesamowite wrażenie robi nowoczesny kolos rafinerii w Fos; jestem zaszokowany rozmachem przemysłowej przestrzeni.
Wspaniałe wille rozsiane na ciągnącym się kilometrami skalistym zboczu wybrzeża, zatoczki-porty jachtowe z lasem kołyszących się masztów, są tak bardzo odległe od realiów mojego życia, że nawet nie wywołują uczucia zazdrości.
Jean jest kawalerem, dzięki temu dobrze zna nocne życie portowego miasta. Postanawia oprowadzić nas po swoich ulubionych miejscach. Na nabrzeżu jest za dużo marynarzy, knajpy są "ordinaire", idziemy więc w stronę centrum.
Wchodząc do małego lokalu wita nas zwielokrotnione "salut!". Wszyscy znają Jeana, całują się przy powitaniu. Tadek nie może powstrzymać się od uwagi:
- Zobacz, tak jak w Polsce, tylko oni robią to przed wypiciem pół litra.
Otacza nas swobodny nastrój, zajmujemy miejsce przy barze. Tu pije się już mocne trunki, nie jakieś tam wino czy anyżówkę.
Zamawiamy po koniaku.
- Salut Jean! Ca va? - Zmysłowa blondynka musnęła ustami policzek naszego przyjaciela.
Na wysokości mojego wzroku przesunął się roznegliżowany biust, tak falujący, że z trudem powstrzymałem się, by go nie dotknąć.
Dziewczyna zajęła miejsce przy pobliskim stoliku, prowokacyjnie ukazując nieskończoną nagość ud, skąpo okrytych mini spódniczką.
- Znasz tę babkę?
Jean spojrzał z zakłopotaniem:
- Witałem się przed chwilą, przecież widziałeś.
Tadeusz zorientował się w sytuacji:
- Wiesz on by chciał... rozumiesz, dawno tego nie robił.
Nasz przyjaciel okazywał pełne rozbawienie.
- Z czego wy robicie problem. Masz ochotę to jazda.
- A ona pójdzie?
- No co ty...? To jej zawód.
- Ile weźmie?
- Sto franków.
Sto franków to kupa forsy; prawie miesięczna pensja w kraju. Zdecydowanie dopiłem resztkę koniaku.
- No to co, poczekacie tu na mnie.
- Zaczekaj, zaczekaj; jak chcesz, to ja ci wybiorę odpowiednią.
- Chyba nie jesteś zazdrosny o tę blondynkę?
- Ja je tu wszystkie znam. Zaufaj, to nie pożałujesz.
- Tadek...! Popatrz - na co ja mam czekać; widziałeś kiedyś taką rakietę!
Dziewczyna przy stoliku wyzywająco kołysała kolanami.
- Jean, jeżeli będziesz miał rację, stawiam dużą wódkę! Wątpię jednak żeby coś lepszego mogło mnie spotkać.
- Dobra, dobra...! Porozmawiamy potem, a teraz, na zdrowie!
Kończyliśmy następną kolejkę, gdy do blondynki podszedł jakiś facet. Z żalem podążałem wzrokiem za jej rozkołysanym tyłkiem, zmierzającymi do wyjścia.
"Frajer jesteś; w życiu nie będziesz mieć takiej dupy!" - westchnąłem prawie na głos.
Maksymalnie napalony gapiłem się na drzwi wejściowe będące w ciągłym ruchu. Gdy oczekiwanie zaczęło już gasić podniecenie, zobaczyłem śliczną dziewczynę. Szła w naszym kierunku, lekko, prawie majestatycznie kołysząc biodrami. Po przywitaniu się z Jeanem usiadła koło niego. Zacząłem zazdrościć naszemu przyjacielowi takiej znajomości. Wyglądała fantastycznie; zgrabne nogi, ładny biust, subtelny owal młodej buzi i do tego cholernie gustowna sukienka, bezbłędnie uwidaczniająca delikatność idealnych kształtów.
- Monique, to jest mój przyjaciel. – Jean przedstawił mnie swojej towarzyszce, po czym zwracając się w moją stronę:
- No to startuj! Życzę udanego lotu.
- Nie wygłupiaj się. Przecież to nie jest dziwka!
- Jak się nie pospieszysz, to ktoś cię wyręczy. Ona jest najlepsza.
Nie mogłem uwierzyć, nie miałem odwagi. Jean zrobił oko. Podnosząc się z miejsca, poczułem wypieki na policzkach.
- Monique, czy pójdzie pani ze mną? - Zrobiłem gest jak bym chciał zaprosić ją do tańca.
Powieki znad niebieskich oczu, podkreślonych starannym makijażem, wolno się uniosły. Niewinne spojrzenie sparaliżowało mnie, zatrzymałem oddech. Nie, nie...! To niemożliwe, to byłoby za piękne!
- Pardon madame, ja chciałem... pardon!
- Pan ma ochotę na "petite l'amour"?
Zawstydzony, skinąłem tylko głową. Monique pieszczotliwie ujęła moją dłoń. Ruszyliśmy do wyjścia.
Dopiero teraz spostrzegłem, głębokie, ciągnące się na całej długości pleców, poprzeplatane cieniutką tasiemką, rozcięcie sukienki. Na ulicy chciałem ją objąć; stanowczo powstrzymała rękę.
Starsza kobieta na półpiętrze hotelowych schodów pobrała dwadzieścia franków za wynajęcie pokoju.
Naiwnie myślałem, że mogę zaraz wziąć dziewczynę w objęcia. - Cent franc s'il vous plait !
Pospiesznie wyciągnąłem banknot. Nieprzytomnie pragnąłem zbliżenia i oddałbym ostatni grosz, aby jak najszybciej doprowadzić do niego.
Czułem potworny łomot własnego serca. Jej dłonie rozpinały pasek moich spodni. Gesty te jednak nie były zaproszeniem do rozkoszy, lecz za parawan. Dziewczyna bardzo fachowo obejrzała penisa, po czym dokładnie go umyła.
Na środku pokoju stało łóżko, tak duże, że można byłoby na nim uprawiać grupowy seks.
Po chwili zza parawanu wyszła Monique. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z doskonałych proporcji jej kształtów. Już sama nagość i erotyzmu ruchów wywoływał niewymowny zachwyt.
gdy rozścielała czyste prześcieradło,
błagałem niebiosa by czas się zatrzymał.
ustami czułości rozpoczęła.
nie chciałem, nie znałem,
czekałem w napięciu.
nie wiem, co bardziej mnie podniecało
miękkość, zapach włosów,
czy rozkołysane piersi,
tak zgrabne i wspaniałe,
przy których moje dłonie
potwornie wyglądały,
gdy je dotykałem.
wargi rozchylone, nie do całowania,
namiętnie
w rytm pieszczot drgały.
łaknąłem bliskości,
próbowałem przedłużyć chwile upojenia,
odgłosy dudnienia, szalone zapomnienie.
zatrzymać!!! zatrzymać ciało rozszalałe!
bez skutku... czemu to wieki nie trwało?
ekstaza szczęścia realizm zniewala.
Monique... tego się nie zapomina,
to źródło wszystkiego, potężna siła.
Przy barze, Jean ze Zbyszkiem kończyli któryś tam koniak. Postanowiłem postawić, obiecaną wódkę, w innym lokalu.
Monique, choć jeszcze się uśmiechała, czekała na kolejnego faceta. Nie chciałem patrzeć jak z nim wychodzi.
Dobrze zdawała sobie sprawę ze swojej urody, ale czy się domyślała, co wraz z pięknem oferowała.
dziewczyno, twój pomnik z marmuru poruszy każdego
stanie koło hotelu, gdzie ciału i mej duszy,
dałaś kosmiczną rozkosz, miłości szczyt,
talizman, nadzieję w piekle samotności.
niech się gorszą wszystkie dewotki,
mogą głowę odwracać z maniackim uporem
ich dąsy, plotki, perwersyjne ciągotki,
to harem indolencji pod obrony moralności pozorem.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
wyrrostek · dnia 11.04.2009 11:42 · Czytań: 2678 · Średnia ocena: 4,5 · Komentarzy: 11
Inne artykuły tego autora: