Kolejne opowiadanie z tomu "Mury Carcassonne".
Nazwiska i imiona występujących osób zostały wymyślone.
Ukoronowaniem pobytu we Francji miał stać się letni urlop. Od wielu miesięcy planowałem trasę, obliczałem kilometry, podsumowywałem oszczędności.
Zbyszek z rodziną wyjechał już w lipcu nad morze, pozostawiając całe mieszkanie do mojej dyspozycji. Skorzystałem z okazji, decydując się na wyprowadzenie z hotelu robotniczego. Zaoszczędzałem w ten sposób parę franków, a poza tym mogłem w warunkach luksusowych oczekiwać przyjazdu rodziców.
Przychodzące od nich listy cechowała jakaś dwuznaczność - czekałem na wyjaśnienie paru spraw. Chodziło głównie o Irenkę; dawano mi do zrozumienia, że nie wszystko jest w porządku. Wnioski wyciągano z wypowiedzi dzieci, przebywających dłuższy czas w Nysie.
Na początku roku wysłałem całej rodzinie zaproszenie na pobyt we Francji. Po okresie dręczącej samotności, marzyłem o spędzeniu wspaniałych wakacji. Irenka napotkała jednak trudności w załatwianiu paszportu, a ostatni jej list jednoznacznie przekreślał moje plany. Wiedziałem, że nie istniały takie sprawy, których nie potrafiłaby załatwić. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie chciała przyjechać. Pogodziłem się z faktem, że sam spędzę urlop, ale nie mogłem przeboleć zmarnowania okazji pozostania nas wszystkich na Zachodzie. Taka okazja mogła się już nigdy nie powtórzyć.
Tadeusz utrzymywał kontakty z wieloma kolegami rozsianymi po całej Francji. Na ostatnią, wspólną wycieczkę, wybraliśmy się pod Vichy. Do Clermont-Ferrand dojechaliśmy stosunkowo szybko, ale w samym mieście, na jakimś wyboju, nastąpiła awaria rury wydechowej. Mój ford zaczął ryczeć jak odrzutowiec. Potężny huk zwracał uwagę przechodniów, no i w końcu zatrzymał nas policjant. Szczęśliwie dojechaliśmy na miejsce bez mandatu. Pierre, kolega Tadzia był właścicielem warsztatu mechaniczno-ślusarskiego. Tadeusz znał Pierre´a od dawna, nie wiedział jednak, że jego kumpel ożenił się przed rokiem z piękną kobietą.
Uroda Sylvie, a szczególnie jej nieprzeciętnie zgrabne nogi, prowokowały do nieprzyzwoitych myśli. Z pewnością odczuwała nasze, dwuznaczne spojrzenia; niczym jednak nie skrępowana, pełniła rolę czarującej pani domu.
W pierwszej kolejności postanowiliśmy naprawić auto. Demontaż starej rury wymagał dużego samozaparcia. Leżałem pod samochodem męcząc się z zardzewiałymi śrubami, gdy nagle usłyszałem odgłos szpilek. Rozmarzonym wzrokiem podążałem za kształtnymi łydkami, rozpoznając oczywiście, do kogo należały, lecz nie zdając sobie jeszcze sprawy, do jakiego stopnia mnie podniecą. Sylvie stanęła blisko; uzgadniała z mężem szczegóły zaplanowanego wieczoru. Niewyzwolona energia i więcej niż chłopięca ciekawość, przesunęły mnie na skraj podwozia. Bezczelnie, coraz wyżej podnosiłem wzrok. Nie spodziewałem się, że to zmysłowe miejsce, przyciągające jak magnes, sedno męskich pragnień, zobaczę pozbawione zarostu, bezwstydnie nagie. Nagie i odsłaniające, podczas miarowego ruchu lekko rozchylonych ud, niewyobrażalną głębię rozkoszy.
Nie wiem jak długo wstrzymywałem oddech. Gdy jednak z piersi wydobyło mi się przeciągłe, niekontrolowane westchnienie, Sylvie, jak gdyby zaniepokojona, zaglądnęła pod samochód. Pomimo zmieszania, dostrzegłem jej dwuznaczne spojrzenie.
Wieczór w miejscowej restauracji przebiegał beztrosko. Wszyscy się znali i wspólnie bawili. Muzyka i dobre wino wytworzyły wspaniałą atmosferę. Wśród ogólnej wrzawy nikt w pierwszej chwili nie zwrócił uwagi na przybysza wzywającego pomocy.
Płonął drewniany budynek gospodarczy któregoś z sąsiadów. Całe towarzystwo solidarnie ruszyło do aut.
Horyzont rozświetlała czerwona łuna. Zachwyt nad spektakularnym popisem ognia zagłuszył uczucie grozy i współczucia. Palił się dach. Snopy iskier podsycane agresywnymi płomieniami rozświetlały czerń nieba na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Pachnące siano rozpoczęło taniec śmierci, wydobywając ze swego wnętrza, w ostatnich szalonych spazmach, nieskończoną gamę purpury. Odpadające od ścian pochodnie pozostawiały niespokojną w swej nieregularności, smugę dymu.
W stajni pozostały jeszcze zwierzęta. Przeciągły ryk krów zagłuszał dramatyczne rżenie koni.
Mężczyźni, owijając marynarkami głowy, wpadali w rozświetloną bramę stajni ratować dobytek.
Wewnątrz panował nieznośny żar, w każdej chwili groziło zawalenie stropu.
Nikogo już nie rozpoznawałem. Wytaczaliśmy maszyny rolnicze, bryczkę, drabiniasty wóz.
Z czasem wejście do środka stało się niebezpieczne i każdego, kto wykazywał nadmiar odwagi, powstrzymywano siłą. W świetle niepohamowanej potęgi ognia, budziły grozę, karykaturalnie wyolbrzymione, cienie uratowanych zwierząt.
Przygnębiony oglądałem koniec dramatu. Nie zorientowałem się nawet, kiedy podeszła Sylvie. Ujęła mnie pod rękę.
Otaczała nas chmura gęstniejącego dymu.
Rodzice przywieźli najnowsze wiadomości, listy, upominki. Irenka, oprócz gorących słów, przesyłała cepeliowską figurkę krakowiaka. Zawiesiłem ją w samochodzie na lusterku. Wyglądała troczę sztucznie i nie pasowała do Indianina, którego jeszcze w Świnoujściu dostałem od Michała.
Mama długo zwlekała z rozpoczęciem poważnej rozmowy. Czyniła natomiast coraz częstsze aluzje odnośnie zachowania Ireny i roli teściowej. Przy milczącej aprobacie ojca, dawała do zrozumienia, że chyba lepiej by było, gdybym zastanowił się nad pozostaniem we Francji.
Wiedziałem, że muszę stanąć po stronie żony. Chyba pewien rodzaj sprawiedliwości, czy może uczciwości: "Jeżeli ja pozwoliłem sobie, to ona też może!", nakazywał jej obronę.
- Całą historię opieracie na podejrzeniach.
- Wiesz ile razy ona przyjeżdżała do Nysy?
- Dzieci odwiedzała.
- Bolek nam powiedział, że widziano ją w mieście, zanim je przywiozła. Nie raczyła się nawet przywitać. A jak Buruś i Jula była u nas, przychodziła, ale w ciągu dnia. Spała gdzie indziej.
- Przecież mają swoje mieszkanie.
- No właśnie! O tym, co się tam odbywało, dudniła cała Nysa.
- Przesadzasz! Kto wam o tym powiedział?
- Pani N.
- Wierzycie w takie bzdury? Nie znacie jej.
- A może Jula też zmyślała?
- Co tam dziecko może wiedzieć.
- Dużo! Na przykład, że w Katowicach odwiedzali twoją żonę mężczyźni.
- Mało to mamy znajomych i kolegów.
- Tak, tylko Jula widziała, jak ci koledzy rano biegali po mieszkaniu bez spodni piżamowych.
- Dzieci mają fantazję, - nie wierze, żeby w obecności maluchów, babci Włodzi i teściowej, urządzała orgietki.
- Twoja sprawa. Z ojcem postanowiliśmy cię uprzedzić. Zrobisz jak zechcesz. Każdy musi przeżyć własne życie.
Przed czteroma laty, na przełęczy Furka nakręciłem film: "U źródeł Rodanu". Teraz znowu, z kamerą w ręce, stałem przy tej rzece; na jej końcu – przy ujściu. Parusetmetrowej szerokości plaża, po której ubitym piasku jeździły pojazdy, ciągnęła się kilometrami. Monotonię płaskiego terenu rozładowywały dziesiątki aut, motory, przyczepy i nieskończona ilość namiotów. Nie spotkałem nigdy tak olbrzymiego, dzikiego campingu. Znalezienie wolnego miejsca nie przedstawiało żadnego problemu.
Samochody ustawiliśmy w ten sposób, aby osłaniały nasz namiot od wiatru. Otoczyła nas nieograniczona swoboda i niemilknący szum morza.
Piekące promienie słońca zaczerwieniały bladą skórę, ale nie rozgrzały dostatecznie wody, więc niewielu ludzi korzystało z kąpieli. Prawie wszyscy namiętnie grali w kule. Miejsce to zapewniało tak wspaniałe warunki do tej zabawy, że trudno byłoby sobie wyobrazić lepsze.
Rodzice nabierali sił przed drogą powrotną, ja do miesięcznego wypoczynku.
Rozstaliśmy się w nietypowy sposób, niemniej bardzo serdecznie. Drażliwego tematu nie poruszano więcej, chociaż do ostatniej chwili, mama z ojcem, dobitnie podkreślali cel swojego przyjazdu. Uciszałem jednak każdy odgłos mogący zakłócić zaplanowane poznanie Francji. Przeżycia ostatnich miesięcy i zaoszczędzone pieniądze odbudowały wiarę w możliwość rozwiązania problemów małżeńskich.
Tour Madelok ma tylko 652 m i stosunkowo łatwo na niego dotrzeć. Natomiast widok, jaki się stamtąd rozpościera, budzi zachwyt. Ze szczytu góry spod ruin baszty rozciąga się wspaniała panorama. Poszarpana, wyraźna linia skalistego brzegu plastycznie przechodzi w pomarszczoną taflę morza. W oddali rozpoznaję przejechaną trasę i wszystkie miasta: Od Port-Vendres, pokonując malownicze serpentyny, dotarłem aż do granicy hiszpańskiej. - "Jeszcze nie teraz"; stwierdziłem tam, zmuszony zawrócić przed szlabanem.
Zapach ziół nadawał nagrzanemu powietrzu aromatycznej rześkości.
Podekscytowany wzrok skierowałem ku zachodowi. Sylwetki górskich kozic stojących na pobliskiej grani, wzmacniały szarobłękitną perspektywę odległych szczytów.
Pireneje - nie znałem ich, a już czułem zauroczenie!
"Czy te szczegóły wystudiowane z mapy i przewodnika nabiorą jeszcze większego znaczenia? Dotrę wszędzie gdzie zaplanowałem?"
Rano obudził mnie przeraźliwy klakson. Gwałtownie wyskoczyłem z namiotu. Przez uchylone okno pocztowego 2 CV wymachiwał rękami jakiś facet, dając do zrozumienia, że zatarasowałem mu drogę.
Wieczorem, po zjechaniu z szosy w zupełnych ciemnościach, wśród dziewiczych gór znalazłem miejsce na biwakowanie. Do głowy mi nawet nie przyszło, że ktoś może tędy przejeżdżać.
Pomimo szoku poczułem zadowolenie - wcześnie rozpoczynałem dzień.
Pod Pic du Canigou można dojechać autem. Po bardzo stromej, szutrowej drodze kursują w zasadzie tylko specjalne, terenowe pojazdy. Wynajęcie dżipa to przyjemność nie na moją kieszeń.
Postanowiłem wypróbować własnych sił. Taunus spisywał się fantastycznie. Nie mogłem jednak, ze względu na stromiznę, zwalniać przy rowkach przebiegających w poprzek drogi w celu jej odwodnienia. Spod kół wydobywał się strumień kamieni, a podwozie z jękiem dobijało. Na przełęczy stwierdziłem, że samochód otrzymał sportową sylwetkę; obniżył się o parę ładnych centymetrów. Wjechał na wysokość Pięciu Stawów Polskich i za ten wyczyn musiał zapłacić.
Na każdym kroku zaskakuje mnie wielobarwność terenu, przeżywam moc wrażeń; Belvédère 2000 - zachwyt nad pięknem przyrody, Font-Romeu - historia wtopiona w zamierzchłą architekturę, Odeillo - centrum badań energii słonecznej - przedsięwzięcie wybiegające w XXI wiek.
Przemierzam Pireneje omijając główne drogi, chcę dostrzeć do najciekawszych miejsc. Wdzieram się w doliny, obiegam jeziorka, zaliczam przełęcze i szczyty. Wszystko muszę zobaczyć, sfotografować, sfilmować.
Doznane wrażenia rejestruję na taśmie magnetofonowej. Wieczorem jestem tak wykończony, że nawet sporządzanie krótkich notatek przerasta moje siły.
Szaleństwo poznawania przerywa dopiero nocna refleksja nad Lac des Bauillouses: "Przecież jest tu tak pięknie. W tym miejscu można spędzić całe wakacje i parę następnych. Po co tak gonisz."
Ten głos rozsądku koliduje jednak z precyzyjnie wyznaczoną trasą, i choć nie jest w stanie jej zmienić, to jednak nie pozwala na dalsze poszerzanie.
Spokój wywołany głęboką zielenią zboczy biegnących wzdłuż granicy z Andorą, przerwało pytanie: "Dlaczego ten świat jest jeszcze dla mnie zamknięty? Czemu tam nie mogę dotrzeć?". Lecz nie tylko ta krótka myśl zakłócała pełnię zadowolenia; odczuwałem samotność i żal, że nie mogę podzielić się otaczającym pięknem z najbliższymi.
Najwyżej położona droga w Europie ma tylko pięć i pół kilometra. Opłata za przejazd samochodu z kierowcą wynosi osiem franków, ruch jest limitowany. Przełęcz Col du Tourmalet leży na wysokości 2115 m i już sam wjazd na nią daje niezatarte wrażenia. Stąd rozpoczyna się, urozmaicona paroma tunelami, terenowa droga biegnąca pod Pic du Midi de Bigorre. Parking znajduje się na wysokości 2650 m., skąd na szczyt dotrzeć można kolejką linową w przeciągu sześciu minut; ja potrzebuję trochę więcej.
Na wysokości 2865 m. zbudowano telewizyjną stację przekaźnikową obsługującą południowo zachodnią Francję. Na terenie obserwatorium astronomicznego trwają prace przy montażu stalowej konstrukcji kopuły.
Dziesiątki turystów oczarowuje w pierwszej kolejności niepowtarzalna panorama.
Przestrzeń, aż po horyzont, wypełnia morze nagich wierzchołków. Grozę ciemnego granatu poprzerywanego plamami śniegu łagodzi błękit nieba. Zmierzająca w nieskończoność perspektywa nieregularnie przecinających się górskich łańcuchów spowolnia bieg czasu, wywołuje refleksję. Tylko w dzieciństwie potrafiłem podczas pogodnych letnich nocy, błądząc wzrokiem wśród roziskrzonych gwiazd, tak daleko wędrować.
Po dniu pełnym wrażeń nie chce mi się szukać dzikiego miejsca na biwak. Na zapełnionym campingu znajduję płat trawy, na którym mogę rozbić namiot. Czerwone promienie zachodzącego słońca współczują mojemu zmęczeniu. Nieopodal sąsiedniego samochodu stoi dziewczynka z pedantycznie zaplecionymi warkoczykami. Zaczyna grać na flecie. Po paru próbnych tonach z instrumentu zaczyna dochodzić czysty, zaskakująco dramatyczny dźwięk. Dźwięk przeradza się w przeciągłą melodię krążącą wśród drzew, odbijającą się od gór. Jej drżenie wypełnia otaczającą przestrzeń niesprecyzowaną tęsknotą.
Odcinek ośmiu kilometrów górskiej drogi prowadzący do Cirque de Gavernie pokonać można na konikach. Z wiadomych powodów idę pieszo, dzięki czemu dysponuję swobodą przy robieniu zdjęć i filmowaniu. Droga biegnie doliną wzdłuż górskiego potoku.
Z daleka zarysowuje się na tle ogromnego monolitu biała pręga wodospadu.
Oblodzone górne partie trzytysięczników nie są w stanie zmniejszyć panującego upału; rozbieram się do kąpielówek.
Dolinę kończy potężna arena otoczona pionowymi ścianami. Bohaterem, a jednocześnie twórcą ustawicznego spektaklu jest lodowiec. Niezliczona ilość wodospadów w radosnym tańcu spływa ze skalnego monumentu. Również ten największy, będący rekordzistą Europy, w swobodnym locie z wysokości ponad czterystu metrów opada beztrosko, pozwalając swoim cząstkom atakować słoneczne promienie.
Miejsce, w którym spadająca woda tworzy strumień, otacza tajemnica - przykrywa je płat śniegu. Nie mogę odmówić sobie przyjemności wejścia w stroju plażowym na ten gigantyczny, zlodowaciały most.
Następnego dnia zaplanowałem wycieczkę do kolejnego wodospadu - Pont d'Espagne. Niestety pogoda uległa pogorszeniu, pojechałem więc bezpośrednią drogą do Lourdes.
Po doznaniu głębi nieskończoności i gigantyczności sił natury, przygotowałem całe moje wewnętrzne ja na spotkanie z potęgą wiary.
Doznane wrażenie przerosło wszelkie oczekiwania.
Nie zwracałem uwagi na jarmarczny nastrój ulic, choć banalność wystaw i straganów rozpraszała skupienie.
Przy wejściu na teren miejsc świętych otrzymałem plan i informacje w języku polskim. W pierwszej kolejności udałem się do Groty Massabielskiej. Wielojęzyczny tłum pielgrzymów patrzył w jedno miejsce. W wyłomie skalnym, oświetlona dużą ilością świec, widniała statua Matki Boskiej. Wzniosły nastrój ogarniał wszystkich.
Stałem dosyć daleko i nie widziałem ani groty ani ołtarza, ale wzrok mój spoczął na dziesiątkach kul inwalidzkich przymocowanych do skały.
Skupione twarze wierzących wyrażały nieopisaną nadzieję. Melancholia, którą pochmurny dzień mógł tylko pogłębić, wyzwalała dręczący smutek.
Blade wargi młodej kobiety trzymającej w objęciach syna z opaską na lewym oku nieprzerwanie wypowiadały błagalne słowa.
Kaleka dziewczyna bez nogi, podtrzymywana przez rodziców, wznosiła ręce wysoko ku niebu.
Mężczyzna o przezroczystej skórze, przyniesiony na noszach przez dwóch sanitariuszy, wydawał ciche, nieartykułowane dźwięki. Oczy sparaliżowanego chłopca siedzącego na wózku inwalidzkim zalewały łzy.
Ilość boleści i nadziei wydobywająca się z morza serc i piersi przerażała swym ogromem.
Nie mogłem myśleć o tym, co przeżyją ci pełni ufności ludzie, gdy wrócą ze swoimi cierpieniami do domów.
Poszedłem dalej, pod ścianę, gdzie z wielu kranów i fontann pito wodę.
Przeczytałem zdanie z informatora: W głębi groty, na lewo od ołtarza, pod zamkniętą płytą znajduje się CUDOWNE ŹRÓDŁO, które wytrysło 25 lutego 1858 r. w czasie dziewiętnastego objawienia. Najświętsza Maryja Panna powiedziała do Bernadetty: "Idźcie do fontanny pić wodę i myjcie się w niej".
Podszedłem do wolnego kranu i z pełną świadomością swego czynu umyłem ręce.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
wyrrostek · dnia 15.04.2009 09:52 · Czytań: 877 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 5
Inne artykuły tego autora: