Umarł król, niech żyje … - peggy
Kategoria Konkursowa » Konkurs "Zegar 09/10" » Umarł król, niech żyje …
A A A
Jest 31 grudnia 2009 roku. Wstaję. Jak zwykle po prostu podnoszę się z łóżka i spoglądam przez okno. Nie ma dodatkowych pięciu minut na powolne otwieranie oczu i utyskiwanie na niesprawiedliwość poranków. A za oknem śnieg zalega ulice, sad sąsiadek i parapety. Pierwsi odważni brną nieprzetartymi jeszcze szlakami do osiedlowej piekarni, a może do mięsnego. Szybko spoglądam na zegar - dochodzi w pół do szóstej. Znów się dziwię, że potrafię spać w tym samym pokoju, w którym nieustannie pracuje ten uparty, stary, magiczny zegar. Rano zawsze denerwują mnie nadprzyrodzoności, więc szybko porównuję tylko mój budzik ze ściennym potworem. Oba wskazują tą samą godzinę, oba oddychają regularnie. I ja oddycham z ulgą i wychodzę z pokoju. Pukam do siostry.
- Nie jedziemy siostra, możesz wracać do łóżka - kiedy Benjaminka oświadcza mi zmianę planów, patrzę na nią podejrzliwie.
- Jak to nie jedziemy?! Luz, trochę nas zapadało, ale nie takie Alaski zdobyłam. I obiecałam ci, że cię odwiozę na dworzec, to odwiozę. Tylko zbieraj się na jednej nodze, pociąg odchodzi za godzinę - i już odwracam się na pięcie by obrać kurs na łazienkę. Wiadomo, że kto pierwszy ten lepszy!
- Tylko, że u mnie diametralna zmiana planów, nie jadę do Sandomierza. Chłopa powaliła świńska grypa i z Sylwestra nici. W nocy rodzice zawieźli biedaka na pogotowie, a teraz leży plackiem w domu i nie ma jakichkolwiek szans na cudowne uzdrowienie. W zamian się wyśpię, a wieczorem objem się maminego bigosu. Nie ma tego złego.
Siostra nie wygląda oczywiście na szczęśliwą, ale wzrusza ramionami, chowa się pod kołdrę i zaraz będzie chrapać snem sprawiedliwego. A ja myślę sobie, że na facetów rzadko można liczyć. Albo zapiją, albo zaśpią, albo polegną pod naporem sezonowej epidemii. Wracam do łóżka, ale że Morfeusz jest dla mnie mniej łaskawy niż dla młodszej, wiem, że nie zasnę. Naciągam kołdrę pod brodę i zaczynam hipnotycznie wpatrywać się w ogromne wskazówki starego ściennego zegara. Jest szósta…

Zegar został udomowiony na początku ubiegłego roku, tego dziwnego roku 2009, któremu chętnie naplułabym dziś w twarz. Chyba pierwszy mój rok, kiedy naprawdę okazało się, że żyję i że sprawy ziemskiej tymczasowości również mnie dotyczą, czyli dwunastomiesięczna lekcja chodzenia po ziemi. A mimo to boję się go dziś pogrzebać, wpisać do rejestru rzeczy byłych, bo nie opuszcza mnie wrażenie, że 2010 niekoniecznie będzie łaskawszy…
Zaczęło się już w styczniu. Odeszła babcia i choć wszyscy byliśmy przygotowani, że tej starszej i schorowanej kobiecie niewiele czasu zostało, to jednak całą rodzinę przygniotła wiadomość o jej śmierci. Ja wciąż czuję w sobie ten bunt przeciwko dziwnemu porządkowi świata, świata potrzebującego tkwić w rutynie klatek wolno puszczonego filmu - błysk, ciemność, błysk, ciemność. W rodzinie zawirowało przy okazji mnóstwem innych spraw - babciny kot, babciny dom, babci meble, książki, obrazy, biżuteria, porcelanowa cukierniczka z Limoges. Wszyscy czuliśmy się bezradni wobec tej nagle przerwanej historii kilku generacji, na której straży stała niezawodna babcia. Po pogrzebie zebraliśmy się w jej domu zupełnie niezdarni, przerażeni nową rzeczywistością i tacy sztywni wobec siebie nawzajem. Nasz liczny klan przestał mieć rację bytu. Zamieraliśmy w sztucznych pozach z talerzykami w ręku i kieliszkami wypełnionymi jakimiś alkoholowymi uśmierzaczami przy ustach, kiedy wódka wżerała się boleśnie w tkankę przełyku. I kiedy zrobiło się nieznośnie do tego stopnia, że przestaliśmy oddychać. pojawił się jakiś nigdy niespotkany wcześniej tyczkowaty typ w za dużym kapeluszu i z czarną aktówką.
- Proszę o chwilę uwagi. Jestem mecenas Wirgul i myślę, że od razu powinniśmy przejść do sedna sprawy. Zgodnie z wolą państwa matki, babki, ciotki, teściowej i prababki muszę uregulować sprawy spadkowe nim się państwo rozjadą. By usprawnić cały proces będę odczytywać nazwiska, a wtedy proszę do mnie podejść, ja odczytam ostatnią wolę mojej klientki wobec rzeczonego. Moja klientka zamówiła firmę pakunkową, w razie gdyby ktoś życzył sobie pomocy przy transporcie spadku. Jej pracownicy czekają na zlecenia w ogrodzie.
Oprócz przecinkowego typa nikt się wtedy nie ruszył, nikt nie śmiał nic przełknąć ni odetchnąć, wódka parowała przez nosy, a kawa stygła w filiżankach. Gdzieś zegar wybijał południe. Typ z aktówką usiadł na brzegu jedynego pustego krzesła i rozpoczął wywoływanie kolejno obecnych.
- Syn Tadeusz: drewniana szafa z drugiego pokoju po lewej na piętrze, bez zawartości. Córka Zofia: zestaw kieliszków do szampana z ciętego kryształu. - I tak po kolei litania synów i córek od najstarszych począwszy. Moja mama jest najmłodsza z rodzeństwa.
- Liliana: zegar ścienny - odczytał sucho typ, zaś mama zbladła nagle, jakby miała zemdleć.
- Nie chcę, nie chcę tego zegara! - krzyknęła ostentacyjnie i zaraz zapadła w zupełnie do niej niepodobny histeryczny płacz. Przeraziłam się nie na żarty, nigdy nie widziałam mamy w takim stanie. Blada i dziwnie nieporadna zapadła się w fotel i nie przestawała powtarzać, że ten zegar to pomyłka, że ona nie może go zabrać. Ale mimo jej protestów zegar jakąś nadprzyrodzoną siłą znalazł się wreszcie w samochodzie na tylnym siedzeniu, opasany pasem bezpieczeństwa. Wbrew logice i martwemu wahadłu wciąż tykał miarowo i nieznośnie.
- Starych drzew się nie przesadza - mama nie mogła przestać szlochać.
Wtedy nie rozumiałam jeszcze jej histerii, tłumaczyłam ją odejściem babci, niedograną stypą, zepsutym mleczkiem do kawy i służbistością tyczkowatego faceta. Zegar miał być w moim mniemaniu tylko pretekstem do łez.
Tato zdecydował, że zegar zawiśnie w moim pokoju. Mnie tu już prawie nie ma, bywam tak rzadko, że czuję się bardziej gościem niż autochtonem, nieregularna córka marnotrawna, więc nie protestowałam. Kiedy tato mocował się z gwoździem, zapłakana mama pod pretekstem ataku jakiejś nagłej migreny zniknęła szybko w sypialni i tyle ją widzieliśmy przez resztę dnia.
- Mama chyba naprawdę ma coś do tego zegara - westchnęła Beniaminka.
Może mama była rzeczywiście zbyt ostentacyjna, ale zegar mnie również nie urzekł. Był na tyle zwykły, na ile są mechanizmy z końca XIX wieku - ciężkie ciemne drzewo z mnóstwem korniczych korytarzyków, mosiężna noga huśtająca się drętwo i regularnie, wskazówki jak szpady rzucające smętne długie cienie na niegdyś zapewne biały cyferblat. Był czymś między kiepskim antykiem a niewygodną mało dekoracyjną pamiątką, której nikt nie kupiłby nawet na pchlim targu.
Długo nie udało się wyciągnąć od mamy jakichkolwiek wyjaśnień, co do historii samego zegara i jej nieukrywanej niechęci do tego starego pudła, jak go ona sama nazywała. Dopiero na początku kwietnia, kiedy ja i moja siostra zjechałyśmy do rodziców na Wielkanoc, mama zdecydowała się ni stąd ni zowąd wyjawić nam swoją sekretną opowieść z nią samą i owym nieszczęsnym zegarem w rolach głównych. Było to kilka dni po tym jak mamie pobrano wycinki z macicy po częstych od czasu pogrzebu bólach pleców. Wtedy jeszcze czekaliśmy na wyniki biopsji łudząc się i modląc o łatwo wytłumaczalną pomyłkę w diagnozie lekarskiej. Takie pocieszanie się wzajemne było jednak złudne, jak cały okres świąt, a omijanie tematu wzmagało tylko niepokój, w jakim żyliśmy. Ale to mama wyglądała fatalnie, blada i niewyspana, z kolekcją różnych środków przeciwbólowych. Mimo tego nie przestawała mistrzowsko grać swej ulubionej roli tryskającej energią pani domu rozgorączkowanej świątecznymi rytuałami. Każdemu przedzieliła jakąś misję, nie mieliśmy nawet czasu spokojnie porozmawiać. Może po prostu chciała uniknąć zbytecznych łez i rozczuleń. Dopiero przy wielkanocnym śniadaniu dało się naszej czwórce spokojnie zebrać. I wtedy właśnie mama ot tak zaczęła swoją opowieść, historię, która nieprzewidywalnie zachwiała domową normalnością.
- Z tym zegarem to jest cała afera - zaczęła mama - Zawsze była afera. Dostawałam regularnie klapsy za jakiekolwiek zbliżanie się do niego nie mówiąc o dotykaniu. Wystarczyło, że bawiłam się w pobliżu, moi rodzice albo dziadkowie upatrywali sobie w tym zawsze jakichś niezdrowych antyzegarowych manewrów. Jak to dzieciaki, doszliśmy wszyscy do wniosku, że pewnie skrywa w sobie to stare pudło wielkie rodzinne skarby. Oczywiście to tylko wzmogło nasze wysiłki by pod nieobecność starszych dobrać mu się do wnętrza. Taka dziecięca nieodparta ochota by zrobić właśnie to, czego się nie powinno. Dziwnym trafem to zawsze mnie i tylko mnie się dostało za nasze pomysły. Ba, nawet jeśli mnie nie było w pobliżu, to zawsze wszyscy byli zgodni, że to właśnie ja byłam prowodyrem wszelkich zamachów na ten głupi zegar. Był czas, że wierzyłam, że to dlatego, że gdy miałam może z cztery lata ten stary grat spadł mi na głowę i trzeba było mnie zawieźć do lekarza w mieście. Oczywiście okazało się, że oprócz kilku zadrapań nic mi nie było, ale w domu podobno rozpętała się burza. Ja nie pamiętam, ale Tadeusz mi opowiadał, że wszyscy sprawdzali po kilka razy, czy zegar wciąż działał. Mnie zaś, jako że mi nic nie było, dostało się lanie. Jak byłam starsza, udało mi się wreszcie wyciągnąć z mojej babci, a waszej prababci świętej pamięci, że ten zegar to nie jest taki sobie po prostu mebel jak szafa czy stół. Ten zegar to miał być zaczarowany prezent, który mój ojciec podarował swojej żonie na moje urodziny. Podobno znalazł go w strasznym stanie zaraz po wojnie, kiedy pracował przy remoncie starego dworku. Dworek został zawłaszczony po 45-tym z decyzją, że będzie tam szkoła dla kilku sąsiadujących wsi. Dziadek pracował przy remoncie jako dobry murarz i konstruktor dachów, choć nie było mu to na rękę. Nie należał do partii i nie miał czasu na pracę poza gospodarstwem. Kiedy więc znalazł na strychu stary zepsuty zegar ścienny, przemycił go do domu uznając za minimalną rekompensatę za pracę, do jakiej go zmuszono. Zegar zapomniany przeleżał kilka lat w stodole aż do roku, kiedy miałam się urodzić. Przyszła wtedy straszna zima, ludzie siedzieli w domach i wychodzili tylko po drewno na opał. No i wasz dziadek z nudów postanowił naprawić wreszcie stare znalezisko, pewnie na początku właśnie dla zabicia czasu, ale po kilku dniach tak go robota pochłonęła, że zapominał podobno nawet o posiłkach i robocie w obejściu. Ja się urodziłam w maju, a on od stycznia do mojego urodzenia ledwo pokazywał się na oczy. Na wsi mówiono, że oszalał, a pradziadek, że mu się robić odechciało na przednówku. Moja mama z coraz większym brzuchem niestrudzenie gramoliła się po drabinie by mu zanieść coś do jedzenia i zmusić do zmiany ubrania. A dziadek nikł w oczach i majsterkował przy zegarze. I tak do mojego narodzenia. 10-go maja spadł z rana jeszcze raz śnieg, taki co to mrozi pierwsze jabłka i źle wróży na plony. Lekarz nie dojechał, a poród jak na złość był długi i ciężki. Wreszcie, kiedy mi się udało pojawić na świecie, dziadek wszedł do pokoju, gdzie się rodziłam niosąc w ramionach zegar. I wtedy miał stać się cud - jednocześnie jak na sygnał zegar zabił pierwszy raz od niepamiętnych dla niego czasów, gdy ja wydałam swój pierwszy krzyk. To miał być znak, że ten przeklęty prezent od mojego ojca miał być ze mną związany już na resztę mojego życia, jakoby liczydło mojego ziemskiego czasu. A kiedy stanie…- zapadła cisza i tylko zegar gdzieś wybijał kolejną godzinę.
Od tego wieczora już nikt nie potrafił przejść obojętnie obok mojego pokoju. Tato zagląda tam szczególnie często, by sprawdzić, czy mechanizm funkcjonuje bez zarzutu. W zasadzie od wielkanocnej niedzieli śledzimy nieustannie stan zdrowia mamy i zegara, którego metabolizm zębatych kółek miałby mieć wpływ na stan mamy. Traktujemy go jak nieznośnego czarnego kota, który siedzi na krawędzi chodnika i wybiera złośliwie człowieka, któremu przelezie przez drogę. Udajemy, że kota nie ma, ale jednocześnie próbujemy się przemknąć niedostrzeżeni.
Po Wielkanocy przyszły wyniki. Potwierdzono zaawansowane stadium raka macicy i lekarze zdecydowali, że w pierwszym rzucie mama będzie naświetlana. Wysłali ją do szpitala w maju i przez dwa tygodnie trzymali ją na onkologii ginekologicznej. Opieka głównie ograniczała się do upominania, że mama powinna więcej jeść tych okropnych mdłych posiłków i pić wodę mineralną. Później były lampy. Seria sześciu naświetlań miała być podobno gigantyczną dawką jakichś niekolorowo brzmiących Greyów. Po trzech lampach mama zaczęła wracać do siebie. Zaczęła lepiej jeść, mieć ochotę na rozmwę przez telefon i opowiadać lokalne historie z oddziału. Trochę odetchnęliśmy, mimo, że lekarze nas unikali i choć czuliśmy, że prognozy nie były specjalnie optymistyczne. Wiedzieliśmy, że te lampy to tylko paliatywne dawanie nam nadziei, że coś da się jeszcze zrobić. A my pokornie wierzyliśmy. Mama wróciła na początku czerwca do domu. Lekarze zdecydowali, że za dwa tygodnie mama wróci do nich na chemioterapię w serii sześciu wlewów. To było wielkie wiedzieć, że onkolodzy nie opuszczają ramion w bezradności i że wciąż chcą zająć się mamą. Pierwsza chemia wypadła na trzeci tydzień czerwca. Poszło nawet świetnie, jak mówiła nam sama pacjentka. Czuła się dobrze i przekonywała nas i pewnie siebie, że jest na najlepszej drodze do pozbycia się intruza. Tak było do trzech dni po wlewie. Mamę wypisano na drugi dzień. Była zmęczona, ale miała ochotę coś zjeść i pogadać z nami. Jednak na następny dzień zaczęły się silne torsje, wymioty, brak apetytu i bladość, które trzymały mamę przez kolejne trzy dni. Wystarczyło jednak czasu, by jej stan polepszył się na tyle, aby mogła odbyć podróż z powrotem do kliniki po drugi wlew. Historia z dobrym znoszeniem chemii przez pierwsze dwa dni, spokojnym powrotem do domu i później kilkoma dniami wymiotów i drastycznego spadku wagi znów się powtórzyła. Mama przez tydzień prawie spała w łazience, a my się modliliśmy, by wreszcie potrafiła coś zatrzymać w żołądku. Później trzecia chemia, i ta okropna czwarta, kiedy zaczęliśmy wątpić, że mamie uda się wrócić jeszcze do domu. Kiedy po nią pojechaliśmy, zemdlała zanim wyszła z sali. Lekarze zdążyli ją ocucić, gdy zemdlała drugi raz. Wróciliśmy do domu bez mamy, przerażeni. Tato cisnął gaz jak szalony. Jak wreszcie zaparkował przed domem, wybiegł z samochodu ściskając klucze do wejściowych drzwi. A my za nim. Cel - pokój z zegarem. A stary mechanizm jakby nigdy nic tik-tak. Już mieliśmy odetchnąć z ulgą, kiedy młodsza spojrzała na swój zegarek.
- On się spóźnia. Ten pieprzony zegar spóźnia się o trzy godziny.
Zamarliśmy. Jak to możliwe? A jeśli to prawda, że …Mniej więcej trzy godziny temu mama miała kryzys. A zegar jakby wtedy zwolnił by nam dać znak, że przed nim się nic nie ukryje. Tata nastawił wskazówki na dobry czas i chwilę przyglądaliśmy się regularnemu ruchowi wahadła. Tak, ten zegar żył swoim ukrytym życiem. Już nie mogliśmy tylko go tolerować, teraz musieliśmy zacząć się z nim liczyć.
Mama wróciła do domu po dwóch dniach wzmacniających kroplówek. Nikt oczywiście słowem o zegarze nie wspomniał, a raczej nawet wolelibyśmy, by czwarty wymiar w sam sobie gdzieś zniknął wraz z wszystkimi istniejącymi zegarami. Mama zaś zdawała się kompletnie zapomnieć o fatalnym spadku po babci. Za to tato wpadł w prawdziwą obsesję. Widziałam go jak wychodząc z pokoju gościnnego albo kuchni podkradał się zręcznie pod drzwi mojego pokoju, uchylał je sprawnie i bez zbędnych hałasów sprawdzał czy stary ścienny wariat jest zgodny co do minuty z jego niezawodną omegą. Później wracał do nas z wyrazem widocznej ulgi, jakby nigdy nic. Mama martwiła się dziwnym zachowaniem taty.
- Kochanie, czy ty się dobrze czujesz? Powinieneś powtórzyć ten egzamin na prostatę. Bo wiecie, ojciec całą noc chodzi do łazienki, w ciągu dnia to samo. Miał się zgłosić do lekarza w czerwcu, ale jakoś nie udało mi się go dopilnować. A tego jeszcze by brakowało, jakbyś teraz mi się tutaj rozchorował.
- O tam, nic mi nie jest - odpowiadał zawsze tata, szczególnie zadowolony, bo wierzył, że udało mu się znaleźć świetne alibi na jego wycieczki do zegara.
Sierpień minął na staraniach by mama zaczęła wreszcie nabierać sił, ale ona wciąż nie czuła się dobrze, a tu zbliżał się termin piątej chemii. Na dwa dni przed wyjazdem do kliniki nagle zasłabła. Beniaminka akurat niosła jej super pokrzepiający sok z buraków domowej roboty. Zdążyła tylko podskoczyć do mamy i ją podtrzymać by ta upadając nie rozbiła sobie głowy o kant stołu. Ja wpadłam tuż za młodszą - sok lał się po kolanach siostry, a mama drgała całkiem nieprzytomna jak w ataku epilepsji. Tato przybiegł, kiedy usłyszał krzyk Beniaminki i pomógł młodszej wygodniej ulokować mamę na podłodze. Ja w tym czasie próbowałam przekonać jakąś mało empatyczną panią z pogotowia, że potrzebujemy natychmiast karetki. I wtedy usłyszałam gdzieś z głębi domu dziwne i nieregularne bicie zegara, bicie coraz wolniejsze i coraz słabsze. Prawie uwierzyłam, że mi się to wydawało, gdy tato spojrzał na mnie blady i niepewny, poczym gwałtownie się podniósł z kolan i wybiegł z pokoju. Po chwili wszystko ucichło: pani w słuchawce, wibrujący oddech mamy, echo zegara w tle. Słyszałam tylko kroki tatowych kapci zbliżające się do nas bardzo szybko. Pochylił się nad mamą.
- Kochanie, jak się czujesz? Możesz oddychać? Jesteś bardzo zimna. Pogotowie zaraz tu będzie.
Mama zaczęła powoli otwierać oczy, bardzo zmęczona jak ktoś wracający z długiej i trudnej podróży. Wciąż niebezpiecznie sine usta zaczęły się rozchylać w niepewnym uśmiechu. Poprosiła bardzo słabiutkim głosem o szklankę wody. Beniaminka, nie odrywając wzroku od mamy starała się nalać wody z karafki na stole drżącą ręką.
- Karetka będzie za dziesięć minut - upewniłam wszystkich próbując wraz z tatą usadowić mamę na kanapie i okrywając ją pledem.
Pogotowie przyjechało po piętnastu minutach i bezpłciowa pani doktor zawyrokowała, że po chemii takie wypadki to normalny stan rzeczy odmawiając jednocześnie zawiezienia mamy do szpitala. Mieliśmy się po prostu zacząć przyzwyczajać, według pani doktor, do podobnych incydentów i tyle. Dopiero gdy usłyszała, że mamy lekarzem jest szef szpitala, zdecydowała się ją zabrać.
W szpitalu podano jej kroplówkę z gigantyczną porcją potasu, który przez całą noc sączył się w jej cieniutkie żyły i przywracał lekką rumianość jej białej twarzy. A nam pozwolono zostać z mamą, dopóki nie upewniliśmy się, że kryzys został zażegnany. Po północy wróciliśmy do domu. Tato usiadł ciężko w fotelu.
- Trzeba pilnować tego przeklętego zegara. Gdybym go nie popchnął nim wybił ostatni gong, nie wiem czy mama …- głos taty drżał, oczy mu błyszczały bezsilnością i zmęczeniem. - Musimy pilnować tego diabelstwa, nie ma rady - tato spojrzał na nas obie z zacięciem, którego u niego nigdy nie widziałam i, mimo że to co powiedział brzmiało zupełnie absurdalnie w świecie, gdzie na grypę są pigułki, a nie taniec szamana, przytaknęłyśmy zgodnie. Tato się uśmiechnął lekko i cała trójka rozeszła się do łóżek. Położyłam się twarzą w kierunku na czarnomagiczny mechanizm i patrzyłam na niego złowrogo, póki nie zmorzył mnie ciężki sen.
Niestety, z powodu tego niedoboru potasu mama nie mogła być w klinice na piątej chemioterapii. Po tygodniu wróciła do domu ze szpitala, wciąż ciut za słaba i za blada, ale pewna, że chce dalej walczyć i niecierpliwie czeka na kolejny wlew. Zadzwoniła do kliniki dzień po powrocie, a lekarz umówił ją na za dwa tygodnie prosząc, by przywiozła swoje wynik i wypis z ostatniego pobytu w szpitalu u nas w mieście. A lato, którego nie mieliśmy okazji zauważyć, zaczęło powoli umykać przed nadchodzącą jesienią, ulubioną porą rodziców. Miałam nadzieję, że pomysł grzybobrania trochę pomoże im obojgu zregenerować siły i zapomnieć ciut o chorobie mamy. Niestety, wszelkie moje pomysły podsuwane w tym temacie tacie kończyły się porażką. Siostra mówiła mi później, czego zresztą się domyślałam, że tato boi się wychodzić na dłużej z domu, nie tylko by nie zostawiać mamy samej, ale by też nie dać się przechytrzyć paskudnemu mechanizmowi. Myślę, że ta obsesja mojego ojca trochę mu pomogła przetrwać te kolejne miesiące. Znalazł sobie cel, wyznaczył misję i czuł odpowiedzialność, która mu nie ciążyła, ale wręcz dodawała odwagi, by się nie poddawać. A przyszły wtedy ciężkie czasy. Przyszły i już zostały.
Mamie nie podano chemii na następnej umówionej wizycie w klinice. Podobno miała zbyt słabe wyniki krwi i chemia sama w sobie mogła być zabójcza. Dostała za to plik recept na jakieś środki wzmagające produkcję erytrocytów i przyswajanie żelaza, samo żelazo i preparaty wzmagające apetyt. No i sakralne, by się zgłosić za następne dwa tygodnie. Mama faszerowała się skrupulatnie wszystkimi tymi specyfikami, wypijała dzielnie litry soku z buraków, które mój tato skrupulatnie wyciskał między dyskretnymi wizytami u zegara. Mamy głos nabierał siły, mama podobno też nabierała rumieńców, Beniaminka nie przestawała się cieszyć.
- Mama wygląda coraz lepiej, nawet trochę przybrała na wadze. Jeszcze chwila, a zacznie nas prześladować koniecznością rozpoczęcia jakiejś eksperymentalnej diety, jak to ona.
- Cudnie, naprawdę cudnie. Słyszę po głosie, że dochodzi do siebie. No a tato?
- Nie wiem co mam ci powiedzieć. Tato się nominował na nadwornego zegarmistrza i gdyby mógł to by taszczył tą ciężką skrzynię po bułki do piekarni. Mama narzeka, że nie będziemy mieli grzybów na Boże Narodzenie, bo tatę do lasu to by było trzeba teraz wołami zaciągnąć.
- A ty nie możesz go wygonić? Może szantaż z deficytem kotletów grzybowych na Wigilii by zadziałał?
- Nie ma szans. Zresztą ma argument, że mama i tak nie lubi grzybów, więc przynajmniej raz nie będzie musiała się maltretować ich przyrządzaniem.
- No to walnął. Chyba tego nie połknęłaś?
- Nie no siostra, nie urodziłam się wczoraj. Ale skoro tato się odwołuje do tak cienkich argumentów, chyba rzeczywiście nie ma ochoty na las.
Za to nie przestawał wstawać kilka razy w nocy, by poświecić maleńką latarką w bladą tarczę zegara, albo by w ciągu dnia nie kursować między mamą, sklepem na rogu, sokownikiem i moim pokojem. Mama miała się coraz lepiej i to utwierdzało tatę w słuszności zarzucenia lasu w tym roku.
Kiedy dzień wizyty wybił, byłam w domu i pojechałam z rodzicami do kliniki. Był piękny schyłek października, ale chyba nie mieliśmy czasu nawet zwrócić uwagi na zalegające opadłe liście w ogrodzie. Lekarz prowadzący mamę orzekł, że nie ma już sensu by wracać do chemii, bo przerwa od ostatniego wlewu była za długa. Dorzucił za to na pocieszenie, że poza tym lampy z maja wciąż działają, więc póki co mama ma się dobrze odżywiać, pić maksymalnie dużo i łykać te tablety na żelazo przez następnych kilka dni. Oczywiście wyznaczył kolejną wizytę na 23 grudnia. Byliśmy załamani, byliśmy zbici i czuliśmy się oszukani przez lekarską klikę, która od sierpnia zwodziła nas obietnicami, że jeszcze coś da się zrobić, że będą jakieś kolejne terapie, żywiąc nas nadzieją na wyrwanie mamy ze szponów bydlaka. A tym czasem oni zostawiali go spokojnie by sobie rósł w siłę i by kradł nam legalnie naszą mamę każdego dnia, gdy oni sami pili swoje kawy i wypisywali mechanicznie recepty. Próbowałam porozmawiać z lekarzem, w kieszeni pociła mi się koperta, która miała kupić motywację na dalsze leczenie mamy. Ale lekarz zniknął, a żaden inny się nie pojawił. Mama nie chciała czekać, zrobiła się obojętna i jedyna rzecz na jakiej jej wtedy zależało, było łóżko z oknem wychodzącym na taras. Wróciliśmy zrezygnowani do domu. Kilka dni później słyszałam w radiu jak ludzie płakali w mikrofon dziennikarki, że nie ma w budżecie pieniędzy na zdrowie, zatrzymano ludziom chemię, przeszczepy i wszelkie leczenie, które nie miało ratować życia w „sposób bezpośredni„. Pani minister uśmiechała się kretyńsko do mikrofonu oświadczając dodatkowo, że nam świńska grypa nie grozi.
A dziś jest ostatni dzień tego fatalnego roku 2009. Kilka dni temu byliśmy na wizycie, tej 23 grudnia. Lekarz oświadczył mamie, że wygląda dobrze i że tak powinna dalej „ciągnąć„, cokolwiek miał na myśli. Zalecił dobrze się odżywiać i myśleć pozytywnie. Na do widzenia zapisał mamę na kontrolę za dwa miesiące. Hmmm, kontrolę czego? Mama nie chciała, bym weszła razem z nią do gabinetu, ale musiała być przerażona, kiedy lekarz wreszcie wykrztusił, a może po prostu ot tak sobie rzucił, że od strony medycznej już nic się nie da zrobić. Leczenie zakończono - wyrok wydany. Niespecjalne perspektywy nakreśliła nam ta wizyta w klinice. Szczególnie mamie musi być teraz ciężko, nie staram się nawet wyobrazić sobie samej siebie w podobnej sytuacji. A za chwilę wstanę z łóżka, zrobię szczegółową inspekcję zegara od porównania zgodności z czasem Greenwich po zmierzenie regularności ruchu wahadła ze stoperem w ręku, ubiorę się i powiem wszystkim obudzonym dzień dobry. Później będzie szalony dzień przygotowań do ostatniego wieczoru 2009 roku. Ubierzemy się ciut odświętniej niż na zwykłą posiadówę przed wieczorną telewizją i będziemy wcinać niezrównany maminy bigos i popychać go raz sernikiem, raz makowcem. I kiedy przyjdzie ta oczekiwana północ, wszyscy pomyślimy o jednym, wszyscy będziemy mieli jedno tylko życzenie i wszyscy będziemy zgodnie protestować przeciwko nieznośnemu upływowi czasu. Wszystkim będzie żal, tego co odchodzi, choć może nie były to najradośniejsze 12 miesięcy naszych egzystencji. I kiedy już poskładamy sobie tradycyjne życzenia, podkreślając te o zdrowiu, długim życiu i spotkaniu w tym samym gronie dokładnie za rok, wypijemy tradycyjny kieliszek wina musującego i oglądniemy z balkonu ledwo widoczne iskierki sztucznych ogni w centrum miasteczka, poczujemy się usprawiedliwieni by pójść wreszcie spać i nie myśleć już, że właśnie umarł król, a jego następca może znów nie być dla nas łaskawy. Komu bije zegar… temu nie czas na niech żyje król.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
peggy · dnia 01.02.2010 07:50 · Czytań: 4427 · Średnia ocena: 4,33 · Komentarzy: 6
Komentarze
Elwira dnia 16.02.2010 10:47 Ocena: Bardzo dobre
Cytat:
ten uparty stary magiczny zegar.


przymiotniki oddziel przecinkami, jak zegar może być uparty?

Cytat:
A ja myślę sobie, że na facetów rzadko można liczyć. Albo zapiją, albo zaśpią, albo polegną pod naporem sezonowej epidemii.

rewelacyjny fragment ;)

Cytat:
dziwnego roku 2009, któremu chętnie naplułabym dziś w brodę.


zawsze myślałam, że w brodę można napluć sobie, a komuś – w twarz, a jak jest z zegarem?

Cytat:
to jednak całą rodzinę przygniotła wiadomość o jej śmierci.


pobawiłabym się szykiem, zobacz, czy nie lepiej brzmi: to jednak wiadomość o jej śmierci przygniotła całą rodzinę.

Cytat:
W rodzinie zawirowało przy okazji mnóstwem innych spraw


znów szyk: w rodzinie przy okazji zawirowało...

Cytat:
Wszyscy czuliśmy się bezradni wobec tej nagle przerwanej historii kilku generacji, na której straży stała niezawodna babcia. Po pogrzebie wszyscy


drugie wszyscy bym wyrzuciła

Cytat:
wżerała się boleśnie w tkankę przełyku. I kiedy zrobiło się nieznośnie do tego stopnia, że przestaliśmy oddychać. pojawił się


3 razy się
Cytat:
jakiś nigdy niespotkany wcześniej


albo nigdy, albo wcześniej, razem jest dziwnie


Cytat:
jak go ona sama nazywała.


ona – zbędne

Cytat:
by cały ten czas oczekiwania na telefon od doktora mamy był tylko kolejną pomyłką lekarską.



no nie, czas nie może być pomyłką, a już na pewno nie lekarską...

Cytat:
tryskającej energią pani domu rozgorączkowaną świątecznymi rytuałami.


rozgorączkowanej

Cytat:
Każdemu przedzieliła jakąś misję,


przydzieliła

Cytat:
śniadaniu dało się naszej czwórce spokojnie zebrać.


udało się

Cytat:
Traktujemy go jak nieznośnego czarny kota,


czarnego

Cytat:
dwa tygodnie trzymali ją na onkologii ginekologicznej.


ją – zbędne

Cytat:
mieć ochotę na rozmwę przez telefon


rozmowę

Cytat:
Mama wróciła na początku czerwca do domu.


szyk: Mama wróciła do domu na początku czerwca.

Cytat:
by się doprowadziła do stanu na podróż spowrotem do kliniki po drugi wlew.


do jakiego stanu? tu chyba brak jakiegoś słowa i z powrotem

Cytat:
En pieprzony zegar się spóźnia o trzy godziny.


ten

Cytat:
Beniaminka nie odrywając wzroku od mamy starała się nalać wody z karafki na stole drżącą ręką.


szyk: Beniaminka, nie odrywając wzroku od mamy, drżącą ręką starała się nalać wody z karafki na stole.


Cytat:
Pogotowie przyjechało po 15 minutach


piętnastu (zapisz literami)
Cytat:
Tato usiadł w fotelu ciężko.


usiadł ciężko w fotelu


Cytat:
i mimo, że co powiedział brzmiało


zbrakło to, a przecinek przed mimo

Cytat:
przetrwać te kolejne miesiące aż dziś.


aż dziś? nie pasuje tutaj...

Cytat:
wyznaczył kolejnąą wizytę na 23 grudnia.


kolejną

Cytat:
Kilka dni później słyszałam w radio jak ludzie płakali


w radiu

Cytat:
że nie ma pieniędzy na zdrowie w budżecie,


szyk: że w budżecie nie ma pieniędzy na zdrowie

Cytat:
długim życiu i spotkanie w tym samym gronie


spotkaniu

Powstawiaj przecinki.
Bardzo ładna historia. Ech, żeby mieć taki zegar i jedyne, co, to pilnować, aby chodził idealnie, konserwować, dbać, naprawiać... Tylko to pewnie nie wystarczy. Zegar kiedyś stanie, bo musi. Zegar każdego, obojętnie, czy go widzi, czy nie. Jedyne co możemy – dbać o siebie i najbliższych. Bardzo ładnie to pokazałaś w tym tekście.
Pozdrawiam.
peggy dnia 17.02.2010 07:27
Elwiro, serdeczne dzieki za komentarz i wytkniecie bledow, wiekszosc z nich jak te przecinki, literowki, straszne "spowrotem" to tylko efekt checi by sie nie spoznic na konkurs, a wiadomo: co nagle, to po diable! ale sie nie tlumacze, tylko korze, i dlatego wprowadzilam juz poprawki. co do szyku zdan - hmmm, czy to moze byc efekt mojej leworecznosci? :rol: tak czy siak klania sie praca nad stylem, a zatem do roboty!
Szuirad dnia 08.03.2010 13:19
Witaj

Przyznaję, że Twój tekst przeczytałem dużo wcześniej i zrobił na mnie wrażenie autentycznością sytuacji. Samo pisanie musi być poparte przezyciem Autora, przynajmniej wczuciem się, głęboką empatią. Myslę, że u Ciebie to znalazlem.
Pozwól, ze pozostawię bez oceny.
Pozdrawiam
incana dnia 08.03.2010 17:32 Ocena: Bardzo dobre
Świetny styl - płynny, bogaty, swobodny. W pewnym momencie zastanawiałam się tylko dobrze trafiłam, czy to opowiadanie czy już sprawozdanie, osobisty zapis choroby - dużą część historii można by w zasadzie pominąć.
Nie wiem, czy jest tu nutka autentyczności czy też nie - ja to kupiłam. Mimo, iż obce mi takie "magiczne myślenie" - zapachniało życiem.
Btw, piszę to popędzana przez moje własne, kominkowe cykcykcyk.
Pozdrawiam
Krystyna Habrat dnia 29.07.2010 11:40 Ocena: Świetne!
Dopiero dziś przeczytałam. Robi wrażenie! Z jednej strony podziw dla sprawnej narracji, dla umiejętności przekazania nastrojów niepokoju, nadziei, rozpaczy i rezygnacji, a z drugiej strony wielki smutek wywołany tematem. Ale nie można uciekać od najpoważniejszych tematów, jak śmierć, choroba, przemijanie. To dotyka wszystkich, a rola literatury, sztuki, jest między innymi oswajanie człowieka z tymi problemami, poprzez ich uwznioślenie. Dokonujesz tego za pomocą bardzo prostych środków - poprzez przedmioty - i dlatego odbiera się to bardzo po ludzku.
Jest w tym jeszcze bardzo kobiece spojrzenie na życie, co przejawia się w planach przygotowań do świąt i opisie przysmaków: bigos, makowiec, kotlety z grzybów. Upływ czasu, oznaczający przemijanie widać w zmieniających się porach roku (nawet jeśli w skupieniu na czymś ważniejszym się ich nie zauważa), zjawiskach atmosferycznych i właściwych tej porze czynnościach czy wydarzeniach: grzybobranie, Wielkanoc, Boże Narodzenie.
Jest w tym jeszcze coś bliskiego i mnie: wzmianka o podróży do Sandomierza. Ja też tam czasem jeździłam, bo urodzona w Ostrowcu Św. mieszkałam potem w Stalowej Woli, a piękny Sandomierz jest pośrodku. I jeszcze jedno: w lutym 2009r zmarła moja mama... Czytałam zatem ze szczególnymi emocjami. Tylko nie będę już jeździć w tamte strony. Zakładam, że to opowiadanie wymyślone i ocena nie będzie nietaktem. A więc: 6.
Jonasz dnia 13.08.2010 15:31
Tekst działa na wyobraźnię. Polecam zwrócić uwagę na zasady interpunkcyjne. Wiem, ze to drobnostka, ale... Zapominasz o stosowaniu przecinka w zdaniu złożonym podrzędnie. Kiedy wprowadzasz imiesłowowy równoważnik zdania, nalezy oddzielić go od reszty wypowiedzenia przecinkami.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:65
Najnowszy:pica-pioa