Krystyna Habrat
Edith Piaf i... dziurka od klucza.
(opowieść niekoniecznie autobiograficzna)
To było w czasach, kiedy jeszcze dobrze się zapowiadałam. Wiedziałam wtedy, kto powiedział: Cogito ergo sum, a kto: Scio me nihil scire. I właśnie wybierałam się na wykład o jednym z nich, gdy radio zaczęło nadawać piosenki Edith Piaf.
Zawsze słucham ich z dreszczem emocji. Kilka lat później poszłam odwiedzić jej grób na Pere Lachaise w Paryżu. Obok spoczywał ostatni ukochany Edith - młody Grek, Teo.
Ale wrócę do tamtego dnia, kiedy wybierałam się na wykład o godzinie dziewiętnastej. Koleżanka z pokoju, Joanna, była już gotowa, a ja zwlekałam z wyjściem, by jak najdłużej słuchać uwielbianych piosenek. Lubiłam szczególnie jedną: „Milord”. Mój francuski nie był wystarczająco dobry, bym z drżącej emocjami pieśni wszystko zrozumiała, a nawet o to nie dbałam. Pod dramatyczny śpiew podkładałam własne treści, nastrój chwili, skojarzenia i cała ta otoczka liryczna powoduje, że dotąd tamte melodie chwytają za serce. Tak było i z „Milordem”, choć kochałam cały repertuar Edith Piaf. Z tym łączyły się wspomnienia, które chciałam wymazać z pamięci, i nie chciałam.
I jak tu iść na wykład, gdy ona śpiewa?
Joanna ponaglała. Zawsze była układna i akuratna. Na pewno i wtedy powtarzała swoje słynne: „Nie wypada się spóźnić”, a kiedy ja - zazwyczaj obowiązkowa - się ociągałam, nie omieszkała dodać: „Uważam, że na wykład wypada pójść.” Często powtarzała to swoje: wypada, nie wypada.
Dbała, by ją postrzegano jako chodzący wzorzec savoir-vivru. W gruncie rzeczy dziewczyna do rany przyłóż, ale snobka. Byłaby bardziej sympatyczna, gdyby się tak nie spinała. Paraliżowała nas tym swoim: wypada, nie wypada. Do tego często używała słów: tudzież, multum i aczkolwiek, a wymawiała to z nader wykwintną modulacją.
Kiedyś posiedziała chwilę w naszym pokoju przemiła koleżanka z innego piętra, Iza. Ona była z takich, co to każdemu muszą na dzień dobry powiedzieć coś miłego. Ale wtedy, jak od nas wyszła, a ja z nią, oparła się ciężko o drzwi i wysyczała z ulgą: Dupa! Dupa! Dupa!
No tak, przy tak dbających o bon ton osobach, jak Joanna, dla równowagi wypada się z formy. Freud w swej teorii czynności pomyłkowych głosił, że jeśli bardzo powstrzymujemy się, by czegoś nie powiedzieć, na pewno powiemy to mimochodem. Zdarza się to osobom najbardziej uważającym. Mnie, zwykle roztrzepanej, chyba jeszcze częściej.
Pamiętam, na koniec studiów do Joanny przyjechała matka i urządziły pożegnanie dla najbliższych koleżanek. Mama, jeszcze bardziej sztywna od córki, cały czas lustrowała spod rzęs chłopaka Joanny, Jurka. Jej oblicze nie wróżyło nic dobrego. Atmosfera była drętwa. Mnie, zaraz jak weszłam, koleżanki uraczyły porcją uszczypliwości, bo zostawałam na uczelni. Właśnie przed południem potwierdził to ostatecznie. Wróżyły, co mnie czeka, bo asystent to marna figura. Któraś widziała, jak jeden z naszych podawał profesorowi gwoździki, gdy ten coś przybijał, a cały czas na niego wrzeszczał wniebogłosy. Inna asystentka, już nawet pani doktor, chowała się przed gniewem szefa za szafą. Mówiąc tak, koleżanki patrzyły na mnie z ubolewaniem. Wyraźnie, niepokoił je mój sukces. Ale ja byłam półprzytomna z radości, że to mnie profesor zaproponował asystenturę. One wszystkie wyjeżdżały. Gdzieś na prowincję. Czasem do miejsca, które trudno znaleźć na mapie.
Chłopak Joanny, zwykle małomówny, spięty, tego dnia tak bardzo się starał najlepiej wypaść w oczach mamy Joasi, że trzęsły mu się ręce, przewracał szklanki. Aż było go żal. Nalewał szampana i, aby przerwać krępującą ciszę, opowiedział, w jaki sposób można zrobić podobny napój z wody sodowej i wina. Należy tylko przestrzegać kolejności... Inaczej można się przenieść na drugi świat. Towarzystwo roześmiało półgębkiem i znów umilkło. Wtedy ja, w ciągłej jeszcze euforii po niedawnej rozmowie z profesorem, wymruczałam: Dobry sposób na teściową.
Wszyscy zamarli... Dużo później uświadomiłam sobie, co mi się wyrwało. Na rajdach, przy ogniskach, temat teściowej był żelaznym tematem pokpiwań. Szczególnie gdy trafiał się w towarzystwie jakiś nieopierzony żonkoś, albo ktoś planujący ożenek i należało go uświadomić, co go czeka. Tylko nie wypadało tak w obecności mamy Joanny. No i Joanny tak przesadnie dbającej, by wszystko było jak wypada. Pocieszam się, że nie do wszystkich uszu to dotarło, bo komentarzy nie było, a przecież koleżanki, pałające w tamtej chwili zazdrością, na pewno by mi nie odpuściły.
Tak to już jest: zwykle przydarza się nam to, czego się najbardziej wystrzegamy. Wie się, żeby przy łysym nie mówić o grzebieniu, to na pewno się to wymknie. Może uszło mi to na sucho, bo tak już jest, że gafy popełniają wyłącznie osoby nieśmiałe, przewrażliwione, a śmiałe w ten sposób demonstrują swą siłę psychiczną. Zatem niechętne mi tamtego dnia koleżanki nie zadziobały mnie, bo po propozycji proferora wydałam się im osobą o większej mocy.
Ale wracam do wykładu z filozofii. Nie poszłam razem z Joanną. Postanowiłam do końca wysłuchać mojej kochanej pieśniarki z Paryża. I tak na wszystkie zajęcia (no prawie na wszystkie) chodziłam sumiennie, szczególnie, że z braku podręczników korzystało się głównie z notatek, robionych podczas wykładów. Ja notowałam na tyle dokładnie, że potem wiele osób chciało się ze mną uczyć do egzaminu. Niektórzy pożyczali ode mnie zeszyty, ale moje straszne pismo było nie do odszyfrowania, nie mówiąc o skrótach, jakich wymagał pośpiech przy notowaniu.
Naprawdę chciałam iść na ten wykład. Filozofia bardzo mnie pociągała z powodu swej tajemniczej niezwykłości. Jakże odległy był świat jej pojęć od mojego dotychczasowego życia w 50-tysięcznym mieście z białymi blokami pośród piasków i szarych sosen. Egzystencja tam była tak nudnie monotonna, że łaknęłam czegoś odmiennego, jakiejś egzotyki. Tym był dla mnie Conrad i filozofia.
Dlatego pilnie uczęszczałam na wykłady, w których było tyle osobliwości. Nawet ćwiczenia z teorii widzenia i eksperymentami mieszania barw na wirówce w zaciemnionym pokoju były czymś fascynującym. I to, że metalowy statyw podświetlony czerwoną lampą rzucał na ścianę cień zielony, a przy oświetleniu zielonym – czerwony, wydawało się niezwykle tajemnicze, choć powinnam to znać wcześniej z przyziemnej i nielubianej fizyki.
Niestety, często zdarzało mi się spóźniać na zajęcia. Dotąd brak mi poczucia czasu. Spojrzę na zegarek i ta godzina dla mnie zamiera, a ja się dalej grzebię. Czas sobie stoi, dopóki znowu nie sprawdzę ile mam czasu. Nikt tej wady nie chce zrozumieć, a ma ją wielu ludzi i powinna się jakoś nazywać, być badana. Ale tamtego dnia spóźniłam się całkiem świadomie.
Jak tylko umilkła ostatnia pieśń Edith Piaf, pośpieszyłam jednak żywo na wykład. Zimą, o tej porze panowały już ciemności. Mijałam wyludnione ulice przelękniona, bo niedawno o tej porze ktoś za mną człapał. Obejrzałam się. Jakiś mężczyzna. Mały, krzywy, stary. Przyśpieszyłam kroku. Szuranie kroków zaraz mnie dogoniło. Przeszłam na drugą stronę, tamten też. Skręcałam pospiesznie, a człapanie natychmiast rozlegało się za mną. Wreszcie zadyszana wpadłam do bramy biblioteki i już nie słuchałam co dalej. Otworzyłam drzwi i odetchnęłam. To było kilka dni wcześniej.
Tego dnia nikt się za mną nie skradał, ale, wchodząc w ciasną Krupniczą, nasłuchiwałam z niepokojem. Wreszcie dotarłam pod salę wykładową. Zaraz się wśliznę po cichutku, jak zwykle, i mało kto to zauważy.
Gdybym i tym razem od razu nacisnęła klamkę, weszłabym i już. Ale coś mnie podkusiło sprawdzić, co tam za drzwiami. Może doleciał mnie inny głos. Schyliłam się i, jak dziecko, zajrzałam przez dziurkę od klucza.
A tam zupełnie inny wykładowca. Słynny profesor! On więc miał gościnnie przedstawić nam wielkiego Kartezjusza! Nasz siedział obok niego.
Ogarnęła mnie panika. Zabrakło mi odwagi, by wejść. Na paluszkach oddaliłam się od drzwi. Znowu poszłam samotnie wymarłymi nocą ulicami z powrotem do akademika.
Do egzaminu w sesji letniej byłam dość dobrze przygotowana, choć nie był to przedmiot, którego można się nauczyć do końca. Ja w takich przypadkach mówiłam sobie: coś przecież umiem i szłam zdawać zaraz pierwszego dnia, byle mieć spokój.
Oczywiście, zgodnie z teoria przewrotności losu, pierwsze pytanie dotyczyło właśnie Kartezjusza. I to w aspekcie, jaki przedstawił słynny profesor, na wykładzie, który opuściłam z powodu Edith Piaf.
Tak już jest: zwykle przydarza się nam to, czego najbardziej chcemy uniknąć.
Ratowałam się ogólnym oczytaniem w Tatarkiewiczu, ale jakiś niuans mi umknął. Wtajemniczył w to jedynie sławny profesor. Dostałam zaledwie czwórkę, a zależało mi na lepszej ocenie. Trudno. To z powodu mej miłości do francuskiej piosenki. I może czegoś więcej. To coś, to pewne wspomnienie skojarzone z piosenkami Edith Piaf, a szczególnie z „Milordem”. Chciałam o tym, a właściwie o kimś, zapomnieć. Wkrótce okazało się, że nie muszę. I że to ważniejsze niż filozofia, nawet asystentura. Że dla tamtego warto to wszystko inne porzucić.
Ostatnio myślę też, jak bardzo zmieniło się słowo: "wypada". Ta moja koleżanka, Joanna, osoba o wielkich pretensjach do wizerunku dobrze wychowanej, często powtarzała, że to wypada, a coś innego nie wypada. To ostatnie wykrzykiwała zawsze ze świętym oburzeniem. A jednak była niesympatyczna, wyniosła, egotyczna. Pomimo to? Nie, właśnie, dlatego! Bo poczucie: "wypada" jest bardzo egotyczne: robi się coś, lub nie, żeby o mnie dobrze mówiono.
Najlepsza jest postawa skierowana na innych: nie ranić nikogo. Być dla innych życzliwym!!
Czasem się tylko zastanawiam, czy gdybym wtedy nie spóźniła się na wykład, albo nie zajrzała przez dziurkę od klucza i weszła od razu, wszystko nie potoczyłoby się inaczej ... A właściwie co? Dostałabym na egzaminie wyższy stopień? Phi, tylko tyle?!
Tu puenta nasuwa się sama. Powinnam ją zostawić jako niedomówienie. Ale ktoś mógłby wysnuć wniosek, że chodzi o to, by przestrzec przed zaglądaniem przez dziurkę od klucza. Nic bardziej mylnego!
Wniosek mój na całe życie był zupełnie inny: należy zawsze wybierać to, co się kocha! Czasem piosenki Edith Piaf, czasem kogoś najważniejszego. Ze wszystkiego innego można zrezygnować.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 20.04.2011 11:55 · Czytań: 1214 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 14
Inne artykuły tego autora: