Część pierwsza: Lena, czyli opowieść o zepsutej lalce.
Prolog
Kartka z pamiętnika:
14 CZERWIEC 1992
Boję się. Tak bardzo się boję. Wiem jednak, że muszę to zrobić by ją ratować. To jedyne wyjście. Tak bardzo żal mi Piotra, nie wiem co on sobie pomyśli, ale jestem pewna, że po tym mi uwierzy i wyjedzie. To ją uratuje. Nie dostaną jej w swoje splamione krwią łapska! Mam nadzieję, że nigdy tu nie wrócą, że gniew mojego męża nigdy nie zelżeje, bo od tego zależy życie mojego dziecka. Nie wiem tylko jak mam to zrobić. Może pójdę do lasu. Ludzie mówią, że tam mieszka sam diabeł. Skoro Bóg mnie ignoruje, to może tam znajdę pomoc? Łzy płyną mi strumieniem gdy patrzę jak ona słodko śpi ... moja mała kruszynka. Mam nadzieję, że będzie miała dobre życie. Nie wybaczy mi pewnie, ale to nic. Wolę by mnie nienawidziła niż była martwa... To mój ostatni wpis. Jeśli ktoś znajdzie ten pamiętnik i przeczyta to, co w nim opisałam zrozumie co popchnęło mnie do tego czynu. Jutro idę do lasu. Zabieram ze sobą pistolet. Nie wiem czy będzie mi potrzebny czy to, co tam mieszka mnie wykończy. Wszystko mi jedno.
***
2004 rok
Przybyliśmy do Florowej w połowie sierpnia dwa tysiące czwartego roku, kiedy w powietrzu już czuło się odejście lata. Nigdy nie lubiłam czasu gdy przez te kilka tygodni poprzedzających nadejście jesieni, pełne żalu wspomnienie minionych miesięcy wisiało wokół jak gęsta mgła. Czułam, że tracę coś ważnego, ulotnego, w pełni niewykorzystanego. W irytację wprowadzały mnie poranki, podczas których ostre języki chłodu lubieżnie muskały ludzkie ciała, powodując nagłe dreszcze i chęć zabunkrowania się w ciepłym domostwie. Wszystko nieuchronnie zapowiadało nadejście corocznego, wielobarwnego pogrzebu matki natury. Zawsze wiedziałam, że jest w tym coś nienaturalnego, jakaś dawno sformułowana, utarta w ludzkim umyśle prawda, której nie widać na codzień. Z perspektywy czasu mam pewność, że nie tylko natura szykowała się na śmierć.
Ojciec podjął decyzję o powrocie bardzo łatwo. Właściwie nie miał innego wyboru. Po wielu latach zwolniono go z pracy, której poświęcił absolutnie wszystko - serce, czas, a także mnie. Do dziś pamiętam samotne wieczory z książką w ręku i włączonym telewizorem. Od kiedy przestałam się bać zostawać sama w mieszkaniu, stały się nieodłącznym elementem mojego życia. Ojca ucieszył brak konieczności wynajmowania opiekunki, ja natomiast radowałam się z faktu, że pani Maja nie będzie mi już gderać nad uchem i wpychać we mnie jedzenia. Z początku byłam zadowolona ze zwolnienia taty - miałam nadzieję, że teraz wszystko się zmieni. Również przeprowadzkę do Florowej przyjęłam ze sporym entuzjazmem. Wioska, w której wychowywał się ojciec, zawsze była dla mnie idyllą. Mieszkaliśmy tam gdy jeszcze żyła mama i dziadkowie. Niestety, niewiele pamiętam z tego okresu. Miałam cztery lata gdy moja rodzicielka postanowiła złożyć wieczysty pocałunek śmierci po którym nic już nie było takie samo.
Ojciec wyjechał ze mną do Krakowa. Zawsze uciekał gdy życie waliło mu się jak domek z kart, jednak nie mogę go za to winić - taką już miał naturę. Zamieszkał u swojego dobrego przyjaciela, który łaskawie zgodził się pomóc mu stanąć na nogi. Rzadko o tym opowiadał, ale wiem, że to był najgorszy czas w jego życiu. Musiał poradzić sobie nie tylko ze stratą żony, ale również z małym dzieckiem. Dużo pomogła mu siostra owego przyjaciela - Monika, która opiekowała się mną kiedy tylko mogła. Po jakimś czasie ojciec znalazł pracę, która pozwoliła mu wypełnić dotkliwą pustkę i skupił się wyłącznie na niej. Wydaje mi się, że tego właśnie potrzebował - oderwania od smutku i irytujących pytań, które zaprzątały jego głowę. Po roku mógł już wynająć mieszkanie i zapewnić mi opiekunkę, łamiąc przy tym serce Monice, która zdążyła poczuć do niego o wiele więcej niż przyjaźń. Nigdy nie odwiedzaliśmy dziadków. Ojciec bez oporów wmawiał mi, że to źli ludzie i nie powinnam ich znać. Nigdy jednak nie odpowiadał na moje - nierzadko trudne - pytania z tym związane.
Pierwszy raz, od czasów dzieciństwa, pojawiłam się we Florowej na pogrzebie dziadka. Pamiętam, że zamiast skupić się na ceremonii zastanawiałam się, która z kobiet na cmentarzu to moja babcia. Nie podeszła do mnie, a ojciec nie kwapił się by mi ją przedstawić. Wtedy poczułam do niej żal, ale i dziwne poczucie winy. Nie miałam pojęcia co zrobiłam nie tak, skoro własna babcia nie chce mnie znać. Kilka godzin później, po powrocie do Krakowa, przebeczałam w pokoju cały wieczór. Poznałam za to Kingę - młodszą siostrę ojca, która mieszkała z dziadkami. Rozpłakała się na mój widok i tuląc mnie, stwierdziła, że jestem żywą kopią matki. Poczułam do niej szczerą sympatię. W oczach ojca dostrzegłam łzy i zrozumiałam, że cokolwiek dzieliło go z własnymi rodzicami, nie miało nic wspólnego z Kingą. Podczas ich rozmowy padła propozycja powrotu, ale tata zdecydowanie odmówił. Pożegnał się z nią i wróciliśmy do naszego, melancholijnego miasta nie zamieniając ze sobą słowa.
Dwa miesiące po pogrzebie dziadka, znów musiałam stanąć na cmentarzu - nad grobem babci. Dziadek zmarł na wylew, babcię wykończył atak serca. Tak jak poprzednio staliśmy z ojcem daleko od trumny, dlatego nie miałam szans zobaczyć tego, co dzieje się przy grobie. Nie znałam tam nikogo, choć kilka osób bacznie się mi przyglądało. Pomyślałam, że są to krewni babci, którzy - tak jak ona - nie darzą sympatią ani mnie, ani taty. Ich spojrzenia były tak infantylne, że aż bolały. Kindze udało się namówić tatę na wizytę w domu, dzięki czemu miałam okazję zobaczyć miejsce, w którym mieszkałam przez pierwsze cztery lata swojego życia.
Był to spory budynek ze starym, zniszczonym dachem i zapuszczonym ogrodem. Trawa była tak wysoka, że miejscami sięgała okien. Przywodziła na myśl podglądacza chcącego zobaczyć co robią domownicy. Na ścianach widniały plamy po odpadniętym tynku jak jakaś zaraza, która objawiała się wykwitami na zdrowej skórze. Rynna była pęknięta w dwóch miejscach - woda musiała wylewać się przez nie strumieniami. Wszystko wyglądało tak żałośnie, że przez moment miałam wrażenie jakby dom opłakiwał dziadków. Na szczęście wnętrze było przestronne i miłe dla oka. W nozdrza uderzył mnie jakiś dziwny, ciężki zapach, który jednak szybko się ulotnił.
Zdziwiła mnie ilość zegarów. W każdym pomieszczeniu - z wyjątkiem łazienki - było ich co najmniej pięć. Od tych wiszących na ścianach po zwykłe budziki stojące na szafkach. Naszła mnie wtedy myśl, że dziadkowie byli mordercami czasu. Może się to wydawać niedorzeczne, ale tak właśnie było. Zegary to narzędzia zbrodni, których morderca używa by zyskać kontrolę nad ofiarą. Potem bez emocji pozbawia ją ostatniego tchnienia. Być może chcieli oszukać pradawny rytm życia w obawie przed śmiercią. Taka próba dominacji dająca złudne poczucie przewagi. Poczułam wtedy strach i obrzydzenie do tych czasomierzy. Kinga chyba miała podobne odczucia, bo gdy po roku przyjechaliśmy na stałe do Florowej, zastaliśmy tylko jeden zegar w kuchni. Reszta zniknęła w niewiadomym miejscu.
Wydaje mi się, że tata podjął decyzję o powrocie już w dniu pogrzebu babci. Wiedział jednak, że przeprowadzka w tamtym czasie przyniosłaby więcej kłopotów niż korzyści. Nie mógł rzucić pracy - przynosiła mu zbyt dużo pieniędzy, których potrzebował na remont rodzinnego domu. Nie chciał też przenosić mnie do innej szkoły w samym środku roku szkolnego. Byłam mu za to wdzięczna, ponieważ wiedziałam, że nie poradziłabym sobie ze wszystkim naraz. I tak przez kolejny rok spędzałam samotne wieczory, podczas gdy ojciec zostawał w pracy po godzinach, by odłożyć jak najwięcej pieniędzy na niezbędne remonty. Czasami myślałam, że jeśli nie zdarzy się jakiś cud, to już do końca życia będę siedziała sama, a tato ciągle będzie miał za mało środków na koncie by pozwolić sobie na przeprowadzkę. Zbawienie przyszło w lipcu, kiedy ojciec dostał wypowiedzenie z pracy. Przyszedł do mojego pokoju i stwierdził, że gdy tylko wszystko załatwi jedziemy do Florowej. Na początku przyjęłam tę informację z niedowierzaniem, ale w końcu radość wypełniła całe moje ciało. Czułam, że to ważny krok naprzód i byłam pewna, że wiele się zmieni. Gdybym wiedziała wtedy ile przyjdzie mi znieść bólu i upokorzeń w nowym domu, trzymałabym się Krakowa rękami i nogami.
W połowie sierpnia wsiedliśmy w samochód i po trzech godzinach jazdy przybyliśmy na miejsce. Kinga powitała nas z ogromną radością. Zauważyłam, że od czasu pogrzebu babci stała się bardziej promienna, a z jej oczu zniknął błysk niepokoju. Podziwiałam ją za to, ze została z dziadkami do końca. Musiało ją to kosztować wiele cierpliwości, zszarganych nerwów i łez wsiąkających w poduszkę ciemną nocą, jeśli dziadkowie naprawdę byli tacy źli, jak mówił o nich ojciec. Miałam cichą nadzieję, że Kinga opowie mi jakie były przyczyni ich obopólnej niechęci. Powoli miałam dosyć tych sekretów, którymi tata karmił mnie od dziecka. Sama byłam zbyt mała by cokolwiek pamiętać. Czasem nachodziły mnie wspomnienia, ale są tak niewyraźne, że zaraz pryskały jak mydlana bańka i znikał po nich wszelki ślad. Wiele razy prosiłam Boga by pokazał mi we śnie jak wyglądała moja matka. Mówiono mi, że jestem do niej podobna, ale nic mi to nie mówiło. Nie miałam jej zdjęcia, podobno nie lubiła gdy ją fotografowano, ale podejrzewam, że to babcia pozbyła się ich, gdy tylko mama opuściła ziemski pokład i udała się na drugi brzeg. Niestety Bóg nigdy nie wysłuchał moich modlitw, dlatego już nigdy więcej o nic go nie prosiłam. Zignorował mnie tak jak wszyscy wokół. Nie wiem dlaczego, ale nie miałam im tego za złe.
Ojciec od początku wziął się ostro do pracy i już w pierwszym tygodniu od naszego przyjazdu załatwił ekipę remontową. Zajął się też zapuszczonym ogrodem i budową płotu. Ja pomagałam Kindze w kuchni i wysłuchiwałam jej - nie zawsze mądrych - opowiastek. Moja młoda ciocia okazała się wielką gadułą, co bardzo mnie ucieszyło. Nie należałam do osób, które lubią dużo mówić. O wiele bardziej wolałam słuchać, a przy Kindze stało się to koniecznością. Opowiadała mi o wszystkim starannie pomijając kwestie rodzinne. Byłam pewna, że ojciec poprosił ją by nie wtajemniczała mnie w te sprawy. Cierpliwie to znosiłam starając się zyskać zaufanie ciotki, czyli klucz do prawdy.
Chciałam jak najlepiej poznać wioskę i przy pomocy Kingi już po tygodniu znałam najważniejsze miejsca i większość ludzi, którzy sprawiali dość ponure wrażenie. Nie byłam tym jednak zdziwiona. Florowa była naprawdę maleńką miejscowością, prawie z każdej strony otoczoną lasami. Przyznam, że zauważyłam to dopiero po przeprowadzce, zupełnie jakby zamieszkanie tu zdjęło czar, który uniemożliwiał dostrzeżenie całego piękna tutejszej natury. Lasy były ogromne i wzbudzały w człowieku dawno uśpione lęki. Miałam wrażenie, że są strażnikami jakiejś ogromnie ważnej, a jednocześnie straszliwej tajemnicy. Często zbierały się nad nimi ciemne chmury co wzbudzało jeszcze większy respekt. Miałam żywą ochotę wejść do lasu i nabrać w płuca tyle rześkiego powietrza by poczuć ból. Chciałam przyjąć w siebie trochę pradawnej mocy emanującej z każdego drzewa, z każdej kropli rosy i z każdej rośliny rosnącej w tej leśnej krainie. Nie miałam jednak odwagi. Bałam się naruszyć własność pradawnej matki i tylko cieszyłam oko tym widokiem. Pojawiło się we mnie dziwne przekonanie, że jestem we właściwym miejscu. Nie wiedziałam skąd się wzięło, ale sprawiało, że czułam w sercu spokój. Gdybym mogła cofnąć się w czasie, natychmiast spakowałabym rzeczy i wyjechała jak najdalej od tego przeklętego lasu. Myślę, że jeszcze wtedy nie było zbyt późno.
Sierpień minął bardzo i szybko i dom we Florowej sprawiał o wiele lepsze wrażenie - nowy dach, nowe okna, przystrzyżony trawnik i drewniany płot odmłodziły domostwo, które teraz wyglądało jak feniks, odradzający się z popiołów. Oczywiście było jeszcze mnóstwo do zrobienia, ale tata uznał, że lepiej poczekać z tym do wiosny. Przyznałam mu rację, ponieważ miałam już dość obcych mężczyzn kręcących się wokół domu. Niedługo czekała mnie nowa szkoła i chciałam psychicznie się do tego przygotować.
Miałam dojeżdżać autobusem do oddalonych o dwanaście kilometrów Puszkowic. Ulgę przynosił mi fakt, że to pierwsza klasa liceum, gdzie nie będę obca. Tam wszyscy będą nowi, dzięki temu każdy będzie miał identyczny start. Ojciec rozpoczął poszukiwanie pracy i miał na tyle szczęścia, że znalazł całkiem przyzwoite stanowisko bankiera w oddalonym o pięć kilometrów Ramierowie. Tydzień przed moim pójściem do szkoły odbył dzień próbny i został przyjęty. Trochę mnie to zmartwiło, ale nie na długo. Okazało się, że nie tylko wracał o przyzwoitej porze, ale i starał się spędzać ze mną jak najwięcej czasu. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że przez pierwsze tygodnie pobytu we Florowej byłam najszczęśliwszą osobą na ziemi. Potem było już coraz gorzej. Z każdym miesiącem moje życie zamieniało się w piekło, a ja patrzyłam na to jak bezradne dziecko na płonący dom. Zrozumiałam, że nienawiść niektórych ludzi jest silniejsza niż śmierć, a poświęcenie innych nie zawsze nas przed nią chroni.
Przeszłość nie zawsze warta jest poznania. Czarne nie zawsze jest czarne, a koszmar nie zawsze przyjmuje wygląd potwora.
Nie można zmienić tego co się wydarzyło, ani przywrócić życia umarłym.
Można jedynie podnieść głowę i iść dalej.
W nieznane.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
RosieSilence · dnia 06.11.2011 11:04 · Czytań: 637 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 4
Inne artykuły tego autora: