Chciałem wrócić do domu, położyć się, zamknąć oczy, poleżeć, odpocząć. Młoda zasnęła przed moim przyjściem. Żona czytała w ciszy Latarnika Camilli Läckberg zupełnie nie interesując się moją osobą. Zupełnie to nie przeszkadzało. Zdjąłem służbowy garnitur, włożyłem porozciągane bokserki. Ległem, zamknąłem oczy. Relaks.
Czasami tworzy się z tego jakaś drobna historia, czasami tylko jej początek, w zależności od czasu, jaki na relaks przypada i jak drobiazgowo postanawiam wymyślać świat. Czasami relaks staje się początkiem snu - przedsnem, nieudaną próbą rozpoczęcia historii, która, jak naiwnie zawsze wierzę, będzie miała dalszy ciąg kiedy zasnę. Ot, choćby erotyczna fantazja na podstawie banalnego scenariusza z banalną fabułą, z żadnym głębszym przesłaniem. Seks z dwoma kobietami. Nigdy jeszcze nie doszedłem... Nie doszedłem do momentu, w którym rozpoczęłoby się konsumowanie dwóch kobiet. Fantazja ma już kilka ładnych lat. Zawsze musi zacząć się od ustalenia drobiazgów. Tak, jakbym nie potrafił przejść do sceny, w której dwie kobiety z płomieniami w oczach próbują mi udownodnić, że usta nie są tylko do malowania. Tak jakbym potrafił wyobrazić sobie od razu, jak proszą mnie żebym się w końcu pozdzierał z nich ubrania.
Nie. Zawsze tak samo.
Najpierw gdzie? U mnie w domu? U mnie w domu nie, bo żona może w każdej chwili przyjść.
U nich? Może hotel? Dobra, hotel. Który? Ten nad jaziorem. Nie, nad jeziorem nie, tam miałem wesele. To może Europa? Jak k… Europa. Za drogo. Nawet w fantazjach nie stać mnie na rozrzutność.To niech będzie już ten gdzie miałem wesele. Pokój jaki? Ten, w którym po weselu liczyłem z żoną pieniądze z kopert a potem poszlismy spać. Upojna poślubna noc. Nawet się nie kąpałem. Poluzowałem tylko krawat. Przynajmniej pamiętam jak wygląda pokój. Nie będe musiał wymyslać.
Jak jestem ubrany? Czarne spodnie, garniturowe, biała koszula z rozpiętym guzikiem przy kołnierzyku, zegarek Diesel’a, buty, czarny pasek z metalową prostą klamrą. Alkohol? Tak, koniecznie alkohol. Wino? Szampan? Wódka? Wódka.
One? Bohaterki przedsnu wybrane już dawno. Zawsze dwie te same. Nie, z pewnością nie Wy. Muszą być chętne. A ja muszę wiedzieć że są chętne. wy nie jesteście chętne zupełnie. Muszą mieć trochę z dziwek. Muzyka? Nie, bez muzyki. Nie dałbym rady doprecyzować repertuaru.
Jak są ubrane? Nie wiem. Wiem. Pończochy i szpilki. Czarne pończochy. Gładkie. Ze szwem
z tyłu. Itd itd.
Najczęściej zasypiam w momencie, kiedy dwie kobiety wchodzą do hotelowego pokoju. Zapytam czasem jeszcze czego się napiją. Raz udało mi się jedną pocałować, odwrócić tyłem do siebie i poczuć jak przyciska swój tyłek do mojego krocza.
Tym razem wymyśliłem tylko miejsce. Reszta miała pojawiać się spontanicznie, dziać z sekundy na sekundę.
Wychodzę z mieszkania. Wsiadam do windy. Kucam żeby zawiązać sznurowadła. Drzwi się otwierają. Wysiadam na Gare du Nord. Przebiegam na La Chapelle. Stamtąd przez Anvers, Pigalle i Blanche. Wysiadam na Place de Clichy. Wychodze na miasto. Jesień i dużo samochodów. Umówiłem się, że zadzwonię, jak będę w pobliżu. Siadam przy stoliku. Pije espresso. Patrzę na przechodzących ludzi. Widok mam na drugą stronę zakokrowanej ulicy. Nie czas na ustalanie widoku. Owszem. Piękniej by było popijać z widokiem na Łuk Triumfalny, albo brzeg Sekwany i Notre Damme. Idealnie byłoby usiąść naprzeciw Musee d’Orsay, uprzednio je odwiedzając i gapić na jakiegoś van Gogha. No ale gdzie d’Orsay a gdzie Clichy.
Dopijam kawę. Dzownię. Mówi, że będzie za parę chwil. Czekam koło małego sklepiku z pieczywem. Kupuje pół bagietki i jedno ciastko z malinami. Palę.
Na Clichy są dwie jednokierunkowe ulice. Mocno zakokrowane. Co chwila przy kamienicach z małymi sklepikami przystają dostawcze samochody. Klaksony, pokrzykiwania, pospieszanie. Tłuczone w pośpiechu butelki wypadające z tranpsorterów, zbieranie porozrzucanych po ulicy warzyw. Skutery. Kłótnia na pierszym piętrze przy otwartym balkonie.
Przyszła.
Nigdy nie wiesz, kogo spotkasz w takim na prędce wymyślanym przedśnie. Kilka lat temu na do autobusu wsiadła dziewczyna. Jechałem do pracy. Siadła tyłem do kierunku jazdy. Przodem do mnie. To jest takie uczucie, kiedy w jednej chwili wszystkie swoje zmysły koncentrujesz na jednym. Wpatrujesz się. Nieruchomiejesz. Nie mrugasz, żeby nawet na ułamek sekundy nie tracić jej z oczu. Gapisz się. Dłonie się pocą. Tak miałem w autobusie, tak miałem kiedy zobaczyłem swoją późniejszą żonę na drugim piętrze biurowca. Tak miałem kiedy stałyście przed automatem z colą i dyskutowałyście o kotach.
Wysiadła i weszła do księgarni za przystankiem.
Teraz stoi przede mną przy sklepie z pieczywem. Wita uśmiechem. Zaczesuje palcami włosy za ucho. Przechodzimy przez ulicę. Siadamy na ławce. Na Clichy są ławki i dużo drzew. Trawniki oddzielone od reszty małymi drucianymi ogrodzeniami. Ścieżki wysypane utwardzonym piaskiem. Jemy ciastko z malinami. Popijamy evian. Mówi, że jest zmęczona. Kładzie głowę na moich kolanach i zasypia. Siedzę nieruchomo, oddycham płytko, nie dotykam. Ręce opieram na ławce. Przykładem paledc do ust i pokazuję przehocdżacemu dziecku, żeby przestało płakać. Karcę wzrokiem psa, który zamierza się na szczekanie w naszym kierunku.
Chwilo trwaj – myślę.
Dalej juz nie muszę niczego wymyślać. Wszystko jest tak, jak powinno. Cichną samochody. Kończy się kłótnia na pierwszym piętrze. Wszystkie warzywa i butelki znikają z ulicy. Jestem gdzieś między tym co się wymyśliło a snem. Młoda śpi dalej. Żona czyta Latarnika. A liście opadają na jej ubranie i włosy. Ściągam je palcami, żeby nie dotkykały jej twarzy. Żeby się nie obudziła.
Chwilo... Ktoś zgniata w dłoni kartkę z fotografią Clichy i tą chwilą, którą zatrzymałem. Tymi liścmi, ławką, okruchami z bagietki, jej włosami.
Trzask kluczy w zamku. Nerwowe szarpanie za klamkę. Znowu klucz w zamku, bo zmaknięte na dwa razy. Wchodzi. Z nią ten smród przepoconych ubrań i szeleszczące siaty. Wiesza torebkę na drzwiach szuflady. Metalowa klamra torebki tłucze o drewniane drzwiczki szafki. Stuka obcasem o terakotę. Szeleści kurtką, kiedy się odwraca żeby zdjąć buty. Otwieram oczy. Gapi się
i zdejmuje drugiego buta. Uwalnia przepocone i przeorane po mieście nogi w tych swoich rajstopach w kolorze sraczki. Zdejmuje kurtkę, znowu szeleści. Uwalnia jeszcze bardziej woń przepoconych ubrań. Opiera się dupą o niedokmnięte drzwi. Robi to tak gwałtownie, że drzwi zamykają się z hukiem. Pomaga im przeciąg. Budzi Młodą. Żona zostawia Latarnika. Bierze te siadki. Jedna jej upada. Ta ze słoikami. Z zupą. Słoiki uderzają o panele w duzym pokoju.
Wstaję, idę w samych porozciąganych bokserkach do małego pokoju. Zastanawiam się czy jak weszła, to mi coś wystawało z bokserek? Otwieram drzwi do małego pokoju. Młoda stoi
w łózeczku. Ma śliczne, duże świecące oczy. Biorę z szafy koszulkę. Zakładam. Wracam do dużego pokoju. Tam już wydziera się telewizor. Siadła. Włączyła. Zdjęła czapkę. Uwolniła kolejne zapachy. Przepocone włosy.
– O! Mamo! Byłaś u fryzjera! - żona zauważa niezauważalną dla mnie metamorfozę.
– A byłam. Ładnie?
– Pięknie k… ale juz idź stąd - myślę, bo przecież nie mowię.
– Napijesz się kawy? Zjesz ciasta? - pyta żona.
– Kawy chętnie i ciasto – się odzywa.
– Moje ciasto! - myślę, bo przecież nie mówię.
Idę zmywać. Potem będę czyścił podłogę w kuchni. Zmienię Młodej pieluchę i przygotuję jej jeść. Będę pozostawał w ruchu do momentu jej wyjścia. Kanapa mała. Musiałbym usiąść koło niej. Porzygałbym się wczorajszym śniadaniem.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Rohan · dnia 06.12.2011 10:26 · Czytań: 526 · Średnia ocena: 2 · Komentarzy: 4
Inne artykuły tego autora: