Straciłem dla niej głowę. Straciłem dla niej głowę już dawno. Tak dawno temu… Jak byliśmy jeszcze mali. Może nie tak mali, gdy dziewczyny były z Marsa, ale wystarczająco mali, abym jej wtedy nie pożądał.
Teraz wiele się zmieniło. Wyrośliśmy z pieluch, siłą czasu zostaliśmy zmuszeni do tego, aby dojrzeć. Nastał dzień, kiedy powiedziałem jej o swoim uczuciu, zbyła to bez przekonania. I odjechała…
Pewnie już zapomniała o moim wyznaniu. Od tamtego czasu widzieliśmy się setki razy i za każdym razem jako dobrzy przyjaciele. Nie rozmawialiśmy o tym, o czym mówiłem, tak jak nie mówi się o zmarłym, jeśli ma się do powiedzenia same złe rzeczy.
Zastanawiałem się nawet, czy nie było to snem. Jednym z tych snów, co swoją prawdziwością przyćmiewają rzeczywistość jak płowe światło lampki rozświetlające pokój, a zasłaniające gwiazdy… Ale nie mógł być to sen. Widzę jak wypowiedziane słowa odbijają się w jej spojrzeniu. Czy jest to strach…?
Jadę do niej. Pusty przedział, krople deszczu rozbijające się o przezroczysty plastik. Ah, szybę. Czy to takie istotne ? Nawet kartki papieru, by być zdolnym zapisać to, co boli. By spisać przemyślenia, czy to na pewno dobry ruch. Co to w ogóle mi przyniesie ? Chyba jeszcze nie dorosłem.
Jedyne, co planuję, to zgwałcić jej uczucia. Przeszyć duszę. Ukraść rozkosz. To nie będzie dla niej miłe, oj nie będzie. Jeśli nie będzie na mnie zła, to posunę się dalej. Jeśli będzie, odbiorę sobie życie. Ileż razy to sobie obiecywałem…
Szarpnięcie. Cisza. Tak, czas wysiadać.
Na obdartym dworcu przewijają się obojętni ludzie, którzy nie wiedzą nic o facecie ubranym na czarno. Mijają obojętnie i idą dalej, no bo skąd mieli by cokolwiek wiedzieć ? Nikogo, kto mógłby choć przytulić…
Istniało wyjście z tej makabrycznej sytuacji, nie zostałem przecież zmuszony. Mogłem zakląć całego siebie we własnej sztuce i podarować jej na urodziny stosik zapisanych kartek. Ale to zbyt krucha forma. Zbyt łatwo można jej się pozbyć, zniszczyć, zaniedbać. Nie obchodziłaby się z troską o nie. Byłby to raczej przegniły śmieć zasługujący jedynie na to, aby spocząć na dnie kosza. Znacznie lepiej przekazać jej wiadomość tak, by w jednej chwili stała się przeszłością, której nie można zmazać. Ale…przecież nie przyjechałem tutaj po jej miłość.
Nie wiedząc nawet kiedy, wylądowałem na długiej, przemokłej ulicy. Moje kroki coraz silniej zbliżały się do jej klatki, a palce dotknęły już domofonu. Lekkie dotknięcia wybiły odpowiedni numer i po ciepłym powitaniu wszedłem.
Wolno wchodziłem po obdartych schodach, trzymając się plastikowej poręczy pokrytej poobgryzaną farbą. Było ciemno jak w dupie u świstaka. Czułem się jakby zamknięty w głębi swojej duszy.
Mijając półpiętra, na których ledwo dostrzegałem numerki wybite na drzwiach, zdałem sobie sprawę z tego, że nie przemyślałem swojego przyszłego posunięcia. Że nie rozważyłem dostatecznie wszelkich możliwych opcji zachowania i zdarzeń. To będzie tak bardzo spontaniczne.
***
Ciężkie kroki szybko zdradziły gościa. Usłyszawszy je, poczęła szybko rozbrajać drzwi. Otworzyła je wesoło i zanim zdążył zdjąć kapelusz, od razu rzuciła mu się na szyję. Czuł, że zaczyna się rumienić, a całe jego ciało przeszył dreszcz. Zwłaszcza mocno unerwione miejsca.
Zamiast spodziewanego, słodkiego zapachu jej ciała, musiał zadowolić się odorem farby. Cuchnącej farby nieporównywalnej do jej kruchego ciałka, którego woń nie przypominała żadnej perfumy.
Po chwili wypuścili siebie z ramion i sennie weszli do mieszkania. Nie czuł się już zgwałconym przez los romantykiem, jednak człowiekiem z klasą. Peterem Doherty. Tak, poczuł się właśnie nim. Oh, chciałby być jego urody !
Nie dał się wciągnąć jak lunatyk, a postarał się zachować klasę i wszedł równym krokiem, po czym w jednej chwili wylądował na starym, miękkim fotelu. Nawet nie zdjął płaszcza, kapelusza; nawet nie wytarł butów. Zarówno to, jak i wszystkie inne normy kultury i grzeczności całkowicie umykały jej uwadze. Tak dobrze ubrany człowiek musiał wydawać jej się śmieszny. W każdym razie wyszła bez choćby przelotnego zerknięcia i pozostał sam w zagraconym pokoju.
Pomieszczenie, w którym się znajdował, bardziej przypominało rupieciarnię niż pracownię. W istocie na środku pokoju stało płótno na sztaludze, jednak było ono jak płatek śniegu na autostradzie.
Na podłodze walały się figurki z różnego tworzywa. Plastikowe posążki i porcelanowe kotki. Mnóstwo ciuchów, porozwalanych płyt i książek. W sumie wszystko, co stanowi nawet najwątlejszą inspirację. Zasłony były odsłonięte, przez co pomieszczenie wydawało się sztuczne. Kiedy malowała, zapalała małą lampkę i zasłaniała zasłony. Malowała wtedy wesołe obrazy i uśmiechnięte krainy. Żywe postacie i realne emocje. Jej obrazy – niczym światło w tunelu.
Nie trzeba było długo czekać na jej powrót. Lekki krok poniósł ją za framugę z dwiema filiżankami kawy. Okropnej kawy. Czy byłoby ją stać na dobrą, złocistą kawę ? Czy można by w ogóle pomyśleć o tym, by to nie była rozpuszczalna kawa ? Oh, jakie to miało znaczenie… ta kawa może być pierwszą dobrą kawą. Pierwszą prawdziwie smakującą kawą, której smak – chodź gorzki – będzie przypominał o tym cudnym dniu. O tym przełomowym dniu.
Pamiętał, że skosztował jedynie łyk, kiedy niewielka, biała filiżaneczka, znalazła się w jego dłoniach. Tylko jeden niewielki łyk. Bardzo ostrożny. Wargi niewinnie dotknęły naczynia. Czy w ogóle się napił ? Potem wszystko było jak we śnie. Naprawdę nie wiedział czemu, jednak stracił trzeźwość. Może to przez stres, emocje ? Nerwy. Na zewnątrz wciąż pozostawał Peterem Doherty, ubranym w zgrabny garnitur, jednak wewnątrz… stracił nad sobą panowanie. Gdzieś głęboko w sobie się cieszył. To sprawi, że nie zrezygnuje tuż przed z powodu wyrzutów sumienia.
Rozpoczęli taniec śmierci. Tańczyli wesoło po pokoju, sztaluga się przewróciła. Parę kotków zostało zdeptanych. Powietrze w pomieszczeniu unosiło jej szczery śmiech. To nie było poważne, ale z pewnością bardzo szczere. Bardzo spontaniczne. Podczas całej dobrej zabawy, nie raczyła nawet spojrzeć w jego oczy, owijając się wokół niego jak serpentyna wokół tancerza.. Mnóstwo radości. Tyle śmiechu. Tak dziko. A jednak w jego perspektywie wszystko działo się bardzo powoli. Obraz był lekko zamazany, a jej niewielkie usta stały się ogromne. Twarz zniekształcona. Obrazy jakby ożyły. Wszystko tańczyło, jednak… bardzo posępnie.
Aż w końcu się stało. W tańcu doprowadził ją do okna i tam nie miała już drogi ucieczki. Położył swoje trzęsące się ręce na jej biodrach i zamknął oczy. Człowiek w czarnym kapeluszu wpuścił swoimi ustami do jej ust śmiertelną truciznę. Wszystko całkiem zawirowało jak w pralce na pełnych obrotach. Nikt nie zauważył nawet zrzuconej filiżanki kawy, która roztrzaskała się na ziemi. To był koniec Petera Doherty. Koniec Romea. Koniec Wertera.
Czuł jak coś wypchnęło go ze snu. Trans opuścił go wraz z wyprostowaniem się delikatnych rąk.
***
Świadomość powróciła. Świat rzeczywisty nadszedł powoli jak przypływ, jednak równie stanowczo. Jej delikatne ręce zdecydowanie odpychające moją klatkę piersiową były właśnie tym momentem. Stała tyłem do zasłoniętych okien w całkowitym bezruchu. Jej soczyste usta otworzyły się lekko i usiłowały wydać z siebie choć najmniejszy jęk.
Parapet aż zatrzeszczał od ciężaru jej ciała. Gęste włosy o niesamowitym zapachu bezwiednie zwisały w dół, a spod nich gdzieś tam głęboko, niemal nierealnie, jakby samo, wyszeptało się ciche słowo „wyjdź”.
To ciche, choć ciężkie stwierdzenie było ostatnim strzałem w moją pierś. Było jak granat odłamkowy, który w tamtej chwili wybuchł, jednak jego cząstki gnębiły mnie z każdym krokiem po starych schodach, aż do wyjścia na dwór, w tę deszczową porę.
To, co czułem, już przestało być snem. Nie było bajką, rozmarzeniem, albo stanem nietrzeźwości. Z baśniowych krain i wolnych od trosk przestrzeni duszy (i od sztuki) przeniosłem się na elizejskie pola. I tak moje ciało snuło się w kierunku dworca, choć moja dusza…tak oderwana…rozerwana ?
Przy oknie, w moim przedziale, siedziała miła pani i oprócz niej nie było nikogo innego. Nawet nie siadałem. Odłożyłem na czerwone siedzenie swoją walizkę (nie zapomniałem jej ?) i nie obchodziło mnie już nic.
Jestem dybukiem. Demonem zza światów niemającym w sobie życia. I sztuki. Niesiona teczka była niesiona przez moje marne ciało – to ciało, co skrzywdziło mą wybraną spośród wielu – jednak moja dusza nie miała z tym nic wspólnego. Leżała martwa, odłączona od tlenu.
Pociąg ruszył, a ja otworzyłem szeroko okno mimo sprzeciwu starszej pani wydzierającej się tak jak jeszcze nikt nigdy się nie wydzierał. Na całe szczęście odgłos tarcia kół był w stanie ten dźwięk przyćmić. Wystawiłem głowę przez okno. Zdałem sobie sprawę z faktu, iż straciłem ją dla niej. Straciłem głowę już przecież dawno. A teraz jestem duchem. Tak, dawno jestem duchem.
Pociąg wjechał do wąskiego tunelu, a ja wychyliłem się mocniej…
Na torach pozostał jedynie kapelusz, a na jej dywanie ostatnia kawa.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt