- Odbębnię rok wyroku w Tajlandii i akurat będzie na pokrycie wszystkich rachunków. Dla mnie to łatwa sprawa, co ci w niej nie pasuje?
Siedzieli w knajpie na śniadaniu. Nieznośny zapach rozgotowanych warzyw dobrze komponował się z bulgotem wczorajszego oleju, szlifującego frytki i wciągającego panierowane udka w swe brunatne otchłanie. Na każdym stole cerata, wokół szybujące z gracją zestrzelonych myśliwców kelnerki o przetłuszczonych włosach, każda tyrająca drugą zmianę. Paskudne jak cała dzielnica. Mariusz przyglądał się jednej rudej, ale szybko stracił zainteresowanie. Tylko z oddali wyglądała nieźle.
Dariusz rozprawiał się z naleśnikami polanymi nieprzyzwoicie grubą warstwą czekolady. Jego oczy nie potrafiły zająć jednego położenia, głowa trzęsła się lekko, zdradzając niepokój i nieudolnie skrywaną nerwicę. Mężczyzna uniósł filiżankę kawy, jednak natychmiast odłożył ją zawstydzony, że nie potrafi kontrolować drgań naczynia.
- Po p-ppp-prostu – odezwał się. – Nie mm-mm-masz pe pe-pewności, że ci za…zapłacą. Nikt ci nnn-nie d-da ża…żadnej faktury. Co z ttt…tego, że ja-ja-jakiś kitajec wcisnął ci ttt…taką histo…historyjkę? No co? Kkkażdemu by mógł to w-w-wcisnąć. Nasza ma-matka by tam po-poszła i też się zgo…zgodziła, ale to naiwniaczka… A t…ty?
Mariusz spodziewał się po rodzonym bracie dokładnie takiej reakcji - stanowili odrębne bieguny na poziomie zasad i moralności. Wkurzył się. „Ta niedorajda powinna mnie wspierać w stu procentach. Mięczak, cienias. Sam ma identyczne długi!” – pomyślał. „W końcu znalazłem sposób na spłatę kredytu i sfinansowanie lekarstw dla matki. Może zostanie trochę na potrzeby własne... Telewizor nie działa, poza tym alimenty wcale nie maleją!”.
Oferta, jaką przygotował dla niego Pan-Na, Taj z krwi i kości, zajmujący się handlem sztuczną skórą na targu Kwiecińskiego, brzmiała niezwykle korzystnie. Korzystnie, jak się zdawało, dla obu stron, co nadawało jej niezbędnych w ocenie Mariusza znamion wiarygodności.
Spotkali się przypadkowo, chyba czwartego marca. Mariusz zwykł jadać posiłki w chińskim baraku z blachy falistej o dumnej nazwie „Red Dragon”, gdzie serwowano głównie ryż z ostrym kurczakiem i oferowano szereg zup w miniaturowych miseczkach na przystawkę: od bambusowych, po te z grzybkami moon. Na przykrytych świeżą warstewką śniegu ławach łatwo było dorobić się odmrożeń, ale właśnie to miejsce Mariusz uczynił swą obiadową pustelnią. Hartowało go, zapewniając równocześnie znikomą liczbę wścibskich oczu w promieniu wielu metrów. Dla samotnika oznaczało to strzał w dziesiątkę. Poza tym Mariusz i tak pracował na budowie, nawet zimą, dlatego podobne warunki traktował jako normę, rutynę.
Stoisko Taja – którego wieku nie dałoby się określić, nawet gdyby zgadywać po trzy razy, albo, jak żartował Mariusz, gdyby pociąć go i policzyć słoje – znajdowało się tuż obok baru, przygarbione jakby wstydliwie przy pordzewiałym płocie. Pan-Na kochał umilać sobie pracę pogawędką, dlatego po sąsiedzku zaglądał do „Red Dragona” na niczym nieuzasadnione odwiedziny. Tak też było i tamtego razu, kiedy to znikąd teleportował się przy stoliku Polaka.
- Facet w moim kraju niesłusznie skazany – zaczął bezceremonialnie, dłubiąc jednocześnie śrubokrętem w torebce udającej Versace. – Bardzo bogaty człek, nie? Amerykanin. Cholernie bogaty, he. Ty znasz dużo bogatych?
- Średnio – odparł Mariusz, wsysając kolejną nitkę sojowego makaronu. Para buchnęła mu z ust.
- No więc on naprawdę bogaty – kontynuował Taj. – Pecha miał. Ktoś podrzucił jakiś proszek. Bardzo, bardzo mało! Idzie do więzienia na rok. Duży pech, co?
Mlaśnięcie.
- Można tak powiedzieć.
- Ale ludzie z dolarami nie lubią więzień. Szczególnie biali. Tacy jak ty, he!
Mariusz wzruszył na tę uwagę ramionami. W jego głowie fechtowały dwa równie istotne pytania: Dlaczego „Red Dragon” zaczął oszczędzać na mięsie – jego ilość kurczyła się na rzecz rozgotowanego ryżu z horrendalną częstotliwością – i czegoż to może chcieć od niego ten skośnooki bajarz?
- Nikt nie lubi siedzieć w pudle. Nawet w Polsce. Śmierdzi szczynami, jedzenie podłe. Widzisz – Mariusz pomachał przed twarzą rozmówcy sfatygowanymi pałeczkami – nawet tych byś u nas nie dostał. Musiałbyś się nauczyć sztućcami, nożem i widelcem, jak człowiek, nie? Ale kurde, wszędzie jest tak samo. Jak jesteś w pierdlu, to jesteś w pierdlu – zakończył sentencją.
Azjata kiwnął kilka razy głową ze zrozumieniem. Przypominał mnicha, któremu właśnie objawione zostały największe nauki Sun Tzu, jakby dostrzegł w Mariuszu polskiego Buddę, który zesłał nań olśnienie.
- Prawda, prawda. Ale ten człowiek nie może siedzieć. On bogaty jak król. Ważny też. Szuka pomocy.
- To ja mu nie pomogę – Mariusz roześmiał się szczerze. Podtarł chusteczką wargi umalowane sosem curry. – Jestem budowlańcem, nie znam żadnego prezydenta, nie mam kontaktów we własnym mieście, a co dopiero w jakiejś pieprzonej dziczy. Wiesz co? Pozdrów tego pechowca, szkoda chłopa! Cholera, chyba sobie tam nie poużywa, co?
Pan-Na zamyślił się głęboko, jakby próbował rozgryźć jakieś skomplikowane równanie różniczkowe bez użycia kalkulatora. Zmarszczki skarykaturowały jego twarz, czyniąc ją podobną do karnawałowej maski. Przez ułamek sekundy wyglądał jak szachista, który zastygł przed najważniejszym posunięciem; objawienie Kasparowa przed długo wyczekiwanym szachem. Wreszcie, kiedy zorientował się, że Mariusz nie bierze go na poważnie i szykuje już swoje stukilogramowe cielsko do wymarszu, wypalił pozbawiony najmniejszego wahania:
- Potrzeba sobowtóra. Jakikolwiek biały. My, Azjaci, nie odróżnimy białych, nawet jeśli stoją obok siebie. Brad Pitt albo De Niro, co za różnica, he. Każdy dobry. Nie chcesz zarobić? Pan mówi: dwieście tysięcy amerykańskiej waluty. Rok w „pierdziel” i jest twoje, tak?
„To właśnie są konkrety! Dariusz by w życiu na to nie poszedł!” – ocenił w myślach znokautowany tą wizją Mariusz.
Mężczyźni przegadali jeszcze kilka godzin aż do wieczora, zajadając się krewetkami na koszt firmy i dzięki jej uprzejmości korzystając z ogrzewanego lokalu. Pan-Na niekiedy porzucał Mariusza, próbując naganiać do swego przybytku zbłąkanych wędrowców, za każdym razem wracając jednak i z uśmiechem na ustach kontynuując targi. Plan wymagał polerowania na wysoki połysk.
***
Mariusz nie polubił samolotów.
Denerwował się głównie z powodu dźwięków wydawanych przez podobnego do promu kosmicznego dwupiętrowego boeinga, z których każdy wydawał się ostatnim kaszlnięciem uszkodzonego silnika albo trzaskiem łamanego skrzydła. Jak się szybko przekonał, umysł podróżniczego laika zdolny jest produkować tak katastroficzne projekcje w tempie stu na minutę.
Mariusz próbował chwycić się swoich starych sztuczek i zniwelować strach alkoholem, ale nawet darmowe, rozdawane seriami na pokładzie piwo nie pozwoliło wymazać z pamięci tych pojedynczych sytuacji, które spotęgowały jego dyskomfort. Kompletnie nie potrafił się wstawić, a już na pewno nie tymi sikami, które nazywano tutaj „pszenicznym jasnym”.
Długo by wymieniać, ale Mariusz lękał się wszystkiego. Prezentacja młodej, blond stewardessy o użyciu kamizelek ratunkowych – „Jeśli spadniemy, to na nic mojemu trupowi cała ta instrukcja!”; płaczące dziecko, wierzgające na fotelu tuż przed Mariuszem – „Cholera, niech ktoś to uciszy!”. „Jezu, a jak to ja dostanę ataku? Tu nie ma lekarza!”. Panika trwałaby wciąż i wciąż, przedłużając ten łańcuch żalów, gdyby Mariusz w porę się nie opamiętał - „Ale ze mnie panikarz, psiakrew. Co ja, Dariusz jestem?!”.
W efekcie Mariusz postanowił się wyciszyć. Rock’n’Roll! Odtwarzacz mp3 znajdował się gdzieś w plecaku. Odpiął pasy i chwiejnym krokiem wyminął sąsiada, aby dostać się do bagażu, wykorzystując przy tym w pełni umiejętności nabyte dzięki grze Twister. Oprócz pieniędzy mariuszowy ekwipunek stanowiły same podstawowe rzeczy – szczoteczka do zębów, majtki i skarpetki na zmianę, trochę elektroniki oraz kilka czekoladowych batonów. Dokładnie w sam raz, żeby nie dopłacać za dodatkowy bagaż.
Mariusz był jednym z tych facetów, którzy parkują z dala od płatnych parkingów, nawet jeśli oznacza to kilometrową przechadzkę. Skoro dzięki temu można zaoszczędzić „dwójkę” na potrzeby wyższej wagi – przede wszystkim piwo i papierosy – to czemuż by nie? Oprócz tego był słynnym w warszawskich knajpach przeciwnikiem napiwków. Sytuację, w której odbierał sobie od ust, aby napełnić cudze, nazywał słabym interesem. Dbał wyłącznie o siebie. Organizacje charytatywne mogłyby dla niego nie istnieć, a krew, w rzadkich okresach trzeźwości, oddawał wyłącznie dlatego, że była to transakcja, na której końcu czekało na niego pudełko czekoladek.
Mariusz wyciągnął wreszcie plecak, wrócił na miejsce i położył go sobie na kolanach; wypchany do granic możliwości, pękał w szwach niczym talibska bomba. Jak zdążył się zorientować, Matka wcisnęła mu dodatkowo kanapki do bocznej kieszeni dumna, że syn wyrusza w równie daleką, co arcyważną delegację. „O Matko” – Mariusz westchnął na widok topionego serka, który rozpoczął niefortunną interakcję z niegdyś dobrze zabezpieczonymi bokserkami.
„Co jest, kurde?” – mężczyzna uniósł brew zaciekawiony, kiedy macając w kieszonce na ślepo w poszukiwaniu słuchawek, jego palce natknęły się na nieznajomy, śliski materiał. „Folia jakaś. Saszetka”. Z początku wydawało mu się, że to zręcznie ukryte kabanosy, ale już po chwili marzenie o polskim mięsie odeszło w zapomnienie. Mariusz spocił się momentalnie.
***
Koszmary odwiedzały Dariusza co noc.
Jak przez mgłę pamiętał powracające motywy samolotu albo lotniska, którym towarzyszyła pokrętna atmosfera niepewności oraz zagrożenia. Śmiertelnego zagrożenia. Widział wiele filmów, tych czysto rozrywkowych i dokumentalnych, które mógłby zakwalifikować do kategorii „katastrofy lotnicze” albo „problemy na granicy”, jednak to nie one były katalizatorem tych koszmarów. To Mariusz.
Ostatni sen był taki sam jak dziesiątki poprzednich. Dariusz przypominał sobie to ogromne przerażenie, którego kulminacja stanowiła białą plamę w pamięci; klasyczny cliffhanger. Modlił się, aby jego brat nie zmierzał wykreśloną przez umysł ścieżką, żeby wszystko poszło gładko. Zapocone prześcieradła stanowiły namacalny dowód strachu Dariusza, pamiątkę równą przekrwionym o poranku oczom.
- Dwa lata. Minęły już dwa lata – Dariusz ostrożnie dawkował słowa. Robił przystanki, recytował, raz zwalniał, a raz przyspieszał, za wszelką cenę starając się skryć wadę wymowy za chęcią uczynienia swej tyrady zrozumiałej dla obcokrajowca. Podobał mu się ten manewr, czuł się dzięki niemu nieco pewniej. – Panie Pan-Na... Dwa lata, a mój brat nie wrócił. Nie ma pieniędzy. Nic nie ma. Żadnych informacji. Czemu?
Dariusz nie wiedział, czy Pan-Na zgrywa idiotę, czy też naprawdę w tej zasranej chwili musi wypełniać głupie PIT-y. Odkąd Azjacie jakimś cudem udało się zamienić swój marny składzik ze skórą zupełnie nijakiej jakości na luksusowy butik w centrum, zaczął zbywać Dariusza, chyba ostatnią osobę naprawdę zainteresowaną losem zaginionego brata. Nie, nawet nie brata, raczej mentora, wzór do naśladowania, tego „złego glinę”, który w przeciwieństwie do Dariusza, potrafił rozwiązywać sprawy nawet największego kalibru.
- Ja nic nie wie. A o co chodzi?
„Nic nie wiesz, co? Przychodzę do ciebie od pół roku, dzień w dzień błagam, grożę, klnę, a ty mnie, cholero, pytasz, o co chodzi?!”. Dariusz nie wypowiedział tych słów na głos. Był pewien, że język go zawiedzie i zamiast groźby sformułuje bliżej nieokreślony dźwiękowo szczebiot; na szczęście jego twarz posiadała umiejętności godne kameleona – w chwilach największej złości zmieniała barwę na intensywną, spoconą czerwień, co nigdy nie uchodziło uwadze rozmówców, samo w sobie stanowiąc informację podprogową mocniejszą nawet od słów.
- Aaa, już wie… - Pan-Na w końcu bezbłędnie odczytał intencje Dariusza, nie chcąc przeciągać dłużej struny. – Ja przepraszam. Tyle pracy, widzi? Bardzo dużo. Torebeczki, buteczki, najniższa cena, he. Nie ma czasu.
Rzeka zakłamania wzniosła się zbyt wysoko ponad dopuszczalny poziom, nieoczekiwanie zalewając umysł Dariusza masą odpowiedzi. Żaden psycholog nie uwierzyłby, że na Dariusza wściekłość działała niczym nieoceniony balsam na nerwy, że uspokajała go i podsuwała gotowe rozwiązania, nieosiągalne zazwyczaj dla tego roztrzęsionego maminsynka. W rezultacie mało kto miał ochotę na konfrontację z tym nafaszerowanym gniewem alter-ego.
- Dość! – wrzasnął Dariusz, chyba nigdy wcześniej w życiu nie brzmiąc równie stanowczo. Pan-Na musiał wyczuć gwałtowną zmianę w natręcie, ponieważ w myślach przestawił wskaźnik odpowiedzialny za postrzeganie Dariusza z „olewaj” na „bardzo uważaj”. – Rozegramy to inaczej!
- Nie rozumi...
Wyrok zapadł i uprawomocnił się, kiedy Dariusz zatrzasnął za sobą wyjściowe drzwi.
***
Kop, kop, kop.
Praca Dariusza nie była może przesadnie interesująca ani ambitna, ale zawsze, jak to praca, usprawiedliwiała osiem godzin jego codziennego pobytu poza domem, nadawała sens istnieniu i zespoliła go z tą grupką zmęczonych facetów, z którymi na przemian sypał cement, układał cegły czy przekopywał się przez zwały piachu. Czego by nie powiedział, to poznał na budowie wielu nowych ludzi, ulepszył się nie tylko fizycznie, ale i społecznie, uzupełniając listę kontaktów w telefonie o cenne znajomości. „Budowlanka cementuje ludzi” – tak brzmiała jego dewiza.
„Jeśli nie spalisz sobie mostów, to będziesz miał z nich kiedyś pożytek” – często powtarzał sobie Dariusz, nie wierząc, że któryś z tych gości faktycznie mu kiedyś pomoże. Wszystko zmieniło się, gdy niejaki Marek, uwiedziony ofertami egzotycznych podróży poślubnych, wykupił dla siebie i małżonki wczasy w Tajlandii, na co prawdopodobnie musiał pracować z dwa lata i oszczędzać niczym pierwszorzędny rekin finansjery. Dariusz wyśledził tę informację niezwykle szybko, mając ucho wyczulone na słówka „Tajlandia” czy „Azja”, wymieniane w jakiejkolwiek kombinacji. Sam, co przyznawał niemal ze łzami w oczach, nie miał wystarczających środków na szukanie brata – dalej głowił się, w jaki sposób Mariusz zdołał w ogóle wykupić bilet lotniczy - dlatego uczynienie Marka swoim zaufanym szpiegiem w obcych państwach było mu niezwykle na rękę.
Marek chętnie przystał na propozycję wykonania dla „brata z budowy” paru niewinnych, azjatyckich misji, szczególnie że były one podparte obietnicą wręczenia mu tysiąca polskich złotych. Mężczyzna sprawował się wyśmienicie; niestety, okazał się posłem, którego Dariusz najchętniej by zaszlachtował, gdyby tylko połączenie telefoniczne nie dzieliło ich o tysiące kilometrów. Czarne wieści płynęły bowiem z Bangkoku, gdzie Mariusz miał dokonać swego losu, za życia zostając ochrzczonym mianem „roznosiciela białej śmierci”.
Może to się wydawać dziwne, ale z początku Dariusz wcale nie był zaskoczony. Jakby się spodziewał podobnego rozwoju wypadków. Nie rozumiał tego, to prawda, ale nie potrzebował roztrząsać, szukać.
Przeprowadził tylko krótką analizę.
Ktoś niszczył listy od Mariusza, które ten musiał przecież wysyłać z miejsca kaźni. Bracia zawsze kontaktowali się ze sobą, właściwie razem też mieszkali, pracowali, każda czynność była naznaczona obecnością obojga, dlatego brak wiadomości stanowił zwiastun kłopotów, na które Dariusz zawczasu się psychicznie przygotował.
Umowa była prosta, rok przysłowiowej mordęgi za walizkę z pieniędzmi, zasady klarowne i wielokrotnie słownie ustalane. Ktoś jednak postanowił zagrać indywidualnie. Ktoś musi więc zapłacić.
Dariusz zapłakał. Uświadomił sobie, że już pomału zaczyna zapominać brata, że jego twarz zanika, powracając częściej w snach niż na jawie. Był załamany. Z roztrzęsienia nie potrafił pohamować gniewu, z trudem łapał oddech. Chodził bez celu z telefonem w ręku i drżał, zgniatając słuchawkę niczym dziadek do orzechów. Żyły na owalnym czole nabrzmiewały krwią. A gniew przecież stymulował Dariusza. Podsycał w nim ogień zemsty.
***
W hotelu „Bangkok Star” urzędowały karaluchy, ale za to łóżka małżeńskie były z baldachimem.
- Ósmy raz. Mam już tego dosyć – Marek żalił się Beacie już drugą godzinę, nie chcąc dostrzec, jak wielce nudzi ją ten temat. – Ten cały Dariusz wydzwania do mnie, jakby był naćpany, cholera go wie…
Beata spojrzała na męża swoim klasycznym wzrokiem, zarezerwowanym specjalnie do celów kojąco-pouczających. Cmoknęła z zadumy i błyskawicznie uzupełniła kolejne puste pola w krzyżówce, jakby obawiała się, że z trudem odgadnięte hasło zaraz wyleci jej z głowy.
- Tym razem dobrze zrobiłeś – zaopiniowała. – Skoro w więzieniu nie ma danych tego całego Mariusza, to pewnie… To pewnie dostał najwyższy wyrok. Nic z tym nie mogłeś zrobić.
Marek nie był zupełnie przekonany, czy w ramach podzięki powinien uściskać swoją kobietę, czy wciąż roztrząsać problem napastliwych telefonów.
- Powiedziałem mu, powiedziałem, że gościa tam nie ma! Tak mi zaszedł za skórę, że mu w końcu dałem znać, że go powiesili, to się odczepił. Mam nadzieję, że dzięki temu otrzeźwieje, bo ostatnio zachowywał się jak kompletny pojeb… Kto to ten Mariusz w ogóle? Dariusz o nim chyba nawet nie wspominał.
- Masz zupełną rację. – Beata przypadkowo zajrzała na pole z podpowiedzianymi hasłami, co, mimo irytacji, skłoniło ją do automatycznego przepisania każdego z nich do właściwej krzyżówki. „No, prawie gotowa!”. – W każdym razie na pewno nie pozwolę ci tam wrócić. Nie na urlopie. Straszne miejsce!
Marek westchnął.
Uczynił dla Dariusza absolutnie wszystko, co mógł, ale uczucie niedopełnienia obowiązków prześladowało go niczym jakiś uliczny, tajski handlarz. Nie weźmie tego tysiąca, nie dałby rady. Z drugiej strony, jak podpowiadała wszystkowiedząca Beatka, swoim działaniem pozwolił kumplowi wykonać ważny krok naprzód, zostawić za sobą przeszłość, przejść nad przepaścią wątpliwości i raz jeszcze żyć własnym życiem. W głębi duszy ufał, że to prawda.
Marek zdjął z siebie koc imitujący kołdrę, przebił się przez siatkę na moskity i wyszedł na balkon. Musiał zapalić.
***
Dariusz nie potrafił gwizdać, ale w humorze, jaki wypełniał go tego radosnego, wiosennego popołudnia, niepodobna było tego nie robić. Z jego ust wydobywał się więc żałosny świst, któremu oprzeć się nie mogły rozhuśtane ręce i popierający je raźny chód.
Przypadkowo mijane bezuczuciowe lalki - przechodnie, niegotowi na cudzą serdeczność, byli zupełnie wstrząśnięci, gdy ten obcy im facet, zakuty w poplamiony strój roboczy i z aparycją rodem z blokowisk, zaczepiał ich i pozdrawiał wesoło. Łatwość, z jaką Dariusz przekazywał pozytywne wibracje, czyniła te interakcje bezpretensjonalnie sympatycznymi. Zastanawiano się, czy może dziwakowi poszczęściło się i odnalazł tę jedyną, a być może sprawcą zamieszania był po prostu zabarwiony na niebiesko test ciążowy, należący do aktualnej partnerki tego wesołka? Nie, chłop pewnie wygrał w „totka”, tłumaczono sobie i standardowo, jak to bywa w takich przypadkach, zastanawiano się, jakie auto i mieszkanie powinny paść łupem świeżego zwycięzcy loterii.
Prawda jak to prawda leżała nieniepokojona gdzieś pośrodku tej sieci domysłów. Bo Dariusz rzeczywiście czuł się jak król kolektury. Wystarczy dopowiedzieć, że przeżył fantastyczny dzień, kładąc fundamenty pod centrum handlowe na rogatkach miasta. Jego zmiana przypadła na lanie cementu, a że tworzenie wylewek inspirowało go, to spędził ten czas wyjątkowo produktywnie. Czasem z jakiegoś względu upewniał się, że pracuje absolutnie sam, żeby potem uruchomić betoniarkę i wprawić gęstą, szarą masę w ruch; a im więcej jej wypełniało wnętrza starannie przygotowanych, przypominających grobowce przegród, tym czuł się pewniej, spokojniej. Powiedzmy, że zakończył tym pewien etap w swoim życiu.
Mariusz nigdy więcej nie powrócił; być może faktycznie dopełnił losu w tamtym tajskim więzieniu. A może nie? Może rozdano mu lepsze karty? Dariusz lubił myśleć, że teraz podróżuje gdzieś po świecie, zdobywa kolejne, niedostępne szczyty, kocha całym sercem i żyje pełną piersią, niezaklebnowany żadnym pętem. Czasem, w myślach, towarzyszył mu podczas jego przygód, fantazjując, że to właśnie on, a nie Mariusz, kroczy odważnie w nieznane.
Jednak... Przestał się o niego martwić. Znalazł sobie innego brata.
Cezariusz był niebywale sprytny, nigdy się nie jąkał i zawsze dzielił swoim zdaniem, bez znaczenia, czy to w sali wypełnionej rzeszą słuchaczy, czy też krytykując majstra na budowie. Działając pod presją, okazywał się tremoodporny i wyszczekany niczym awanturnik z jakiejś pirackiej sagi.
Jak się poznali, ktoś zapyta? Cezariusz, jak to on, w glorii i chwale wparował do mieszkania Dariusza. Za nim ciągnęły te twarde, męskie perfumy, które można nabyć jedynie w kioskach Ruchu; ulubiony zapach biednych blokowisk. Zastał Dariusza skupionego na ekranie telewizora, wysłuchującego z pasją dokumentu o podbojach Henry'ego Morgana i Francisa Drake'a. Zawołał. Kiedy Dariusz go ujrzał, zapłakał jak nigdy do tej pory. Zerwał się z fotela i wpadł w ramiona brata.
Twardziel Cezariusz i pierdoła Dariusz. Tak różni, a zarazem tak podobni…
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt