Laura już dobry kwadrans wodziła palcem po krawędzi czaszy kieliszka zdobionego 24 – karatowym złotem, co stonowało hałaśliwe emocje na tyle, by przestała czuć się jak grzechotka. Przerywając monotonny ruch, dłoń linearnie powędrowała wzdłuż misternie rzeźbionej nóżki. Ile sztuk majteczek, które w tym momencie miała na sobie, mogłaby kupić w zamian za ręcznie wykonane naczynie? W odróżnieniu od Piotra przeliczała rzeczywistość, porównywała, wyceniała i za każdym razem dochodziła do tego samego wniosku. Im bardziej opasłe jest twoje konto, tym więcej musisz płacić, nawet za uśmiech, a dobra luksusowe mają cenę umowną, uzależnioną od grubości portfela.
Cyfry krążyły złowieszczo wokół duszy Laury niczym kruki nad starym zamczyskiem, skrywającym tajemnicę, a ona z pedantyczną sumiennością wykonywała działania arytmetyczne, biorąc na warsztat ułamki sekund, tworzących jej życie. Do niedawna tkwiła w przekonaniu, że szczęście również można policzyć, najpierw określając konkretną miarą, a następnie mnożąc przez liczbę odpowiadającą ilości zer na rachunku bankowym.
Spojrzenie Laury, ślizgając się po luksusowych sprzętach, zahaczyło o stopę kieliszka, obejmującą wnętrzem florystyczny wzór wyhaftowany na bieliźnie. Figi, których rąbek wystawał spod przeźroczystej haleczki, nie należały do kategorii zwyczajnych, wysokiej jakości tiul, tył wykonany z delikatnej, pięknej koronki z Calais i ozdobiony kunsztowną gipiurą, arcydzieło, całkowicie wyjątkowy majstersztyk. Sprzedawczyni w ekskluzywnym sklepie z bielizną kilkakrotnie powtarzała utartą sekwencję, chcąc wtłoczyć w pasmo myślowe klientów pragnienie posiadania unikatowego skrawka materiału, co akurat w przypadku Laury odnosiło odwrotny skutek. Jednak Piotr wykazał się niezwykle zajadłym uporem w tej kwestii i odurzony własną próżnością, zakupił kilkanaście par. Snobistyczna maniera wyzwalała w nim poczucie przynależności do elitarnej grupy megalomanów o nieszablonowym rysie charakterologicznym.
Podniosła kieliszek do ust i wypiwszy całą zawartość, skrzywiła się, mrużąc oczy. Wino nabrało temperatury jej ciepłej dłoni. Zbyt długo śledziła wzrokiem falujące na wietrze, białe firanki. Przywodziły na myśl ślubny welon, albo skrzydła pierzastych goryli Pana Boga. Do obydwu skojarzeń nie żywiła specjalnie głębokiego rozczulenia, gdyż zamążpójście nieodzownie sprzęgnięte było z miłością, a takowa w wyśnionym przez nią świecie, pełnym błysku, splendoru i kłamstwa, raziła oko niczym wyżuta guma, przyklejona do kryształowej popielniczki. Z kolei anioły oślepiały czystością, były przejrzystsze od brylantów, zatem nie mogły istnieć naprawdę.
Laura spojrzała na pomięty kawałek papieru toaletowego, synonim intymności dwójki zakochanych w sobie ludzi. Leżał na lśniącym, pozbawionym jakichkolwiek zarysowań, stole, jak okruch po spożytym posiłku i bezgłośnie chichotał.
Laura słyszy chrzęst przekręcanego w zamku klucza i szuranie w przedpokoju. Po chwili do salonu wchodzi Piotr. Uśmiecha się z zadowoleniem na widok nowej bielizny. Majtki są przeźroczyste, więc poniżej skórzanego paska pojawia się delikatne wybrzuszenie. Siada obok i zanurza palce w jej czarnych, długich włosach. Laura z westchnieniem przytula głowę do jego dłoni. Kątem oka zauważa ślad czerwonej szminki na mankiecie białej koszuli. Cóż, przywykła.
- Aaach, zaapo... mniałem... - bełkocze Piotr drżącym z podniecenia głosem. Wychodzi z salonu i po chwili wraca, trzymając w ręku kawałek papieru toaletowego. Widząc pytający wzrok Laury, mówi:
- Nowa sofa, sprowadzana z Włoch, chyba nie chcemy jej zaplamić, prawda, skarbie?
- Myślałam, że będziemy się kochać – mówi wolno Laura, nie odrywając wzroku od twarzy Piotra, której wyraz zmienia się ze zdumionego na poirytowany.
- Jakoś nie mam ochoty. Masz takie zwinne rączki i mięciutkie usta, ale wolę na papier, połykanie jest obrzydliwe. Zresztą wiesz, że nawet ja sam nienawidzę cię tam lizać.
Ramy, granice aż po horyzont, uczucia i ich odcienie, mające wyznaczone limity, ostre krawędzie intensywności, na których nie raz boleśnie poraniła duszę. Wrażenie, jakby wetknięto ją w środek pięknego i kosztownego diamentu, na początku budziło euforię, teraz sprawiało, że traciła oddech. Kiedyś była wolna, stała bosa, czując na skórze lekki dotyk wieczornej rosy, patrzyła jak płoną gwiazdy i płonęła razem z nimi. Na każde pytanie istniała tylko jedna prawidłowa odpowiedź, a emocjonalna ambiwalencja nie wchodziła w grę. Dopiero, gdy zaprosiła liczby w skromne progi własnej egzystencji, świat stał się skomplikowanym równaniem z masą niewiadomych.
Laura podeszła do sejfu ukrytego za portretem Piotra i wystukała na małej klawiaturze kilku cyfrowy kod. Wyjąwszy aksamitne, płaskie pudełko w kształcie kwadratu, pogładziła wieko i wolno je odchyliła. Migotliwe refleksy zagrały na twarzy kobiety, tworząc iluminacyjną mozaikę. Skarb, podarunek, kajdany krępujące ruchy. Nigdy wcześniej nie czuła swej przedmiotowości aż tak dotkliwie. Zamieniając marną pensję na bogactwo, przetasowała talię kart zwaną moralnością i zastąpiła prawdę grą pozorów, miłość papierem toaletowym, a twarz upstrzyła krzykliwym makijażem. Stała się zmiennym zestawem cyfr, a chwilę później ciemność zapukała do jej drzwi i owinęła wszystko gęstym szalem mroku, w którym nie błyszczą nawet najpiękniejsze brylanty, nie istnieją liczby.
Uniosła rękę z zawieszoną na serdecznym palcu brylantową kolią wysoko, ponad głowę i obserwowała, jak światło łamie się na gładkiej powierzchni kamieni, po czym rozpryskuje wewnątrz nich.
***
Anna stała w drzwiach jasnej, szpitalnej sali. Pojedyncze promienie słońca wpadały przez uchylone okno i rozmywały się pośród bieli ścian. Wyczuła słodki zapach maślanych ciastek, z rozkoszą bełtał instynktownie wezbrane myśli, oplatał trzon, wokół którego na nowo zbudowała świat. Z mglistej, bezdennej czeluści pomaleńku wypływał dziecięcy śmiech, perlisty świergot był coraz bliżej, podobnie jak tupot bosych stóp. Uradowana dziewczynka, z buzią oblepioną słodkimi okruszkami, przemknęła obok Anny, a sekundę później stopniała w cieple nieruchomej toni poranka.
Łakocie leżały na szafce tuż przy łóżku, w otwartym różowym pudełku, na którego ściankach nieporadna jeszcze, dziecięca ręka wymalowała koślawe kwiatki. Który to już dzień z kolei zastała na klęczkach rodziców dziesięcioletniej Joasi? Ojciec trzymał w ogromnych, płaskich dłoniach bladą rączkę i szepcząc: Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną, co rusz składał drżące usta do delikatnego pocałunku. Matka uporczywie gładziła pościel, prostując wszelkie fałdy i zagięcia, jakby tym zabiegiem chciała uporządkować bolesną rzeczywistość. Anna wiedziała, że ich oczy, suche niczym pustynny piasek, pozbawione najlichszej łzy, wypatrują anioła, że odczytują niespokojne oscylacje mięśni ciała dziewczynki jako zwiastun powracającego życia.
Jest druga nad ranem, ale dla Anny czas nie istnieje. Przekracza próg pokoju Lusi, wiedząc, że idzie się pożegnać. Matka czuje, serca matki nie można oszukać. Siedmioletnia Lusia czeka na nią z szeroko otwartymi niebieskimi oczyma i uśmiecha się, też pewnie wie. Ubiera córkę w ulubioną sukienkę królewny i pozwala, by tylko księżyc w pełni użyczał im swojego światła. Anna nuci ulubioną kołysankę, opowiada bajkę i niestrudzenie tuli do piersi swój skarb. Patrząc, jak Lusia wkłada kciuk lewej rączki pomiędzy paluszek wskazujący a środkowy, myśli: „Taka drobna osóbka, a znaczy więcej niż wszystkie brylanty świata razem wzięte”. Dlatego Anna od siedmiu lat powtarza, że nie można być bogatszym niż ona. Czuje dotyk dziecięcej rączki na twarzy, a po tym słyszy jeden głębszy oddech. Lusia odchodzi kwadrans po trzeciej. Wygląda, jakby spała, taka mała śpiąca królewna. Przez głowę Anny płyną wspomnienia, których nigdy nie zatrze czas. Są wieczne, jak diamenty...
- Zobacz, Joasiu, upiekłam twoje ulubione ciasteczka, maślane z drobinkami czekolady. A Marynia ozdobiła pudełko, kwiatuszkami. Jak tylko wró... - Głos kobiety urwał się gwałtownie niczym muzyka z poszarpanej, starej taśmy, zostawiając po sobie bezszelestny dygot warg, opuszczone głowy i regularny, pulsujący dźwięk respiratora. Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną... Ciało dziewczynki łagodnie drgnęło, jakby na rozpaloną skórę spadły chłodne krople deszczu, dłonie lekko ścisnęły brzegi prześcieradła, a bladoróżowe wargi oderwały się od siebie, uwalniając z płuc ciepłe powietrze. Joasia otworzyła oczy, które łapczywie zassawszy przestrzeń, powiodły wokół czujnym spojrzeniem. W jednostajne brzmienie medycznej aparatury wplątał się szept:
- Mamusiu, tatuniu...
Rodzice, wyrwani z własnych, odrębnych światów, zawisnęli nad kochaną twarzą, pełni gorączkowego oczekiwania i nadziei, jednak nim zdołali cokolwiek z siebie wykrztusić, salę wypełniło przeciągłe buczenie, a powieki Joasi bezwolnie opadły. Ojciec, targając resztki włosów, postąpił kilka kroków w tył i przylgnąwszy do chłodnej, gładkiej ściany, osunął się na podłogę. Matka, szarpiąc córkę za piżamę, poczęła krzyczeć ze złością:
- Nie możesz nas zostawić, słyszysz?! Pomocy, lekarz! Nie możesz, nie pozwalam! Pomocy! Wracaj do nas, natychmiast! Nie możesz, nie możesz, słyszysz?! Pomocy, lekarz! Wracaj, co ty sobie myślisz, wracaj!
Anna chwyciła dygoczącą z rozpaczy kobietę za ramiona i próbowała odciągnąć od łóżka. Dojmujące nawoływania matki przerwał zdumiony głos ojca:
- Oddycha!
Pośród krzyków Anna przeoczyła moment, kiedy buczenie respiratora zmieniło się w miarowe pikanie. Poczuła, jak lawirujące w jej objęciach ciało, napięte niczym struna, powoli wątleje, jednak nie rozluźniła uścisku. Zbliżyła usta do ucha kobiety i powiedziała ściszonym głosem:
- Pozwól córce odejść, nie możesz wciąż jej zawracać. Wykorzystaj ostatnie chwile na pożegnanie, niech odchodzi ze świadomością, że nie robi ci krzywdy, że zrozumiałaś, że kochasz ponad życie.
Anna patrzy na kciuk lewej rączki wetknięty pomiędzy paluszek wskazujący a środkowy. Urocze, myśli, cudownie jest być matką. Tak długo czekała na ten moment, tak długo się starali. I w końcu jest, maleńka, kwiląca istotka. Ostatnie godziny były koszmarne, ale Anna już właściwie ich nie pamięta. Liczą się tylko te niecałe 3 kilogramy szczęścia...
- Mamusiu? Pójdę do aniołków, prawda?
- ...Tak, kochanie, do aniołków.
- To nie musisz się o mnie martwić. Tam na pewno będzie mi dobrze. A później do mnie przyjdziesz?
- ...Tak kochanie, przyjdę.
- Obiecaj, że nie będziesz płakać, kiedy na chwilkę się rozstaniemy.
- ...Obiecuję, kochanie.
Anna od kilku lat nie uroniła ani jednej łzy. Przyrzekała, gdyż kochała bezgranicznie, a miłość jest niezniszczalna. Jak diamenty...
***
Niewielki dwukołowy wózek, podskakując na dziurawym asfalcie, skrzypiał przeraźliwie, jakby każdy najdrobniejszy ruch sprawiał mu ból. Jednak mimo irytujących jęków i popiskiwań rozklekotanego rupiecia, Michał, ciągnąc go za sobą, nie posiadał się z radości. Nawet obolałe ze zmęczenia ciało, poobcierane kostki i zdarty paznokieć prawej dłoni nie mogły stłumić euforii ogarniającej młody umysł. Piękny, tłuściutki węgiel wypełniał po brzegi trzeszczącego gruchota. Opłacało się czekać od wczesnych godzin porannych w tylko jemu znanej kryjówce, starej lisiej norze, usytuowanej niedaleko torów kolejowych. Wózek stał obok, przystrojony stertą gałęzi i w kamuflażu prezentował się znacznie lepiej niż bez niego. Gdyby Michał spóźnił się na przejazd pociągu chociaż kwadrans, po wielkich bergach nie byłoby śladu, a tak uszczęśliwi matulę, chyba że już wlała w siebie ćwiartkę wódki, którą zauważył na kuchennym stole, kiedy wychodził z mieszkania.
- Zwolnij trochę, stary! Już mnie ręce bolą! - Michał, rozmyślając o czarnej zdobyczy, zapomniał, że nie jest sam, zatem wyrwany z zadumy przez zdyszany głos kompana, przystanął i z uśmiechem zerknął za siebie. Dzisiaj nie mógł złościć się na Janka. Prawdą było, iż jego towarzysz wielokrotnie opóźniał eskapady po węgiel, co każdorazowo spotykało się z dezaprobatą reszty załogi, która, koniec końców, uznała tenże fakt za rzecz nie do przyjęcia i zmusiła Michała do dokonania wyboru pomiędzy nimi, a Jankiem.
- Nie waż się brać tego kalekiego debila, bo znowu gówno zbierzemy, albo psy nas dogonią. Koniec pierdolenia, albo łazisz z nami, albo z tym matołem. – Twarz Mateusza nabiera koloru ryczącej purpury.
- Taa, taa – dodaje pośpiesznie Zbyszek, który nim odrósł od ziemi, za swój punkt honoru obrał wazeliniarstwo.
- Po co ty w ogóle się z nim waflujesz? Lubisz być pośmiewiskiem? To cię jara? Nie chcesz z nami trzymać sztamy? Wiesz, co on wygaduje? - Grzesiek lubi zadawać wiele pytań naraz, uważa tę przypadłość za objaw podwórkowej inteligencji.
- Co powiedział? - Michał stara się ze wszystkich sił, by jego głos zabrzmiał naturalnie.
- No, że będzie koszykarzem. Ten niedorozwinięty pojebus koszykarzem. Kumasz? On nie może nawet sobie konia zwalić, bo kuśkę pewnie też ma sparaliżowaną, a co dopiero grać w kosza.
Gromki, szyderczy śmiech rozchodzi się echem po okolicznych hałdach. Grzesiek, widząc uznanie w oczach Mateusza, postanawia jeszcze bardziej uświetnić swój żart.
- Jak się spojrzy na jego szkaradną matkę, to od razu wiadomo, że synek... - Ciężkie powietrze dziurawi świst pięści mknącej w kierunku twarzy Grześka. Słychać chrzęst łamanego nosa, cieniutkie „Aaaaauuu”, a w następnej sekundzie stróżka gęstej krwi spływa leniwie w kierunku brody, przecinając zaciśnięte usta. Ogłuszony uderzeniem Grzesiek zakrywa dłońmi twarz i upada na obrośnięte chwastami pobocze.
- Jeszcze któryś chce ze mną zatańcować? - pyta spokojnie Michał, patrząc w oczy zaskoczonych chłopców. - Pierdolę was - rzuca pogardliwie i odchodzi w kierunku czekającego nieopodal Janka.
Pchając wózek inwalidzki gulgocze niezrozumiale pod nosem, jak rozsierdzony indor, po czym mówi już bardzo wyraźnie:
- Jak, kurwa, nie zostaniesz koszykarzem i nie zdobędziesz jakiegoś medalu, to rozjebię cię w pył.
- Ale..
- Nie ma, kurwa, żadnego ale. Są przecież jakieś tam paraolimpiady. Obiecaj mi to, teraz!
- Dobrze, dobrze, obiecuję! - uspokaja Janek, kiwając głową. Wie, że słowa, które wypowiedział, są niczym cyrograf przypieczętowany własną krwią.
- No i git. Grzesiek ma na bank złamany kinol, ha, dobrze mu tak!
Chłopcy grzęzną w ciszy, śledząc wzrokiem szare smugi dymu, wydostającego się z kominów, długich jak żyrafie szyje. Życie zmienia lico z minuty na minutę, jest niczym płynny metal, krąży i szuka nowych dróg ujścia, a one, kominy, sterczą niewzruszone na kształt pradawnych wojowników, strzegących podległych im ziem. Janek obraca w brudnej dłoni mały węgielek, podrzuca kilka razy w górę i mówi:
- Wiesz, nasza przyjaźń to taki węgiel trochę.
- A czemu akurat węgiel? - pyta zdziwiony Michał.
- Bo diamenty są z węgla - odpowiada z dumą Janek. Od pierwszej klasy podstawówki zawzięcie wertuje zaplamione kartki starej encyklopedii, należącej do jednoelementowego zbioru księgarskiego matki.
- I co z tego?
- Diamenty są wieczne, nie przemijają...
- Toś wydedukował – mówi Michał z nutą ironii w głosie, ale uśmiecha się szeroko, wystawiając twarz do słońca. W razie gdyby Janek spojrzał za siebie i zobaczył jaką radość mu sprawił, powie, że to wszystko przez tą wstrętną, gorącą żarówę na niebie.
Gdy podjechali pod rozwarte na oścież drzwi klatki schodowej, familok tętnił życiem, czarnym i ciężkim jak węgiel, który napełniał kieszenie spokojnym szelestem, piece wesołą iskrą, a myśli i serca radością, tylko na chwilę, ale właśnie te drobinki kosztowniejsze były od brylantów. W oknie na parterze ukazała się twarz o łagodnych oczach, usiana bukietami zmarszczek. Siwe pasma włosów podtrzymywała wzorzysta chustka.
- Chłopcy, chodźcie na zupę, widzę, że się należy – zawołała matka Janka.
Michał zadarł głowę i chroniąc dłonią piwne oczy przed iskrzącym pocałunkiem słońca, odszukał okna swojego mieszkania. Były zasłonięte, nic się nie zmieniło od jego wyjścia. Pełna butelka, którą wczesnym rankiem dojrzał na kuchennym stole, pewnie w tym momencie turlała się pusta przy niezasłanym łóżku, trącana ramieniem kobiety dręczonej majakami.
- Idziesz? - zapytał Janek.
- Tak, jasne – odparł z wymuszonym uśmiechem Michał. Jednak nieudolnie tłumiony grymas smutku, przemykający po twarzy na wzór niesfornego dziecka, które chwilowo wymknęło się spod rodzicielskiej kontroli, nie uszedł uwadze Janka. Michał, widząc badawcze spojrzenie przyjaciela, zawstydzony odwrócił wzrok i rzekł beztrosko:
– U mnie i tak nikogo nie ma, matka w pracy.
Janek pokiwał głową na znak, że zrozumiał...
Janek, czekając przy dróżce, obserwuje wystającą spomiędzy chwastów głowę Michała. Pociąg zbliża się z dużą prędkością. Ziemia delikatnie drży. Spadają ogromne bergi, naprawdę ogromne. Michał wstaje i zaczyna pośpiesznie zbierać węgiel, nie zważając na przejeżdżający obok pociąg. Biega bardzo blisko maszyny. Za blisko, myśli Janek. Zaplątuje się w coś, walczy o utrzymanie równowagi, upada. Pociąg mknie przed siebie, po chwili znika za horyzontem. Pozostaje cisza, przerywana bzyczeniem polnych owadów. Michał nie wstaje. Janek nerwowo kręci kołami swojego wózka. Woła:
- Michał! - Odpowiada mu jedynie natrętna mucha. - Michał! Michał! Pooomocyyy! - jego krzyk rozdziera milczenie pełzające po okolicznych hałdach.
Krążek spoczywający na kolanach Janka parzył niczym rozżarzony węgiel. Połyskując złotem wyglądał, jak słońce, które odkleiło się od nieba i spadło na ziemię. A może zaklęta w nim dusza tchnęła w zimny metal czarodziejską energię, rozgrzewając go do czerwoności? Mój pierwszy medal, pomyślał Janek, to dla ciebie, stary.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt