I
- Jak mogłem zapomnieć… - szepnąłem. – Przecież to dziś. To dziś, tyle że dokładnie czterdzieści lat temu. To już tyle czasu, kiedy to przeleciało? Czwarty grudnia, czyż nie?
I wtedy też padał śnieg. Lecz nigdy potem nie był już taki sam…
Zawsze to pamiętałem, choć próbowałem zatrzeć ślad w obolałej pamięci. Były dni, było ich tak wiele, że trudno je wszystkie zliczyć, gdy próbowałem z całych sił, rozpaczliwie i w przypływie smutnej desperacji, jaką rodzi poczucie niemocy i słabości. Jaką rodzi ból, który chce się ukoić. Chciałem oddalić to od siebie jak najdalej, wyrzucić z umysłu i żyć, jakbym otrzymał nową pamięć. Żadne słowa nie oddadzą tego, przez co musiałem przejść.
I skąd mogłem wiedzieć, że za kilkanaście dni…
Że czas zatoczy koło i spotkamy się znów po tylu latach.
Jednakże już inaczej, jakże inaczej.
Tego samego dnia usłyszałem nagle dzwonek do drzwi. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się nikogo tak późno. Dochodziła właśnie dwudziesta, a na dworze już od wielu godzin panował nieprzenikniony mrok. Tym bardziej dziwiła nagła wizyta.
Kiedy otworzyłem, oczom ukazał się listonosz. Nie był to jednak listonosz, który zazwyczaj roznosił pocztę w naszej okolicy, był starszy i poważniej wyglądający.
Miał w sobie coś z angielskiego kamerdynera, który zachowuje się z chłodnym dystansem. W jego zdecydowanym, mocnym spojrzeniu wyczytałem wszystko – miał powód, by odwiedzić mnie o tak późnej porze.
Na mój widok spokojnie przemówił:
- Pan Pradera?
- Tak, a o co chodzi? – spytałem zaintrygowany.
- Mam dla pana przesyłkę. Proszę pokwitować – mówiąc to, podał mi coś do podpisania.
- Dla mnie? Niczego nie zamawiałem – odparłem zdumiony. – Może pomylił pan adres.
- Nie sądzę – rzekł głosem, który sprawił, iż poczułem się przez chwilę jak niesforny sztubak.
- Pan tu od niedawna? Nigdy pana nie widziałem – wypaliłem z głupia frant.
- Owszem, panie Pradera, jestem tu dziś wyjątkowo. Doręczam specjalne przesyłki. Od listów i telegramów jest kto inny. Czy ta odpowiedź pana zadawala? – zapytał.
- Tak, oczywiście. Moja paczka mogłaby zaczekać do jutra – odpowiedziałem.
- Nie, proszę pana. To wykluczone. Pan miał ją otrzymać dokładnie czwartego grudnia. Jutro to nie dziś. Jutro to nigdy nie jest już to samo, panie Pradera… - odparł dziwnie cicho.
- No tak…To nie to samo – jakiś odgłos wydobył się z mego gardła.
- Zatem proszę podpisać – podsunął mi ponownie jakiś druk pocztowy.
- Tak, tak, już podpisuję – ręka sama naniosła koślawy hieroglif – ale czy mógłbym zobaczyć, co pan właściwie dla mnie ma? – zapytałem zaniepokojony.
- To już po moim wyjściu. Tak postanowił nadawca. To jest świąteczny prezent. Każdy ma prawo do własnych warunków, prawda?
- Rozumiem.
- Oto przesyłka.
- Mam w głowie zamęt. Przecież ja niczego…
- To jest prezent dla pana. Każdy o czymś marzy. Proszę to otworzyć po moim wyjściu, jak już wspomniałem wcześniej. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?
- Chyba nie. Raczej nie. Może rzeczywiście ktoś postanowił przypomnieć sobie o mnie i na święta coś przysłać. Wie pan, jacy są dziś ludzie.
- Wiem, panie Pradera, wiem lepiej, niż się panu wydaje… - rzekł, jakby mówił przez tubę.
- Doprawdy? Lata pracy?
- Nie miewam wielu zleceń, dlatego każde pamiętam z osobna bardzo dokładnie.
- O! Czyżby?
- Zarówno pan, jak i ja, zapamiętamy ten wieczór na zawsze, choć jeśli o mnie chodzi, to ja wykonuję tylko to, co do mnie należy. Moja pamięć ma inny charakter. Ale na mnie już czas. Reszta w pana rękach… – to mówiąc, bezszelestnie ulotnił się z domu.
Kiedy szybko podbiegłem do okna, by mu się jeszcze raz dokładniej przyjrzeć, wszystkim, co zobaczyłem był mrok nocy… Nikt nie szedł uliczką, nikt nie pojawił się na jasnym, ośnieżonym chodniku.
I gdy potem wybiegłem na dwór, by upewnić się, że nie było to grą wyobraźni, odkryłem, iż jedyne ślady, jakie wiodły do domu, były moimi własnymi.
- Jak to możliwe? – zapytałem zdumiony sam siebie.
To nie było złudzenie. I nigdy potem, kiedy zrozumiałem nieco więcej, nie dowiedziałem się niczego ponad to, co mogłem sobie sam wyobrazić, sam ująć w ramy własnej logiki. Osobistego spojrzenia, które pojawiło się jako naturalna konsekwencja tego przedziwnego wieczoru, kiedy przyszło mi nagle stanąć twarzą w twarz z jedynym i najważniejszym marzeniem, z pragnieniem życia, z ideą naczelną. Choć tego nie szukałem, to samo odnalazło mnie. I teraz miałem to w zasięgu ręki. Na stole.
Kiedy w końcu zdobyłem się na odwagę, by zajrzeć do pudełka, w którym był mój przedziwny, świąteczny prezent, z uczuciem przerażenia i nieokreślonej, nieznanej rozkoszy odnalazłem tam… pistolet i kartkę, na której ktoś zdecydowaną ręką zanotował czyjś adres. Gdyby nie imię i nazwisko owej osoby, nie wiedziałbym, o kogo chodzi, lecz wnet pojąłem całą niezwykłość sytuacji, w której nagle przyszło mi się znaleźć, tylko ja mogłem wiedzieć, dlaczego przesyłka była mi prawdziwym prezentem.
Kiedy dotykałem w spokoju i zachwycie zimnej stali pistoletu, docierało do mnie powoli, że na swój mały, niedoskonały sposób cofnę utracony czas, wrócę do chwili, kiedy wszystko się zaczęło i poczuję ulgę, o której marzyłem przez lata, lecz nie mogłem wówczas wiedzieć, czy będzie ona trwała, czy też da tylko złudne zaspokojenie na krótką chwilę. Nie znałem się z tej strony. To był ten pierwszy i ostatni raz. Nie miało już być innego.
I pojąłem, że jedyną siłą marzeń jest wiara w ich spełnienie.
Moja nigdy się nie zachwiała.
I gdy patrzyłem na jego nazwisko, napisane mocną ręką na skrawku papieru, cieszyłem się w duchu, że znów go odnalazłem, że tym razem karty rozdam ja, zakończę to, co on rozpoczął tamtego, grudniowego dnia, czterdzieści lat temu.
Nie obchodziło mnie wcale, że wtedy byliśmy jeszcze dziećmi. Mając dwanaście lat jest się na rozdrożu – ni to dziecko, ni dorosły. To było dla mnie bez znaczenia. Dzieci rodzą się dobre lub złe. Ale on miał prawo wyboru, mógł być jak inni, którzy stanowili w tamtych czasach dla nas wzór. Mógł, ale nie był. Wybrał. I nie wierzę, by kiedykolwiek później żałował czegokolwiek.
Choć nie widziałem go całe czterdzieści lat, mogłem z łatwością wyobrazić sobie koleje jego losu i kim stopniowo się stawał, gdyż tacy ludzie z reguły są stali – nigdy się nie zmieniają.
Jego własna matka mówiła często do mnie:,,On nie ma wcale kolegów…Czyż to nie dziwne? Ma tylko ciebie, tylko z tobą się spotyka. Ale co ja poradzę na to, że jest, jaki jest…Taki się urodził, ja też nie byłam łatwym dzieckiem…”
II
Zawsze był złośliwym sukinsynem, może dlatego, że był rudawym blondynem. Oni podobno wszyscy są tacy sami, fałszywi i wredni. Złośliwi i parszywi z natury. Rodzą się i umierają podli. Nikczemność wysysają z mlekiem matki, która była w dzieciństwie często taka sama i dawała nieźle popalić przerażonej rodzinie. Lub są jak ich ojciec-łobuz, wybijający szyby, bijący się z każdym, palący i pijący wino po szkole. Sądzę, że takie kanalie rzadko rodzą się z dobrych, porządnych rodziców. Powiem mocniej – jaki ojciec, taki syn, i to właśnie powiedzenie sprawdza się w życiu najczęściej. Jego ojciec robił w tamtych czasach podejrzane, lewe interesy, chodził dumny jak paw, jakby kij połknął, i machał rękami, kiedy coś mówił, zapewne tylko po to, by słuchający go ludzie mogli lepiej obejrzeć sobie jego sygnety i złotą bransoletę na nadgarstku. Był pustym, głupim pajacem, oceniającym innych jedynie po ich bogactwie i samochodach. Nie umiał nawet porządnie się wysławiać, nie rozumiejąc zbyt poważnych słów i zawiłych określeń, którymi my, młodzi, operowaliśmy już dość wcześnie, ucząc się ich w życiu i w szkole. Język jego był jak język analfabety, dziwnym trafem przeniesionego w czasie z dziewiętnastego wieku i wsadzonego w nowe realia, prosto z kurnej chaty ze słomą na dachu do pięknego domu, któremu nagle przytrafił się nieoczekiwany awans cywilizacyjny i nie bardzo rozumiał, o co w tym wszystkim chodzi.
Mały, gruby, mentalny pastuch. Ćwierćinteligent, robiący w każdym zdaniu po pięć błędów ortograficznych.
Matka była jego przeciwieństwem, przynajmniej mnie się tak wydawało, gdyż w mojej obecności nie używała wulgaryzmów i nie ponosiły ją nerwy. Zapewne potrafiła nad sobą panować. Lubiła mnie. Zawsze kulturalna i dowcipna, stanowiła pewnego rodzaju przeciwwagę dla paskudnego syna i nieokrzesanego męża. Była drobną blondynką o ładnej twarzy, typowej urodzie skandynawskiej i zawsze imponowała mi jej gościnność i otwartość. Może niekiedy zachowywała się nieco pretensjonalnie i zbyt naiwnie jak na mój gust, ale ogólnie patrząc na nią po latach, nie miałem żadnych złych wspomnień, związanych z jej osobą. Kiedy przychodziłem do ich domu, zawsze witała mnie uśmiechem i wnet czułem, że jestem tu mile widzianym gościem.
Choć z ojcem-gburem nie lubiliśmy się od samego początku, z nią przez te wszystkie, szkolne lata nie miałem nigdy nawet jednego spięcia, nawet jednej małej chwili, którą zapamiętałbym potem jako przykrą.
Miętowy Bill był chłopakiem spod ciemnej gwiazdy zapewne od dnia, kiedy po raz pierwszy zobaczył ten świat. Miętowy, bo zjadał ogromne ilości miętowych cukierków, których miał zawsze pełne kieszenie, i w związku z tym jego oddech nieustannie był taki a nie inny. Siedział w ostatniej ławce z podobnym do siebie przygłupem, wyrośniętym jak żyrafa, i obżerał się tymi cukierkami na lekcjach tak, że ja, siedząc w pierwszej ławce czułem te jego wyziewy. Ten, co z nim siedział, był głupi, ale spokojny, niegroźny, czuło się, że jest nieco opóźniony w rozwoju. Dla Billa w sam raz, gdyż nikt nie chciał z nim siedzieć w tej samej ławce.
Mieli obaj najgorsze stopnie w całej klasie i każdy z pogardą omijał ich szerokim łukiem. Lecz jak to bywa u takich osobników, im bardziej się ich unika, tym bardziej stają się namolni, natrętnie nadskakujący i szukający ciągłego kontaktu. I ślepi na jakąkolwiek sugestię, czy uwagę pod własnym adresem.
Nie sposób było się ich pozbyć – łazili za nami we dwóch i udawali, że są z tej samej gliny.
Nie trwało to długo. Żyrafa wyleciał ze szkoły za rzucanie ogryzkami w przechodzące ulicą babcie, i Miętowy Bill musiał już później sam siedzieć w oślej ławce.
Po jakimś czasie przyssał się do mnie.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy i jak to się odbyło. Zanim się obejrzałem, już stał się ,,kolegą’’, który nie mając żadnych innych kontaktów wśród rówieśników, podążał za mną wszędzie jak cień, i narzucał mi się do tego stopnia, że zacząłem spotykać się z nim nawet po lekcjach. Nigdy nie zrozumiałem, czemu pozwoliłem mu się do siebie zbliżyć, w duchu pogardzając nim i wstydząc się tej znajomości, nie pojąłem także, dlaczego nigdy nie zdobyłem się na spławienie go i zakończenie tego wszystkiego.
Mając po dwanaście lat byliśmy już mocno zainteresowani tym, aby umówić się z dziewczyną na randkę.
Z Miętowym Billem nie umówiłaby się żadna dziewczyna przy zdrowych zmysłach, nawet jakby miał być ostatnim lub jedynym chłopakiem na tej ziemi. Był rudawy, brzydki i wredny, i to decydowało o tym, że koleżanki z klasy i z innych klas nie chciały mieć z nim nic wspólnego, a już na pewno nie dałyby się namówić na spacer po lekcjach czy niewinnego całusa. On o tym wiedział i głęboko skrywał w sobie agresję. Nie był nigdy ani błyskotliwy, ani inteligentny, ale bez wątpienia braki te pokrywał iście szatańskim sprytem i przebiegłością, z której istnienia nie zdawałem sobie wówczas jeszcze sprawy. Był skryty, choć na zewnątrz zachowywał się jak rozpuszczony, bezczelny chłopak z bogatej rodziny, hałaśliwy i wszczynający liczne bójki z kolegami, był wyjątkowo podstępny, choć każdy pomyślałby wtedy o nim:,,Prosty jak budowa cepa – tylko przeklina, pali i bije się. Nieskomplikowany, nadpobudliwy, czytelny charakter – taki dobry materiał na przyszłego socjopatę, charakteropatę lub po prostu skończy kiedyś w kryminale…”
Ponieważ był tępy, wdając się w stu procentach w prymitywnego ojca, nie szło mu wcale pisanie wypracowań i prac pisemnych z wszystkich przedmiotów – dostawał najgorsze oceny w klasie i często padał ofiarą złośliwych i szyderczych uwag nauczycieli. W pewnym momencie doszło do przesilenia, kiedy to historyk wyzwał go od ostatnich w obecności wszystkich i zagroził, że nie zda do następnej klasy, bo jest za głupi.
Wtedy zwrócił się do mnie. Wiedział, że lubiłem pieniądze i że chętnie je przyjmę. Uległem.
Zacząłem pisać mu to, co chciał, a on mi płacił. Nie dostrzegałem w tym nic zdrożnego i nagannego, ponieważ liczyły się dla mnie tylko jego pieniądze.
Nikt nigdy nie odkrył naszego układu.
Choć miałem zaledwie dwanaście lat, pewnego dnia zakochałem się.
Ona nazywała się Mimi i chodziła do naszej szkoły, lecz do innej klasy. Była w moim wieku, i jak na swoje lata wyglądała imponująco – była wysoka i miała piękne usta.
Wiedziałem, że wielu próbowało przede mną szczęścia, lecz ona pozostawała obojętna i niewzruszona na ich starania i propozycje. Może po prostu tego nie potrzebowała. Może nie czuła jeszcze, że nadszedł czas na znalezienie sobie chłopaka i te wszystkie sprawy.
Zawsze widywałem ją tylko z koleżankami, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że chyba naprawdę nie zależy jej na nas, chłopakach, jednak jej widok nie dawał mi spokoju, myśl o niej zaczęła krążyć po głowie dzień i noc, i w końcu pewnego dnia zdobyłem się na odwagę i poprosiłem, by została moją dziewczyną. Zbierałem się dość długo, aby to powiedzieć, obawiając się jej reakcji. Była jesień, ciepła i słoneczna, i kiedy powiedziała mi, że się zgadza, świat stanął na chwilę w miejscu, a w głowie zawirowało.
I staliśmy się nierozłączni. Cały mój wolny czas oddałem jej. Zarówno w szkole, jak i potem, byliśmy razem, i nie musiałem jej wcale pytać, by wiedzieć, że i ona mnie kocha.
Była pierwszą dziewczyną, którą pocałowałem, i jedyną, jaką naprawdę kochałem w całym swoim życiu. Nikt mi już nigdy później nie dał tego, co ona pocałunkami w cieniu drzew, na szkolnej przerwie, czy w jej domu, gdzie stałem się częstym, mile widzianym gościem.
Wystarczył nam dotyk rąk i ust. Mając po dwanaście lat, nie mogliśmy chcieć więcej.
Nie wiem, kiedy Bill zaczął nam towarzyszyć, natrętnie kręcąc się koło nas, nie dając się spławić, ani wyperswadować sobie, że zakochani ludzie nie potrzebują towarzystwa innych.
Pewnego dnia mu to powiedziałem w twarz. I to, że już nie będę pisać niczego, choćby mi płacił dziesięć razy tyle, co dotąd. Pobiliśmy się. Przegrał sromotnie, gdyż byłem dość silnym chłopakiem. Choć go nieźle poturbowałem, nie pisnął nikomu ani słowa, kto i dlaczego go pobił. Zachowywał się, jakby nic się nie stało. Gdybym tylko wtedy wiedział, że była to gra pozorów, miałbym się na baczności, lecz byłem zakochany i moja czujność została całkowicie uśpiona przez jego diabelski spryt i przebiegłość.
On nigdy mi nie wybaczył, że się od niego odwróciłem. Że go zdradziłem na swój sposób.
Myślał, że ma na mnie wyłączność i że będę jego przyjacielem na zawsze. Nie wiedziałem także, że był piekielnie mściwy i potrafi zaczekać na odpowiedni moment, by uderzyć i wyrównać rachunki. Że czas nie grał dla niego roli, tylko cel sam w sobie. I żył nim, udając, że mnie zrozumiał.
I gdy nadeszła zima, nagle stał się jakiś bardziej spokojny, nawet żartował, przestał przeklinać i bić się z kim popadło, widać było, że jest z czegoś zadowolony i czymś się cieszy. Jego zachowanie przypominało zachowanie kogoś, kto spodziewa się miłej niespodzianki lub przeżywa akurat wyjątkowo szczęśliwy okres w życiu. Nagle gdzieś przepadła jego agresja i prowokacyjny sposób bycia. Uspokoił się. Prawie z dnia na dzień.
Kiedy za oknem padał śnieg, powiedział do mnie, gdzieś na szkolnym korytarzu:
- Przepraszam cię za tamto… Zapomnijmy o tym. Moja wina. Wiem, że masz dziewczynę i ci na niej zależy, i dlatego chciałbym jakoś zamknąć nasz konflikt. Mam dla was obojga prezent.
Nie odmawiaj, proszę. Potem możesz znów udawać, że mnie nie znasz – zrozumiem. Nie będę się narzucać. Zgadzasz się? Ten jeden, jedyny raz, proszę…
Prosił tak, jak pewnie nikogo już w życiu o nic nie prosił. Prosił tak, że kolejny raz mu uległem. Jego słowa brzmiały ciepło i naturalnie, tak jak jego matki, kiedy jeszcze do nich chodziłem. I tym w końcu mnie przekonał.
- Dobrze, Bill. O co chodzi? – spytałem.
- To niespodzianka. Po lekcjach chciałbym was gdzieś zabrać, dobrze? Na mały spacer – rzekł swobodnie i głosem budzącym zaufanie. – Coś wam pokaże.
- Stoi. Niech ci będzie.
- Nie mów o tym nikomu, bo to coś specjalnego.
- Nie powiem.
- Fajnie – odparł i poszedł gdzieś na inne piętro naszej wielkiej szkoły.
Kiedy lekcje się skończyły, poszliśmy w trójkę nad rzekę. To tam Bill chciał nam coś pokazać. Tam miał nas czymś zaskoczyć.
- Czemu nad rzekę? – spytała Mimi. – Przecież jest zimno, pada śnieg. Zapomniałeś, że jest już grudzień?
- Nie zapomniałem. I nad rzeką w grudniu może być ciekawie… - rzekł tajemniczo.
- Wątpię – ona na to – tylko się wszyscy przeziębimy.
- Nie będziemy tam długo – powiedział, patrząc gdzieś w bok.
- Mam nadzieję – rzekła na koniec.
Szliśmy długo wzdłuż wysokiej skarpy, nie mówiąc wiele. Tam, w dole, płynęła rzeka, i każdy wiedział, że jest piekielnie głęboka i pełna wirów, zwłaszcza w miejscu, w którym wówczas byliśmy. Nagle Bill powiedział, abyśmy zatrzymali się, bo to już tu. Tu chciał zrobić nam niespodziankę, o której wspominał w szkole.
I zrobił.
Nie wiem, kiedy, bo stało się to w mgnieniu oka, chwycił Mimi obiema rękami i zepchnął w dół ze skarpy. Wiedziałem, że nie umiała pływać. On zapewne tego właśnie się domyślał.
Nie było już dla niej ratunku. Rzeka płynęła kilka metrów niżej i nigdzie w okolicy nie było żadnego zejścia nad wodę. Rzuciłem się biegiem wzdłuż wysokiego brzegu i przerażony patrzyłem jak silny prąd unosi ją coraz dalej i dalej, coraz mniej widoczną, coraz bardziej tonącą…Ile biegłem – nie wiem. Kiedy już zakryły ją rzeczne prądy, stanąłem i zawyłem jak umierający zwierz. Dotarło do mnie, że to koniec. Wtedy straciłem przytomność…
Po jakimś czasie ocknąłem się. Nade mną stał Bill i pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem w jego oczach była bezczelna, chora radość. Ten podły typ się cieszył! Stał tak sobie i uśmiechał się pod nosem triumfalnie. Wtem wycedził jakimś zwierzęcym, wstrętnym głosem:
- No i co teraz będzie? Czy mam zawiadomić policję, że utopiłeś swoją dziewczynę? Byłoby niezłe widowisko! A ja byłem tego świadkiem. Już wiesz, co może cię spotkać?
- Ty śmieciu! – krzyknąłem, podnosząc się gwałtownie z ziemi. – To ty ją zabiłeś!
- Możesz to udowodnić?
- Powiem prawdę! Nie ujdzie ci to na sucho, morderco!
- Ujdzie, ujdzie, i ty mi w tym pomożesz. Kto ci uwierzy? Nie masz świadków, ha, ha, ha!
A ja mam ojca, co ma znajomości, rozumiesz? Możesz przez resztę życia nie wyjść z paki. Mogę ci to załatwić. Wystarczy, że powiem, że byłem tego świadkiem, że się z nią pokłóciłeś i zepchnąłeś do wody.
- Ty parszywa gnido! – wrzasnąłem i skoczyłem, by rozwalić mu tę jego wstrętną gębę.
- A pobij mnie, pobij, proszę! Będzie potem jasne, że chciałeś uciszyć jedynego świadka swej zbrodni. Tak to wszyscy zrozumieją – zaśmiał mi się w nos. – Wyjdziesz na kompletnego osła! Powiem, że stanąłem w obronie twojej ukochanej, jak ją topiłeś, draniu.
- Ty… - jęknąłem.
- Już nigdy mnie nie obrazisz. Nigdy też nie powiesz nikomu, co tu się stało. Nikt ci nie uwierzy, a mnie wszyscy. Zostaniesz z tym już do końca życia. Już o mnie nie zapomnisz, już mnie nie poniżysz, rozumiesz, głupi mądralo? – krzyknął nagle tak głośno, że aż zakłuło mnie w uszach. – To mój prezent dla ciebie, taki na wieki wieków, który zawsze będzie ci o mnie przypominać. Już od tej pory się nie znamy. Skreślam cię. Jesteśmy kwita. I pamiętaj, trzymaj język za zębami, bo będzie źle. Teraz twój los zależeć będzie ode mnie. I wiesz, co? Trzymasz się mojej wersji, w nią każdy uwierzy – dziś po szkole byłeś u mnie. Nas tu nigdy nie było, kapujesz? Nigdy. Ona sama tu przyszła, a może, z kim innym, i wpadła do wody. Wypadki się zdarzają. Codziennie. To był właśnie wypadek.
- Ty świnio…
- Od teraz ja jestem twoim alibi – beze mnie zgnijesz w pace. Zapamiętaj to sobie. Każdy skojarzy sobie ciebie z nią. A ja powiem, że cię tu nie było. Mnie uwierzą, bo boją się mego ojca. On ma dar przekonywania. I coś jeszcze – teraz u mnie nie ma nikogo. Matka i on wyjechali na pół dnia za miasto. Idziemy tam i czekamy, aż wrócą. Mają cię zobaczyć. Będą myśleć, że siedziałeś u mnie od wielu godzin. Kiedy wrócą, ty wyjdziesz i pożegnasz się jakby nigdy nic, a jutro w szkole jesteśmy sobie obcy. Aż do końca, aż do ostatniego dnia tej parszywej budy, były kolego… - wycedził na koniec przez zęby.
Potem poszliśmy do niego i zrobiłem to, co mi powiedział nad rzeką. Wszystko potoczyło się jak przewidział – powrót rodziców, ja siedzący u niego po lekcjach, potem opuszczający jego dom i mówiący uprzejmie ,,dobranoc’’. Klatka się zamknęła, a ja znalazłem się w środku. Klucz miał pozostać w rękach tej wrednej kanalii. Teraz już nie miałem wyjścia, byłem bezsilny i nie mogłem wykonać żadnego ruchu. Najgorsze było to, że pojąłem rozpaczliwie koszmar sytuacji – on pozostanie wolny, bezkarny i włos mu z głowy nie spadnie. Wiedział, że może spać spokojnie. Znajomości ojca dawały mu gwarancję.
Przeraził mnie jego zwierzęcy spryt genialnego kretyna, który choć nie ma inteligencji, zdolności umysłowych ani polotu, ma co innego, coś o wiele gorszego – ową diabelską przebiegłość i niespotykaną wręcz podstępność.
Był wtedy czwarty grudnia i na dworze padał śnieg – rzadki, lepki i przerażająco smutny. Nigdy potem już tak dla mnie padał.
Nigdy potem już nie byłem tym samym, beztroskim chłopakiem.
Gdy spadł następnego roku, byłem już w innej szkole, z dala od niego, z dala od czegokolwiek, co mogłoby mi przypominać to wszystko, czego byłem świadkiem.
Sprawa Mimi szybko ucichła. Uznano to za nieszczęśliwy wypadek, za zwykłe ześlizgnięcie się do wody z mokrej, zaśnieżonej skarpy. Ludzie toną w rzekach i będzie to się zdarzało nadal. Nikomu nie przyszło wtedy do głowy, że to mogło odbyć się zupełnie inaczej.
Zbyt wiarygodnie przedstawiała się cała ta, ponura sprawa. Mędrcy od prawa i medycyny wspólnym głosem ochoczo oznajmili, iż to wszystko, co udało się zrobić i ustalić. I to był koniec.
Minęło wiele lat, zanim udało mi się wrócić do pozornej równowagi psychicznej.
Czas nie uleczył rany. Pozostała niezabliźniona i co jakiś czas bolała, tak samo jak poczucie bezsilności i myśl, że na nic już nigdy nie będę miał w tej sprawie wpływu.
Lecz ja wciąż myślałem. To wracało za dnia i nocą, to zamieszkało we mnie, by stać się częścią obolałej, pokręconej duszy. Nigdy potem nie zrozumiałem, jak to się stało, jak to było w ogóle możliwe, że wtedy nie zwariowałem. Każdy na moim miejscu straciłby zmysły.
I kiedy upływ czasu nieco uspokoił mnie i zatarł owo przytłaczające wspomnienie, pozostało to jedno, najważniejsze pragnienie, życzenie i marzenie, za które gotów byłem oddać wszystko – móc cofnąć czas na mój własny sposób. Coś szeptało mi w głowie, że jeśli wiara będzie silna, może uda mi się tego dokonać, choć nigdy nie wiedziałem, jak i kiedy.
Jednakże nie straciłem nadziei. Pozostała we mnie jak nigdy niegasnący ogień.
I nie pomyliłem się.
To prawda, że marzenia się spełniają, kiedy bardzo tego pragniemy.
A ja na szali położyłbym własne życie, by móc spełnić moje.
III
Długo patrzyłem na niezwykły, świąteczny prezent i kartkę z jego nazwiskiem i adresem. I na ten grudniowy śnieg, który padał bezgłośnie za oknem. Ileż zim minęło od tamtej pory? Ile razy patrząc na tańczący w powietrzu biały puch myślami byłem daleko, tam, nad rzeką mego smutku…
Teraz było inaczej. Teraz czułem, że droga, którą niebawem pójdę, będzie tą najważniejszą z wszystkich dotychczasowych, które przemierzyłem w całym swym ciekawym życiu.
To na nią chciałem od lat wejść, to właśnie nią spokojnie podążyć do upragnionego celu.
I wiedziałem także, że już się nie cofnę.
Powoli zacząłem gromadzić wiedzę na temat jego osoby. Ku sporemu zdziwieniu odkryłem, iż od lat był właścicielem ogromnej firmy – sieci restauracji, w kraju i za granicą, i należał obecnie do najbogatszych i najbardziej wpływowych postaci w świecie biznesu i rozrywki.
Szybko i bez trudu odnalazłem jego biuro, gdyż to właśnie jego adres otrzymałem na kartce wraz z pistoletem, lecz z wiadomych względów nie tam zamierzałem go odwiedzić. Byłoby to kardynalnym błędem i szczytem bezmyślności -,,gdzie nie możesz być wilkiem, bądź lisem”.
Spokojnie badałem jego życie, zwyczaje i miejsca, w których może potencjalnie bywać w wolnym czasie. I tym tropem postanowiłem podążyć.
Wnet poznałem rutynę jego dnia, co do minuty. Nagle z pustego, ociężałego intelektualnie łobuza-psychopaty stał się uporządkowanym i poukładanym szefem, kimś, przed kim kłaniały się codziennie setki pracowników, komu dziesiątki rąk w pośpiechu otwierały drzwi.
.
Kupiłem perukę męską i zapuściłem wąsy i brodę. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Peruka była ciemnoblond, gdyż obserwując wielokrotnie jego biuro zauważyłem, że właśnie ten kolor włosów miał jego szofer, mężczyzna w moim wieku, miał też ciemną brodę i wąsy. Sztuczną fryzurę przystrzygłem tak, aby wyglądała jak najbardziej naturalnie, jak włosy szofera, i teraz postanowiłem czekać na odpowiedni moment, by stać się jego rzeczywistością, której tym razem nie będzie już w stanie przewidzieć.
Jeździłem za jego samochodem tylko po to, aby ustalić, dokąd najczęściej się udaje i gdzie spędza wolny czas. I kiedy odkryłem, że często, bo dwa razy w tygodniu jest wożony na tenisa do pewnego, małego klubu na peryferiach miasta, pomyślałem sobie, że nie jest źle.
By nie zostać namierzonym, pożyczałem często samochody od przyjaciół, używałem też własnego, lecz kiedy trudno było mi zdobyć kolejny wóz, podjąłem decyzję, by sprzedać mój i kupić zupełnie nowy i nieznany. Przez jakiś czas mogłem pozostać anonimowym kierowcą, który jak wielu innych, jeździ ulicami miasta, w sobie jedynie wiadomych celach.
Z wiadomych względów obserwowałem go z daleka, z bezpiecznej dla mnie odległości, i kiedy pewnego razu wysiadał z samochodu, a wraz z nim jego szofer, prawie go nie poznałem. Jego twarz nabrała dziwnie ostrych rysów, kanciastych i surowych, jakże innych od tych, które pamiętałem z dzieciństwa. Jednym, co nie uległo żadnej zmianie, był ten sam bezczelny, arogancki wzrok, w którym zawierała się cała jego podła i niska natura.
Oczy bandyty i oszusta. Mimowolnie wzdrygnąłem się z obrzydzenia i spojrzałem na szofera.
Tu przeżyłem pewną niespodziankę. Ten mężczyzna był bardzo do mnie podobny, łudząco wręcz, i z wyglądu, i z ruchów, posiadał nawet taki sam garnitur jak mój.
Mając otwarte okno w samochodzie, który zaparkowałem niedaleko jego, usłyszałem jakieś strzępki rozmowy, gdzie Bill nazwał szofera Lu, a on powolnym głosem nieśpiesznie odpowiedział mu:,,Tak jest, panie dyrektorze, będę tu za trzy godziny. Muszę teraz skoczyć do dentysty. Mam dziś rwanie dolnej siódemki. Nie znoszę tych kowali i tego zapachu w ich gabinetach. Czyli dziś gra pan w tenisa, tak?’’ I kiedy jego szef przytaknął, poczułem, że pozostało mi już niewiele czasu. Decyzja była szybka i pewna. Taka okazja nieprędko mogła się powtórzyć. Pomyślałem sobie wówczas, że nie mogło być lepiej. Ta jedna chwila, ta krótka rozmowa podsunęła mi wnet cały gotowy plan działania.
Odkąd zacząłem ich śledzić, woziłem w bagażniku, w dużej, niebieskiej walizce, perukę i garnitur, jakby nieświadomie przeczuwając, że mogę ich nagle i bez zapowiedzi potrzebować.
Intuicja mnie nie zawiodła - teraz było moje ,,nagle”.
W walizce były jeszcze dwie rzeczy, które po drodze zdobyłem, zakładając, że mogą być mi w przyszłości potrzebne – kajdanki i strzykawkę z silnym środkiem nasennym, który pewnego razu ,,pożyczyłem” sobie, będąc w aptece mojego przyjaciela na zapleczu.
Wpadłem tam, by rzucić okiem na jego księgowość, gdyż tak się składa, że jestem z zawodu właśnie księgowym, i jak to bywa między przyjaciółmi po pracy, spotkanie nieco się przeciągnęło.
Po wspólnie wypitej butelce koniaku, przyjaciel stracił chwilowo bystrość umysłu i skutecznie uśpiło to jego czujność. Ponieważ nie byłem w jego aptece pierwszy raz, doskonale wiedziałem, gdzie co przechowuje i gdzie mam szukać.
Kiedy Bill zniknął w biurze, spokojnie ruszyłem za szoferem. Miałem trzy godziny, trzy długie godziny, by zrealizować swój plan, by zakończyć coś, co i tak trwało zbyt długo.
Przez jakiś czas jeździliśmy ulicami miasta, by w końcu dotrzeć do kliniki dentystycznej, gdzie Lu zaparkował wielkiego, czarnego mercedesa.
Powoli zapadał zmrok. W grudniu dzień jest przecież najkrótszy. Za chwilę miała zapanować noc, której nigdy nie zapomnę.
Odjechałem nieco dalej, by nikt nie widział mojego samochodu w okolicach kliniki.
Nieopodal odkryłem ku wielkiemu zadowoleniu, że znajdowały się tam ruiny starej, niszczejącej fabryki, gdzie błyskawicznie się udałem, aby w spokoju założyć tam garnitur i perukę. To miejsce było bezpieczne. Omijane przez ludzi, dawało gwarancję, że nic nieoczekiwanego nie zaskoczy mnie i nie pokrzyżuje planów. Kiedy tam byłem, nikt postronny nie kręcił się w pobliżu, jakby wiedząc, że nie powinien, nikt nawet tamtędy nie przeszedł, dając mi bezcenne poczucie swobody działania i tę pewność, że tak to właśnie miało wszystko wyglądać, że lepszego scenariusza nie wymarzyłbym sobie nigdy.
Po tym, jak się przebrałem, wróciłem do samochodu i schowałem do bagażnika walizkę ze starym ubraniem, i mając w kieszeni kajdanki i strzykawkę, a w ręku torbę z pudełkiem, w którym spoczywał spokojnie mój pistolet, ruszyłem piechotą w kierunku kliniki. Wiedziałem, że za kilka minut tam dotrę. Wiedziałem także, że będę musiał gdzieś poczekać do chwili, kiedy Lu opuści dentystę i wróci do czarnego mercedesa.
Nie zauważyłem, kiedy zrobiło się nagle ciemno i zaczął prószyć drobny, suchy śnieg.
Kręciłem się w okolicy limuzyny, marznąc niemiłosiernie, gdyż miałem na sobie tylko garnitur. Kiedy tak chodziłem tam i z powrotem, wtem spostrzegłem, że ktoś idzie szybkim krokiem w moim kierunku. Tym kimś był szofer. Nawet na mnie nie patrzył, kiedy stałem tam, nieopodal jego samochodu, lecz kiedy otwierał drzwi, nagle obejrzał się i rzucił na mnie od niechcenia okiem.
Wtedy to się zaczęło.
- Przepraszam pana, czy nie wie pan, jak dojechać stąd na lotnisko? – spytałem bez zastanowienia.
- Nie mam czasu na rozmowę, wybaczy pan – odpowiedział oschle.
- Ale to ważne, żeby mi pan… - i to mówiąc, zbliżyłem się powoli do niego i szybkim ruchem wbiłem mu strzykawkę w szyję. Nawet nie drgnął. Nagłość sytuacji sparaliżowała jego ruchy.
- Coś pan… - wybełkotał i na chwiejnych nogach wtoczył się do auta. Widziałem, że środek musiał być rzeczywiście silny, gdyż po kilku minutach Lu zaczął gwałtownie zasypiać.
Wokoło było ciemno i pusto.
- Pośpisz sobie jakieś osiem godzin – uśmiechnąłem się do siebie – i wątpię, czy będziesz zbyt wiele pamiętać.
Przesunąłem jego bezwładne ciało na miejsce dla pasażera. Miałem jeszcze ponad godzinę czasu, aby dotrzeć po Billa.
Musiałem w międzyczasie zrobić coś jeszcze. Coś naprawdę istotnego dla całej tej sprawy.
W tym celu pojechałem w pewne, znane mi, odludne miejsce i tam wpakowałem śpiącego szofera do bagażnika. Teraz mogłem czuć się bezpieczny.
Kiedy nadszedł czas, pojechałem po niego. Byłem spokojny i opanowany. Nie myślałem o niczym, bo nie musiałem. Wiedziałem, jak potoczy się dalej ten niezwykły wieczór.
Jeżdżąc za Billem, znałem doskonale drogę do klubu sportowego, gdzie ten łajdak grywał sobie w tenisa jak król i władca. Ale czy tam właśnie wybieraliśmy się tej nocy? Czy na pewno tam? Byłoby to ostatnie miejsce, w którym ,,pan dyrektor” znalazłby się w owym czasie…
Okolica biura była ciemna i prawie nikt nie kręcił się już po ulicy. Zaparkowałem samochód w widocznym miejscu i pośpiesznie wepchnąłem sobie w usta jakieś papiery, znalezione w schowku. Nawet nie wiem, co to było i wcale mnie to nie obchodziło. Chciałem mówić niewyraźnie – przecież niedawno miałem wyrywany ząb i wciąż w pustym zębodole tkwiła wata, którą kazał mi przez jakiś czas trzymać dentysta.
I kiedy już otworzyłem mu drzwi, by jak król usiadł na tylnej kanapie, ten łajdak nawet nie zorientował się, że nie jestem tym, za kogo mnie uznał.
- Jedź, Lu, ale raz dwa! Chcę sobie dziś porządnie pograć – rzekł wyniośle.
- Tak jest, panie dyrektorze – wysepleniłem.
- Nieźle cię tam urządzili z tym zębem, co? – zagadał.
- Nieźle… - jęknąłem.
- No to jazda! Ruszamy, czas to pieniądz.
I ruszyliśmy.
Początkowo jechałem w kierunku klubu na peryferiach miasta, ładnych kilkanaście minut, ale w pewnym momencie postanowiłem, że to już się zacznie. Natychmiast.
Gwałtownie zahamowałem przy jakiejś opustoszałej, sennej uliczce i błyskawicznie wyskoczyłem z samochodu. W ostatniej chwili sięgnąłem po pistolet, który spoczywał w torbie na siedzeniu dla pasażera. Chwyciłem klamkę od jego drzwi, wypluwając jednocześnie papiery z ust. Sięgnąłem do kieszeni po kajdanki.
- Dawaj łapę, ale to już! – krzyknąłem. – Dawaj, bo… - to mówiąc, wycelowałem w niego broń.
- Coś ty zwariował? – zawył z przerażenia Bill.
- Dawaj – powtórzyłem.
Dość szybko się poddał.
Skułem mu jedną rękę, przykuwając ją jednocześnie do jego nogi.
- Wygodnie, co, panie dyrektorze? Dawno pan się tak nikomu nie kłaniał, prawda? A może nigdy? Pan? No jak mogło mi to przyjść do głowy! Taki król życia…
- Chcesz forsy, baranie, to ci dam – mamrotał. – Ile chcesz! Zrobię cię kimś, nie będziesz już takim zerem, co innych wozi. Zrobię tak, że ciebie będą wozić, rozumiesz? Tylko mnie rozkuj do cholery!
- Niech pan się zamknie, dyrektorze, bo panu łeb rozwalę, jasne? Od tej pory milczeć. Jeśli nie dam zgody, nie gadasz. I tylko mi piśniesz choć słówko.
Nastała cisza. Ten drań bał się. Bał się pewnie pierwszy raz w swym całym, nikczemnym życiu. Siedział tam w kucki i nie odezwał się ani słowem. Wiedział, że to nie żarty. Czułem w powietrzu smród jego strachu. Był wszędzie, kiedy on wiercił się na tyle, poskręcany.
Znałem stary, nieużywany od dziesięcioleci, port rzeczny, gdzie wiedziałem, że będziemy mogli być sami. Tam właśnie ruszyłem. Błotnistą drogą wjechałem na betonowe nabrzeże…
Gdy samochód stanął, Bill drgnął.
- Co ty knujesz, idioto?! – zawył jak popsuta syrena strażacka.
- Zaraz zobaczysz – to powiedziawszy wysiadłem, otworzyłem mu drzwi i wywlokłem na zewnątrz. Szarpał się, skulony w żałosnym pokłonie, próbując wyprostować się.
Chciałem widzieć jego twarz, jego oczy, kiedy będę z nim rozmawiać, kiedy będziemy wspólnie wspominać stare dzieje…
- Daj łapę – wydałem polecenie – i nawet nie drgnij. Kładź się na ziemię.
Zrobił, co powiedziałem. Wtedy rozkułem mu rękę i skułem obie nogi, aby nie mógł uciec.
Teraz mogłem już zaczynać…
Chwyciłem go za kark i poprowadziłem nad brzeg rzeki, na wysokie, portowe nabrzeże.
- Zwariowałeś, Lu?! Źle ci płaciłem czy jak? Rozum ci odjęło? – wył dalej jak pomylony.
Wtedy zdjąłem perukę i wyrzuciłem ją do wody. Potem wyrzuciłem strzykawkę. W ręce pozostał chłodny pistolet.
- Jeszcze nie rozumiesz? – zapytałem spokojnym, opanowanym głosem.
- A co tu rozumieć?! We łbie ci się pomieszało! Ty nie jesteś Lu! – krzyknął nagle piskliwie i szarpnął się gdzieś w bok.
- A więc coś ci przypomnę. Był taki dzień jak dziś, kiedyś, dawno temu, wtedy również padał śnieg, i był też pewien mały spacer nad tą samą rzeką, tyle że w innym miejscu. Z tego spaceru ktoś już nie wrócił. Ktoś inny tak, ale już jako morderca. Nie wiesz przypadkiem, o kim mowa?
- Pan mnie z kimś myli – rzekł nagle innym tonem. – Zapłacę, zapłacę, ile pan zechce, tylko proszę mnie puścić. Błagam pana, zapłacę! – wrzasnął przerażony.
- Wtedy też tak prosiłeś, pamiętasz? Wtedy, czwartego grudnia, czterdzieści lat temu. Miałeś dla nas niespodziankę. Bardzo prosiłeś, aż w końcu mnie przekonałeś. Poszliśmy z tobą. Była taka skarpa nad rzeką, a w dole głębiny i wiry. I była taka dziewczyna, jeszcze dziecko, która miała całe życie przed sobą. Pamiętasz, jak tonęła?
- Pan mnie pomylił z kimś innym… - jęknął bezbarwnie i bez przekonania. Jego głos był słaby i przepełniony lękiem, wydobywał się jakby zza odległej ściany. Czułem, że opór słabnie z minuty na minutę.
- A pamiętasz ręce, które ją popchnęły w śmierć? Pamiętasz je?
- Dość! – zaskamlał. – Czego chcesz? Czego ode mnie dziś chcesz? To było dawno, byliśmy głupi i już o tym zapomniałem. Było, minęło. Życie to nie zabawa.
- Minęło?! Zapomniałeś? Już nie pamiętasz tego niewinnego spaceru, bydlaku? Ale ręce masz te same, tyle że teraz czystsze, co? – wrzasnąłem, aż się cofnął.
- Przepraszam… - jęknął jak zepsuta, nadepnięta, gumowa piłka.
- Już za późno. Już za późno na wszystko. Wysuń te łapy. Wysuń te przeklęte łapy, morderco.
I kiedy to zrobił, przestrzeliłem mu obie dłonie. Zwinął się z bólu jak porażony prądem.
- Tej nocy będziesz umierał – rzekłem twardo – ale poczujesz, że umierasz. Możesz mi zaufać. Ja umierałem przez wiele lat, podczas gdy ty cieszyłeś się życiem.
- Nie rób tego, proszę, ja mam rodzinę, dzieci, niedługo zostanę dziadkiem…
- Nic mnie to nie obchodzi. Ona też mogła mieć rodzinę, dzieci i może byłyby to i moje dzieci. Nasze. Kochaliśmy się. Zabrałeś mi najlepsze lata życia, jej zabrałeś wszystko.
Chciałeś przez chwilę zabawić się w Boga. Ale nim nie byłeś i nigdy nie zostałbyś, choćbyś miał jeszcze więcej, niż masz teraz. I popełniłeś błąd myśląc, że to do ciebie kiedyś nie wróci.
- Nie zabijaj mnie, proszę. Zrobię dla ciebie wszystko. Tylko pozwól mi odejść.
- Już nigdzie nie odejdziesz. To ostatnie miejsce, jakie widzisz w swoim plugawym życiu.
Teraz ja będę miał dla ciebie prezent – specjalny i niepowtarzalny, jakiego ci nikt nigdy nie dał. Przyjmiesz go za chwilę.
- Ale ja się zmieniłem!
- Na takich ludzi jak ty, można zawsze liczyć – nie zmieniają się nigdy.
- Jestem dobrym ojcem i mężem…
- Ona też chciałaby nie utonąć wtedy, kiedy ją zabijałeś.
- Byłem głupi, wybacz mi, głupi i rozpuszczony!
- Jesteś taki sam dziś, jak tamtego dnia, w grudniu. Dziś zrobiłbyś dokładnie to samo. Nie powinieneś był nigdy się narodzić. Zamieniłeś moje życie w piekło. Już nie pamiętasz, jak mnie zastraszyłeś? Jak urządziłeś mi najgorsze więzienie, do jakiego może trafić człowiek?
I jak bardzo cię to bawiło? Ja pamiętam to tak, jakby wydarzyło się wczoraj. Mój zegar stanął na zawsze tamtego dnia. Całe życie marzyłem o tej chwili. O chwili, kiedy cię znów zobaczę i będę mógł patrzeć, jak umierasz. Zabijałem cię na tysiące sposobów. Wierzyłem, że moje marzenie się spełni. I teraz jesteśmy znów razem. Cofnął się dla nas czas. To, co posiałeś, dziś przyjdzie ci zebrać. Cierpienie wcale nie uszlachetnia. Cierpienie boli i rozdziera duszę na strzępy. Mnie nie uszlachetniło – nie w twoim przypadku. Pamiętasz, jak śmiałeś mi się w nos i mówiłeś, że nie ma w tobie litości? Że jesteś wolny od takich głupot?
- Tak…
- We mnie też już nie ma. Nie zasługujesz na życie.
- Ale daj mi szansę…
- Dam ci szansę. Pomogę ci tej nocy odejść.
- Nie zrobisz tego…
- Możesz na mnie liczyć. Nie zawiodę.
- Ha, ha, ha! – zaśmiał się nagle, jakby ocknął się z jakiegoś letargu. – Tak, tak, tak!
To była prawdziwa przyjemność. Nieźle się ubawiłem. Nie żałuję niczego! To ja cię wybrałem na kolegę i to ja mogłem dać ci kopa na do widzenia. Nie ty! Nie ty, rozumiesz? Jak śmiałeś brać się za jakąś dziewuszkę, zapominając o mnie? O mnie, głupi durniu. Myślałeś, że ujdzie ci to płazem? Nie u mnie. Ja nie wybaczam. Ja pamiętam i wymierzam karę. Należało ci się. Zawsze byłem kimś! Zawsze byłem wielki! Teraz jestem wszechmogący. Mogę mieć i kupić, co zechcę. Kogo zechcę! Mam pełno kobiet na boku, a co. Zabroni ktoś? Rżnę je w zadek, aż iskry idą. I będą następne, moja naiwna żona jest głupsza niż ty. Jestem królem. Panem świata, bo mam pieniądze i władzę. Mam prawo robić, co chcę i mało mnie obchodzą twoje wspomnienia, twoje bóle, stracone na byle, czym lata, i nie opowiadaj mi tu o tej, jak jej tam, bo nie pamiętam nawet, i że mam się teraz kajać i żebrać twojej łaski, bo ty tak chcesz, bo ty mi każesz! Wiesz, co ty mi możesz zrobić? Powiedzieć ci, nędzny tłumoku? A won mi!
- Wiem, to – i przestrzeliłem mu kolana. Zwalił się jak kłoda na ziemię i zaklął pod nosem, wyjąc z bólu. Już był mniej hardy, mniej butny i nagle przestał być pompatyczny. Zaczynał przypominać człowieka, który wraca z dalekiej, złudnej podróży.
Jednak jego wredne oczy nie wyrażały nadal niczego poza nienawiścią.
- Boli, co? – zapytałem spokojnie.
- Ty śmieciu! – zawył.
- W końcu i ty, królu i władco, poznałeś to przykre uczucie.
- Ty gnido. Zapłacisz mi za to!
- To już długo nie potrwa. Powoli będziemy się żegnać.
- Poczekaj!
- Nie mam już czasu – i mówiąc to, zacząłem strzelać do niego, aż skończyły się kule.
Nie żył.
Był już tylko mięsem.
- Już nikogo nie skrzywdzisz, pajacu – rzekłem na koniec.
Kiedy poczułem ulgę, pomyślałem, co dalej. Wtedy postanowiłem zajrzeć do bagażnika. W głowie zaświtała mi pewna myśl. I okazało się, że trafiłem w dziesiątkę.
- Takie panisko jak ty, a wozi w bagażniku zapasową bańkę z benzyną? No, no, no…
Była duża, dwudziestolitrowa. To gwarantowało pełen sukces. To była naprawdę ta noc, na którą warto było czekać tak długo.
Wyjąłem z bagażnika śpiącego szofera. Lu spał w najlepsze i nie przeszkodziło mu wcale, że położyłem go na lodowatej ziemi, kilkanaście metrów od wozu.
Chwyciłem bańkę z benzyną i wlałem całą jej zawartość do środka samochodu. Potem zawlokłem tam Billa i posadziłem na tylnym siedzeniu. Mało mnie obchodziło, czy ktoś go potem zidentyfikuje, czy też pozostanie po nim garść cuchnącej ludzkim łojem smoły.
- Adios, amigo! Tu nasze drogi rozchodzą się na zawsze.
W kieszeni Lu znalazłem zapałki (już wcześniej poczułem, że jest palaczem), i raz jeszcze zajrzałem do wnętrza samochodu. Była tam moja torba, w której przywiozłem pistolet. Była cała mokra od benzyny. I o to mi chodziło. O to, by była piekielnie mokra.
Odsunąłem się na bezpieczną odległość i zapaliłem ją. Gdy wnet zajęła się ogniem, rzuciłem ją w stronę auta. Buchnął płomień, który szybko ogarnął pojazd i siedzącego w nim trupa.
- Trzymaj się, Lu, miłych snów – rzekłem na odchodnym. – Postaraj się nie przeziębić, jest przecież grudzień.
Kiedy po chwili wracałem piechotą w stronę miasta, odkryłem, iż nadal kurczowo trzymałem w dłoni pistolet. Nie wyrzuciłem go do wody, choć mogłem. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że nie tak miałem się z nim rozstać.
Skąd mogłem wiedzieć, że to nie był jeszcze koniec świątecznej niespodzianki.
IV
Gdy wróciłem do domu, była już noc. Po drodze musiałem jeszcze zabrać samochód z miejsca, w którym go uprzednio pozostawiłem. Stał tam jak gdyby nigdy nic i czekał na mnie cierpliwie. Zziębnięty wsiadłem do niego i odjechałem. Miasto już spało. Gdzieniegdzie paliły się samotne światła.
Kiedy w spokoju piłem ciepłą herbatę, cały czas patrzyłem na pistolet, leżący przede mną na stole. Był piękny – teraz to dopiero nieoczekiwanie odkryłem – czarny, lśniący i tylko ja wiedziałem, jak był mi bliski tamtej, zimowej nocy, kiedy spełniły się moje marzenia.
Zapakowałem go z powrotem do pudełka, w którym przyniósł go listonosz i położyłem na jednej z półek szafy. Choć był mi czymś wyjątkowym i jedynym w swoim rodzaju, wiedziałem, że niebawem będę musiał go wyrzucić do rzeki, aby nikt nigdy nie natrafił na mój ślad.
Po kilku dniach wszystkie gazety o tym pisały, prześcigając się w spekulacjach, wyciągając miałkie i beztreściowe wnioski, z których nie wynikało zupełnie nic.
Chodziło w końcu o osobę publiczną, o człowieka będącego kimś wyjątkowym.
I o sposób, w jaki pożegnał się z życiem…
Początkowo próbowano obwiniać nieszczęsnego Lu, ale ekspertyzy medyczne wnet wykazały, że nie mógł zabić chlebodawcy, gdyż już wcześniej był pod wpływem silnych substancji odurzających i w chwili mordu spał jak suseł, nieświadom grozy sytuacji.
Nie wiem i mało mnie to obchodziło, jak ta sprawa się dalej potoczy i jak się kiedyś zakończy. Coś mówiło mi, że mogę spać spokojnie – byłem wszak człowiekiem spoza kręgu podejrzanych, jeśli takowi istnieli. Jednakże znając mentalność Billa, istnienie sporej grupy wrogów brano zapewne pod uwagę jako naturalną konsekwencję jego ,,drogi do sukcesu…”
Coś innego nie dawało mi wkrótce potem spokoju, pojawiając się nagle w głowie jak genialne olśnienie – ten dziwny, nieznany mi listonosz, którego nigdy wcześniej nie widziałem na oczy. Kim był? Czemu tak nagle pojawił się tamtego wieczora, skoro od lat w naszej okolicy listy i przesyłki roznosił ten sam, doskonale znany nam, młody chłopak, który był taki miły, że pozwalał nam mówić do siebie po imieniu. Lecz tego wieczora nie był Adam…Listonosze kończą pracę o szóstej.
Nie dawało mi to spokoju, natrętnie kołacząc się dziwnym echem w umyśle.
Jakoś niespecjalnie wierzyłem w istnienie listonoszy na specjalne okazje.
Kiedy minęły święta, udałem się na pocztę celem uzyskania konkretnej odpowiedzi.
Poprosiłem o rozmowę z kierownikiem. Po chwili pojawiła się miła, młoda kobieta, wyglądająca jak ktoś, kto chętnie pomoże.
- Mam pytanie, kto doręczał mi paczkę dokładnie czwartego grudnia? Taki starszy pan, na pewno po pięćdziesiątce. Było już późno, po dwudziestej.
- Nie rozumiem? – padła nagła odpowiedź.
- Powiedział, że jest od specjalnych przesyłek.
- Nie mamy nikogo takiego. Każdy listonosz roznosi to, co do nas przychodzi, proszę pana, i nie mieliśmy nigdy żadnych specjalnych przesyłek, przynajmniej w ten sposób nazwanych.
Listy, paczki, owszem, ale nic ponadto. Od lat pracują tu ci sami listonosze.
- A więc mylę się? – zapytałem.
- Tego nie wiem.
- On u mnie naprawdę był.
- Bez urazy, ale nie wiem, co panu odpowiedzieć – rzekła oficjalnie.
- Był u mnie starszy mężczyzna i był waszym listonoszem. Taki poważny, spokojny.
- Nie, proszę pana, najstarszy listonosz, jaki tu pracuje, ma trzydzieści parę lat.
- Pan Adam?
- Tak, właśnie on. Podejrzewam, że w naszym zespole on jest obecnie najstarszy.
- Ale ja nadal mam w domu to, co mi wtedy dostarczono – nie dawałem za wygraną – więc skoro to nie był wasz listonosz, to kto w takim razie?
- Mam jeszcze dużo pracy, wybaczy pan, ale nie możemy dłużej rozmawiać – odpowiedziała i odwróciła się do mnie plecami, odchodząc do jakiegoś pokoju.
- A niech cię, wiedźmo! – warknąłem i ruszyłem w kierunku domu.
Jednak coś kazało mi zawrócić.
Było to jak głos wewnętrzny, jak głuche przeczucie…
Wszedłem ponownie do budynku pocztowego i udałem się prosto do pokoju, w którym niedawno zniknęła kierowniczka.
Gdy wszedłem, spojrzała na mnie beznamiętnie.
- Proszę o sprawdzenie, o dokładne sprawdzenie. Podpisywałem mu jakiś papier, kwitowałem. Musicie to tu mieć. To dla mnie naprawdę ważne. Chcę znać nazwisko nadawcy – rzekłem jednym tchem. – Muszę wiedzieć, kto to był.
Kobieta, widząc moją determinację, obiecała, że sprawdzi. To potrwa jakieś dziesięć minut. Trzeba zajrzeć tu i ówdzie. Poprosiła, abym poczekał na korytarzu.
Po jakimś czasie wyszła na korytarz. Jej spojrzenie było mętne. Wnet pojąłem, iż tracę czas.
- Sprawdziłam każdą przesyłkę i paczkę, która przeszła przez naszą pocztę w całym miesiącu grudniu i niestety nie było niczego do pana. Przykro mi. Nie wiem, co panu powiedzieć. To jakieś nieporozumienie. Do widzenia – rzekła cicho i zniknęła za drzwiami swego pokoju.
Z wrażenia aż usiadłem na jednym z krzeseł i siedziałem tak przez dłuższy czas, otumaniony niedawną informacją. Otumaniony i boleśnie wstrząśnięty. Co to, zatem miało znaczyć?
Przecież dowodem na prawdziwość mych słów było samo życie.
- A może ktoś przebrał się za listonosza i przyniósł mi to w ten sposób? Może wróg tamtego? Moimi rękoma chciał załatwić swoją, własną sprawę? Wystawił mi go. To nonsens. Bzdura i nie ma tu za grosz logiki. Musiałby znać naszą wspólną przeszłość, wiedzieć, co wydarzyło się wtedy, czterdzieści lat temu nad tą przeklętą rzeką. O tym wiedziałem tylko ja i on.
Tylko my, nikt trzeci - szeptałem do siebie, siedząc na poczcie.
I nagle pomyślałem o czymś jeszcze:
- Przecież tam, w szafie, wciąż leży dowód, wciąż mam w świątecznym, papierowym pudełku mój pistolet… Tak, mam go, bo tam go ukryłem. Leży jakby nigdy nic, spokojnie i cicho. Lecz czy nie za długo? Już przecież nie będzie mi potrzebny, jego misja zakończona… Czas się go pozbyć. Czas iść nad rzekę i wyrzucić go. Pójdę tam, gdzie to wszystko się zaczęło. Teraz mogę.
I z tą myślą ruszyłem do domu.
Kiedy wszedłem do pokoju, w którym schowałem owej nocy pistolet, natychmiast skierowałem się ku szafie, gdzie go złożyłem na jednej z półek, by stamtąd bezzwłocznie zabrać nad rzekę. Nawet nie zdejmowałem ubrania, nie zdejmowałem też butów.
Otworzyłem zdecydowanym ruchem szafę i ujrzałem papierowe pudełko, leżące na półce, tak jak je położyłem. Odetchnąłem z ulgą. A więc było tam nadal, prawdziwe i istniejące.
Wtedy wziąłem je w dłonie i natychmiast ogarnęło mnie gwałtowne przerażenie.
Wszystko wskazywało na to, że jest puste…
- O Boże… - jęknąłem, bojąc się tego, co przyjdzie mi za chwilę odkryć.
W końcu drżącymi rękami otworzyłem je.
Pistoletu tam nie było.
Było coś innego, co sprawiło, że pociemniało mi w oczach.
Na dnie leżało piękne, kolorowe zdjęcie Mimi, z czasów, kiedy kochaliśmy się.
Jakby zostało zrobione zaledwie wczoraj.
Jej oczy patrzyły na mnie z miłością i radością, i wyczytałem w nich to wszystko, czego brakowało mi przez te złe lata.
I nigdy, przenigdy nie pojmę tego, nie będę nawet próbował.
Jest to ten rodzaj niewiedzy, w której chcę na wieki pozostać.
Wystarczy mi to, z czym będę mógł dalej spokojnie żyć.
I wnet pojąłem coś jeszcze – coś bardzo ważnego:
Kiedy mieliśmy po dwanaście lat, kolorowa fotografia należała do rzadkości, a na rynku istniały tylko czarno-białe klisze…
27 listopada 2013
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt