Szukając Mahounda - EwaJ.
Proza » Inne » Szukając Mahounda
A A A
Klasyfikacja wiekowa: +18

Jestem pilotem. Nie latam ani na boeingach - chociaż bardzo bym chciał - ani na charterowych samolotach z prestiżową gęsią na skrzydle - latam awionetką. Wożę, lub też raczej - jeśli można tak powiedzieć - przelatuję turystów, którzy chcą zobaczyć jak wygląda morze z lotu ptaka - a wygląda, jak szczerze mogę powiedzieć - jak zwyczajna kupa wody z wąskim paskiem żółtej jak słońce i w sezonie zawalonej ludźmi plaży. Za piętnaście minut takiej przyjemności turysta płaci mi siedemdziesiąt złotych: dzieci i seniorzy płacą sześćdziesiąt procent tej ceny, a inni piloci - jeśli tylko jakiś kiedyś się zdarzy - nie płacą nic. Daje się z tego wyżyć - szczególnie od czerwca do sierpnia - na całkiem przyzwoitym poziomie. Można nawet powiedzieć - wysokim.
Moje poszukiwania Mahounda zacząłem jednak od ziemi a nie - tak jak pilot powinien - od nieba. Jednak zanim o nich opowiem, trzeba by cofnąć się ładnych parę lat - lub też raczej okresów od września do mniej więcej połowy maja - wstecz. Wtedy miałem mnóstwo wolnego czasu - wtedy też siadywałem przed moją awionetką lub, gdy było zimno, w kanciapie na składanym plastikowym krzesełku i czytałem. Czytałem generalnie wszystko, co mi wpadło pod rękę - gdy byłem znudzony mógł to być nawet papier toaletowy, dla mnie to było bez różnicy - do momentu w którym nie trafiłem na Mahounda. To była jedna książka, która zmieniła cały mój sposób patrzenia na tekst w ogóle - z wypiekami na twarzy przedzierałem się przez jej strony ignorując telefon, (który i tak rzadko dzwonił): czytałem, czytałem i czytałem. Kiedy skończyłem czytać zebrałem się w sobie, poszedłem do księgarni i wykupiłem wszystko autorstwa Mahounda co mieli na stanie. Nie było tego dużo, i kiedy przeczytałem to, co kupiłem od deski do deski ruszyłem na poszukiwanie dalszych pozycji, a w międzyczasie - taki głupi nie byłem - włączyłem komputer i sprawdziłem, co jeszcze napisał - i czego jeszcze mogę szukać. I tak zaczęły się moje poszukiwania Mahounda.
W Internecie nie znalazłem wiele na jego temat jako osoby: kilka informacji dotyczących daty jego urodzenia, parę faktów o jego sposobie na życie (dużo podróżował) i to by było na tyle. Był też spis jego książek - dość krótki trzeba przyznać -  i to było wszystko. Zaintrygował mnie wtedy jako osoba, ale jeszcze nie na tyle, żebym zaczął go szukać; przynajmniej w tamtym czasie. Dalej więc latałem swoją awionetką - podniosłem nawet cenę z siedemdziesięciu złotych za piętnaście minut lotu do osiemdziesięciu - i nie było mi z tym źle. Innego pilota, któremu w ramach przyjacielskiej przysługi mógłbym obniżyć cenę za przelot nadal nie było.
Rozpoczęcie poszukiwań Mahounda miało duży związek z krachem, który miał miejsce w moim życiu prywatnym. Mieszkałem wtedy z pewną dziewczyną, która nie do końca chyba czuła to co ja - w każdym razie po kilku latach dość udanego związku z dnia na dzień okazało się, że nie mam już żadnych praw do jej osoby - przynajmniej w sensie damsko męskim, bo jako przyjaciel to owszem, będę jej zawsze bardzo bliski. Latałem więc dalej z turystami, z tym że teraz po pracy zamiast do naszego wspólnego mieszkania wracałem do pustego i smutnego pokoju wynajętego od jakiegoś anonimowego człowieczka, który wracał do domu o przedziwnych porach i tak sobie mieszkałem. Pokój był duży i umeblowany czymś, co ogólnie przypominało design wczesnego PRLu a było ostatnim krzykiem mody; ścianom zaś człowieczek z oddaniem wartym lepszej sprawy wytatuował jakieś obrzydliwe stworzenia, które w połowie przypominały kobiety w barokowych szerokich sukniach a w połowie główki kapusty. Mówiąc krótko, moje miejsce do życia w tamtym czasie było odrapane, ponure i obskurne, tak więc jak najwięcej czasu starałem się spędzać poza jego obrębem: a kiedy nie latałem - aby nie patrzeć na obrzydliwe ściany - czytałem jak najwięcej. Wtedy właśnie moje poszukiwania Mahounda zrobiły się bardziej aktywne.
Myrtle poznałem w jakiejś zakichanej knajpie, do której poszedłem znudzony bezczynnością i zbyt małą ilością lotów. Kumple, z którymi poszedłem, nawalili się jak szpaki jeszcze przed dwudziestą trzecią, a rozmowa z kieliszkiem - nawet z potrzeby serca - nie wydała mi się zbyt zachęcająca. Jako, że jestem człowiekiem dość otwartym na innych ludzi bardzo szybko znalazłem nowych rozmówców, a jako że jestem także - nie wiem czy wspomniałem - przystojny, w większości były to rozmówczynie. Pech chciał, że jedną z nich okazała się być Myrtle.
Kiedy po dłuższych peregrynacjach po kolejnych klubach, z których wyrzucano nas z powodu późnej pory, albo w których nie chciano nam sprzedać alkoholu bo byliśmy zbyt pijani wylądowaliśmy w końcu w łóżku, okazało się, że nie tylko jestem pijany, ale także strułem się alkoholem; film bowiem urwał mi się natychmiastowo. Na moje nieszczęście włączył mi się dopiero następnego rana, gdy; półspływając z kanapy przebudziłem się zupełnie nagi i całkowicie nieprzygotowany na to, co zobaczę. A zobaczyłem Myrtle, która z zacięciem myśliwego zaczajonego na zwierzynę siedziała - również całkiem naga - po turecku na dywanie i kręciła sporej wielkości czarnym globusem.
- Obudziłeś się - powiedziała niedbale, kiedy chrząknąłem informując ją o tym, że wstałem i dając jej czas na zarzucenie na siebie czegokolwiek lub chociaż wymyślenie jakiegoś powodu, dla którego siedziała przede mną naga, kręcąc palcem czarną kulę na stelażu - i co teraz?
Przyznam, że nie wiedziałem wtedy „co teraz” ani co później; jedyne co wtedy wiedziałem to to, że mój pęcherz aż wrzeszczy o uwolnienie go od zbędnego balastu. Mówienie o tym w chwili, w której pyta cię o to „co teraz” naga kobieta siedząca na wprost ciebie po turecku wydało mi się jednak nieco niestosowne. Chrząknąłem więc tylko i uśmiechnąłem się, co mogło oznaczać w takiej sytuacji wiele rzeczy i co mogło nie oznaczać równocześnie nic. Ona jednak wyraźnie wzięła to za dobrą monetę, bo uśmiechnęła się w odpowiedzi, wstała w końcu z tego niesamowicie otwartego siadu zostawiając swój czarny globus i podeszła do mnie. Przesunąłem się robiąc jej zajebiście słodkiemu (chociaż w mojej opinii trochę zbyt chudemu) tyłeczkowi miejsce, a ona umościła się koło mnie, po czym ni z tego ni z owego zapytała.
- To skoro już rzuciłeś swoją obecną pracę, to czym będziesz się teraz zajmował?
Jak się okazało seks z Myrtle był niesamowicie fajny, mówiąc ogólnie bardzo zajebisty; przekonałem się o tym jednak dopiero dwa dni później, jako że mojego pierwszego razu za chiny nie mogłem (i do tej pory nie mogę) sobie przypomnieć. Myrtle piała jak rasowy broiler o poranku, a ja po pół godziny takiego piania poczułem jak cała krew z mózgu spływa mi wszystkimi możliwymi drogami w zupełnie inne partie mojego ciała. Kiedy już skończyliśmy się kochać (a ja zwalczyłem wszechogarniającą mnie w takich sytuacjach senność) zaczęliśmy rozmawiać i to okazało się poważnym błędem; Myrtle bowiem nie miała mi zbyt wiele do powiedzenia poza chichotem, a ja jej poza zachęcającymi pomrukami rozbrykanego niedźwiedzia. Ostatecznie uznałem, że rozmowa nie jest aż tak istotna i po piętnastu minutach chichotów i pomrukiwań rzuciłem się na nią znowu. Tym razem było ostro i gwałtownie; powiedziałbym nawet zbyt ostro jak na mój gust. Kiedy sprawdzałem czy żadne z moich uszu nie zostało odgryzione i czy mam jeszcze skórę na szyi, Myrtle z nonszalanckim spokojem przeczesywała palcami włosy na głowie i przyglądała mi się błyszczącymi oczami. Gdy w końcu zadała pytanie aż podskoczyłem.
- O co ci chodziło – spytała - z tym Mahoundem?
Nie wiedziałem czemu się wtedy zawstydziłem. Zacząłem coś bąkać o jakimś pisarzu i o tym, że chciałbym go poznać ale nie wiem gdzie mieszka, ani jak naprawdę się nazywa; wszystko to co mówiłem było nie tyle o Mahoundzie ile obok Mahounda i brzmiało jak bredzenie nawiedzonej dewotki - polonistki, ona jednak słuchała uważnie. W końcu, gdy zaplątałem się już we własny język i zamilkłem spytała tylko:
- No to czemu go nie poszukasz?
Następnego dnia zabrałem się na serio do rzeczy. Nie bardzo wiedziałem jak mam rozpocząć poszukiwania zrobiłem więc to, co robi każdy idiota kiedy czegoś nie wie: wpisałem w wyszukiwarce pytanie: „od czego zacząć poszukiwanie osoby”; ilość bredni, którą znalazłem przyprawiła mnie jednak o ból głowy, pytanie zmieniłem więc na „jak znaleźć osobę”. Po trzygodzinnym przeglądaniu Internetu zmiękłem i postanowiłem działać intuicyjnie: logicznym było dla mnie, że Mahound jako osoba musiał kontaktować się w jakiś sposób ze światem. Podszedłem więc do sprawy rozsądnie  i doszedłem do wniosku, że najbardziej prawdopodobną osobą prawną mającą z Mahoundem jakikolwiek kontakt było jego wydawnictwo. Wydawnictwa jak się okazało były dwa; pierwsze trzy książki Mahound wydał za pośrednictwem firmy o nazwie Civris, dwie pozostałe natomiast - z niewiadomych powodów - przeniósł do niszowego wydawnictwa o wątpliwej pod względem marketingowym nazwie Rumpel. Wpisałem w wyszukiwarkę nazwy obu wydawnictw i po niecałych czterdziestu sekundach byłem w posiadaniu ich numerów telefonów. Na końcu zaś każdej linii czekała przemiła pani, która informowała mnie - tym samym głosem i bardzo podobnymi słowami, że informacji na temat osób wydających u nich swoje książki udzielać nie może. Niezrażony - tego bowiem właśnie się spodziewałem - postanowiłem poszukać innej drogi dotarcia do edytora, który udzieli mi jakichkolwiek informacji na temat Mahounda, wtedy jednak właśnie przyszła Myrtle i wszystkie moje myśli uciekły jak podniecone wiosną króliki. Aż do następnego poranka.
W południe dnia następnego pocałowałem klamkę w pierwszym wydawnictwie. Przemiła pani - prawdopodobnie ta sama, z którą rozmawiałem przez telefon - po dłuższych namowach skierowała mnie do swojego przełożonego, który powtórzył słowo w słowo przekaz podany przez nią samą: dotyczył on ochrony danych osobowych Mahounda. Druga przemiła pani w innym wydawnictwie niecałe pięć godzin później skierowała mnie do biura ochrony, lub też raczej - pracowników ochrony skierowała do mnie. Po całym dniu błąkania się byłem nieco podłamany - a także lekko zaniepokojony - faktem, że druga z przemiłych pań określiła mnie mianem paranoicznego fana - i wątpliwościami moimi, niczym z ulubionym żółwiem podzieliłem się z Myrtle, kiedy przyszła by się ze mną zobaczyć. Myrtle ssała przez chwile jeden z moich palców w nonszalanckim zamyśleniu, po czym - z bystrością jakiej bym się po niej nie spodziewał - stwierdziła tylko:
- Skoro nie chcą ci powiedzieć, to dowiedz się tego bez ich zgody. Muszą mieć jego dane gdzieś w komputerze. Włam się i je ukradnij, czy coś.
Pomysł, chociaż szalony, nie był zły, to musiałem przyznać - był też właściwie jedynym logicznym rozwiązaniem jakie w tamtej chwili mogło nasunąć się na myśl; skoro nie chcą dać sami, czemu nie wziąć samemu? Myrtle mówiła coś jeszcze, ale ja nie słuchałem jej już, gładząc ją po głowie jedną ręką i obgryzając paznokcie na drugiej. Nie wiem czy to była paranoja w tamtym momencie, naprawdę nie wiem, wiem jednak tyle, że jeden z nielicznych razów od bardzo długiego czasu chciałem czegoś poza seksem - i to naprawdę mocno chciałem.
Tym co sprawiło największe trudności było znalezienie hackera. Długo zastanawiałem się nad włamaniem bezpośrednio do biura, doszedłem jednak do wniosku, że nawet jeżeli będzie to konieczne, opcję tą zostawię sobie jako ewentualność. W związku z brakiem umiejętności zacząłem się rozglądać za kimś, kto umiejętności te posiadał i tu pojawił się pierwszy poważny problem. Hacker, którego polecił mi przyjaciel był osiemnastoletnim chłopakiem o rudych i tłustych włosach zwisających na jego głowie jak wykrochmalone frędzle od firanki. Wyglądał na szesnaście lat i miał na imię Marcin: tyle przynajmniej zakonotowałem, zanim wyciągnął ze mnie informację, po co chcę dowiedzieć się czegoś o tym całym Mahoundzie. Kiedy skończyłem mówić - a nie wiedzieć czemu czułem się zdenerwowany przed tym gówniarzem o umiejętnościach w mojej perspektywie rodem z NASA - Marcin pokiwał głową, po czym powiedział:
- Znaczy jesteś takim fanem jak ci co piszczą na koncertach Dody. Ok. Złapię ten adres jutro - pojutrze i przyniosę.
Będąc już przy drzwiach odwrócił się jednak i spytał:
- To jak się nazywał ten człowiek? Mahound?
Marcin nie pojawił się u mnie ani dnia następnego, ani dwa dni później. Przyszedł dopiero na trzeci dzień, z włosami jeszcze bardziej zatłuszczonymi niż za pierwszym razem i z jeszcze bardziej niejasnym spojrzeniem swoich wąskich oczu. Gdy zadzwonił, leżałem jeszcze w łóżku analizując swoje ślady na plecach i zastanawiając się smętnie, czy - i jeśli tak to kiedy - polubię ból. Marcin, gdy otworzyłem mu drzwi, wszedł jednak jak do siebie nawet nie zauważając mojej zbolałej miny i od razu ruszył w kierunku pokoju, w którym siedział poprzednio. Zaintrygowany jego dziwnym zachowaniem poszedłem za nim, licząc na wyjaśnienia - i dowiedziałem się w końcu o co chodzi.
- Facet - Marcin zdjął z zatłuszczonych włosów zjełczałą jak sądzę czapkę - to było niesamowite!
Nie wiedziałem co tak niesamowitego było w poszukiwaniu osoby za pomocą nielegalnych metod, milczałem więc. Marcin natomiast, ochłonąwszy nieco z pierwszego, wywołanego pojawieniem się w nowym miejscu, wrażenia zmiął czapkę w rękach (obawiałem się w tamtym momencie, czy to, co w nią wsiąkło nie skapnie przypadkiem na mój dywan) - po czym mlasnąwszy nieznacznie kontynuował:
- O tym kolesiu nie znalazłem nic. Szczerze nic. Próbowałem, ale albo nie mają go w swojej bazie danych, albo mają ją dobrze zabezpieczoną, co znając życie jest mało prawdopodobne. Ale jak przeczytałem te jego książki - to było niesamowite stary!
Machnąłem ze zniecierpliwieniem ręką i usiłowałem coś powiedzieć na temat niewykonanej pracy i braku zapłaty, ale Marcin nie pozwolił mi na to.
- Stary – powiedział, zakładając na głowę wyżętą na mój pseudopeerelowski dywan czapkę - ty nie masz pojęcia jak ja się podjarałem na te poszukiwania!
***
Gdyby ktoś powiedział mi wcześniej, że kiedyś złamię prawo - uwierzyłbym mu bez zastanowienia. Gdyby jednak ten sam ktoś stwierdził, że włamię się do siedziby wydawnictwa w poszukiwaniu informacji na temat człowieka, o którego istnieniu wiedziałem tylko tyle, ile był łaskaw sam napisać na okładce jednej ze swoich książek - wyśmiałbym go i kazał spadać na drzewo. Gdyby do tego, taki ktoś powiedział mi, że włamania tego dokonam wspólnie z osiemnastoletnim domorobnym hackerem i dziewczyną, która miała w zwyczaju zdzierać skórę  z mojego ciała - nawet  nie wysiliłbym się na to żeby udawać śmiech.
    Myrtle siedziała za kierownicą ubrana cała w czarny (bardzo obcisły) strój. Chyba wczuwała się w rolę złoczyńcy, nie wiem tego na pewno: wiem natomiast, że mój nowy, rudy przyjaciel był co najmniej dwa razy bardziej zdenerwowany niż ja. Siedziba pierwszego wydawnictwa mieściła się w wysokim ponad dziesięciopiętrowym wieżowcu i ja sam szczerze mówiąc byłem bardziej niż zdziwiony faktem, że Mahound zrezygnował z wydawania swoich powieści za pośrednictwem tak prestiżowej firmy. Myrtle zaparkowała samochód dwie ulice dalej- upewniając się, moim zdaniem całkiem niepotrzebnie, czy nikt za nami nie jedzie, po czym zgasiła światła i obejrzała się na nas. My siedzieliśmy z tyłu synchronizując - na kilkukrotnie powtórzoną prośbę Marcina - zegarki. Zdaje się, że byłem jedyną osobą z naszej trójki, która była ubrana normalnie: Marcin bowiem miał na sobie dres  z odblaskowymi paskami, obwisłą koszulkę ze wściekłym pitbullem na zapadniętej klatce piersiowej: na głowie zaś starą i znoszoną bejsbolówkę.
- Żeby nikt mnie nie poznał – wyjaśnił - tak się ubrałem, że teraz każdy weźmie mnie za zwykłego dresa.
Obawiałem się nieco, szczerze mówiąc, że jego wygląd może zwrócić czyjąś uwagę, na ulicy jednak było pusto. Pocieszając się, że zaświadczenie o niekaralności w związku z własną działalnością gospodarczą nie jest mi w życiu do niczego potrzebne przeszedłem, zgodnie z planem na sąsiednią ulicę: Marcin natomiast ruszył w kierunku głównego wejścia, robiąc przy tym jak najwięcej zamieszania i hałasu. Wszystko poszło nadspodziewanie dobrze: budynku, jak zdążyliśmy się zorientować w czasie wcześniejszych rozpoznawczych (a jakże!) ekspedycji badawczych - strzegł jeden cieć, który zaalarmowany pojawieniem się w kamerze długowłosego dresa zataczającego się spektakularnie i nieco teatralnie z prawa na lewo pośpieszył w stronę wyjścia. Bez problemu wdarłem się wyjściem ewakuacyjnym do budynku - wspomnieć należy przy tym, że wytrych, który przygotowałem sobie na tą okazję nie był mi potrzebny: cieć bowiem nie raczył nawet zamknąć drugich drzwi na klucz. Windą wjechałem na właściwe piętro i – niczym po drucie - wszedłem do wydawnictwa wybijając uprzednio szklaną szybę w drzwiach. Kłopoty pojawiły się dopiero gdy włączyłem komputer na biurku sekretarki - słusznie, w moim mniemaniu zakładając, że wszelkie informacje na temat Mahounda mogę znaleźć tylko u niej. Komputer - jak się okazało - miał bowiem hasło. Niemal uderzyłem się w czoło na myśl o tym, że przeoczyliśmy taką oczywistość, los jednak - jak dla wszystkich pilotów w opałach - okazał się dla mnie łaskawy i gdy wpisałem słowo admin rozległo się znajome kwiczenie otwierającego się systemu.
Policjanci, którzy mnie aresztowali byli nieco bardziej niż zdziwieni i dużo bardziej niż podejrzliwi, gdy wyjawiłem im - nie kryjąc się zbytnio – powody, dla których włamałem się do wydawnictwa. Wyjaśniłem zatem, że jestem wiernym fanem Mahounda (potwierdziła to w późniejszym czasie przemiła, zasiadająca na ławie świadków sekretarka wydawnictwa, z którą miałem przyjemność rozmawiać), że działałem sam zapłaciwszy uprzednio jakiemuś menelowi za to, aby odciągnął uwagę strażnika, nie chciałem jednak niczego ukraść ani zdemolować, a jedynie dowiedzieć się gdzie mieszka człowiek, którego z całego serca podziwiam. Sąd podobnie jak policja, nie chciał początkowo dać wiary moim wyjaśnieniom, gdy jednak moje zeznania potwierdziły obie sekretarki oraz kilka innych osób, a ja sam zadeklarowałem szczery żal i chęć naprawy szkód oddalił ode mnie dalsze poszukiwania Mahounda o dwa miesiące przymusowej obserwacji psychiatrycznej i pięć tysięcy grzywny plus koszta pokrycia szkód. Miałem zatem dużo czasu na to, aby zastanawiać się nad tym czy szyba, którą stłukłem w wydawnictwie zrobiona była z diamentów, jak również na to aby wymyślać jak najbardziej racjonalne odpowiedzi na wszystkie durne pytania, które zadawali mi lekarze psychiatrzy. Czas płynął powoli, a ja bardzo tęskniłem za światem zewnętrznym: tak bardzo, że niemal zapomniałem o Mahoundzie i innych ważnych dla mnie sprawach. Kiedy jednak rzeczywistość upomniała się o mnie Mahound odezwał się znowu w mojej duszy z niezmierzoną siłą.
Z Myrtle zobaczyłem się następnego dnia po wyjściu ze szpitala dla niepełnosprawnych umysłowo. Czekała na mnie przy wejściu do mojego domu i pierwszym moim odruchem gdy ją zobaczyłem była szybka ewakuacja - nie lubię bowiem kiedy kobieta niezapowiedziana pojawia się w moim, nazwijmy to, pokoju. Potem jednak poszedłem po rozum do głowy: to tylko kobieta - tłumaczyłem sobie - to tylko kobieta, Myrtle stęskniła się i tyle. Pójdzie sobie po kilku godzinach i będę miał czas pomyśleć, zebrać myśli jeśli można tak powiedzieć i ogarnąć cały ten bigos jakiego sobie sam narobiłem, to tylko Myrtle!
- Chodźmy do mnie - powiedziała.
Gdy dotarliśmy do jej niesamowicie zagraconego mieszkania na dworze było już ciemno. Weszliśmy po schodach, bo winda w jej bloku przyprawiała nas oboje o palpitacje serca: i obściskiwaliśmy się na tych schodach jak para nastolatków. Tamtym razem kochaliśmy się delikatnie i czule, zahaczeni nawzajem o swoje oczy aż do samego końca. A koniec: jak to w moim przypadku bywało: był smutny i rozpływał się we wzajemnym chichocie i pomrukach: z Myrtle nie dało się, no po prostu nie dało się normalnie i zwyczajnie porozmawiać jak z człowiekiem. Gdy skończyliśmy już mruczeć i chichotać Myrtle niespodziewanie wstała z łóżka i usiadła na dywanie, tak jak siedziała wtedy tego pierwszego poranka po tej nocy, której nie pamiętałem: zażenowany odwróciłem wzrok od jej rozchylonych i wciąż jeszcze wilgotnych ud, między którymi trzymała niby jakąś maskotkę swój czarny globus bawiąc się nią bez przerwy i wciąż.
- I co z tym Mahoundem? - zapytała tak, jakby nic się nie stało, jakbym nie spędził dwóch miesięcy w wariatkowie za cenę kilkudziesiętu kilobajtów na pendriwie, jakbym - zupełnie jakbym - wyszedł na spacer dwie godziny temu i wrócił niosąc w torbie wszystkie potrzebne mi do jego odnalezienia dane - znalazłeś coś w tym wydawnictwie?
Adres, który wbił mi się w pamięć (pomimo, że wspomniany pendrive został mi zarekwirowany, przedstawiony jako dowód w sprawie, a następnie wyczyszczony) nie istniał. Albo też raczej istniał, ale dawno temu: kiedy bowiem wjechaliśmy na posesję starym zdezelowanym samochodem Myrtle okazało się, że ta przypomina bardziej śmietnik i noclegownię dla bezdomnych niż dom mieszkalny.
Marcin zwolnił, aż w końcu zatrzymał się zupełnie. Ja siedziałem wbity w fotel obok kierowcy i patrzyłem jak dwa koty - niby gangsterzy w niemym, czarnobiałym westernie - toczą na środku podwórza mentalny pojedynek na śmierć i życie. Marcin klepnął mnie - w jego opinii zapewne po męsku - w ramię i powiedział.
- Nie martw się. Jezus też cierpiał za cudze grzechy - Nie wiedziałem jak jego słowa mają się do tego co miałem przed oczami, milczałem jednak. Myrtle wygramoliła się z samochodu przez przednie siedzenie i moje kolana (celowo wypinając zgrabny tyłeczek) i wysiadła.
- To może - spytał Marcin z wahaniem w głosie - wejdziemy jak już tu jesteśmy, co?
W środki pachniało pleśnią i szczochami. Nie takimi zwykłymi szczochami, tak jak wali olany przez jeden dzień pisuar na stacji benzynowej, ale wszystkimi możliwymi rodzajami zleżałych szczochów - kocimi, ludzkimi, psimi i bóg raczy wiedzieć jakimi jeszcze. Pod butami skrzypiały nam wszystkim - wszystkim a jakże, bo Myrtle nie chciała oczywiście zostać w samochodzie, bojąc się że coś ją zgwałci - tłuczone szkło. Każdy pokój wyglądał tak samo jak poprzedni - zdarta ze ścian tapeta odsłaniała stare, zmurszałe ściany pokryte plamami nieznanych i niebezpiecznych substancji - nieznanych i niebezpiecznych przynajmniej dla mnie. W żadnym natomiast - nie było nic co przypominałoby Mahounda, powiem więcej - nie było nawet śladu jednej literki, która wskazywałaby na jego istnienie. Zniechęceni - ja przynajmniej byłem zniechęcony jak cholera - zbieraliśmy się do wyjścia, gdy nagle Myrtle zaczęła przeraźliwie piszczeć i tupać nogami w miejscu. Pokazywała przy tym palcem w drugi kąt pokoju, spojrzeliśmy więc tam - i muszę przyznać, że mnie też włosy zjeżyły się nieco na głowie. Fragment podłogi bowiem wstawał na naszych oczach i przemieniał się w gigantyczną i bełkoczącą kupę łachmanów. Pierwszy - o dziwo - oprzytomniał Marcin i odezwał się tonem - jak zauważyłem - bardzo ugrzecznionym.
- Przepraszam, że tak weszliśmy do pana bez pukania. Szukamy Mahounda. Znał go pan może?
Po tym tekście o mało nie palnąłem się w czoło zrozpaczony jego głupotą i naiwnością. No bo jaki sens - powiedzcie sami - miało pytanie bezdomnego o jakiegoś pisarza? I jakie było prawdopodobieństwo - w ogóle - że taki człowiek przeczytał kiedykolwiek cokolwiek poza napisami na butelce denaturatu? Bezdomny pochrząkał jeszcze przez chwilę przez ogromny i czerwony jak latarnia nos, smarknął przez palce na coś, co kiedyś było podłogą, a co w tej chwili wyglądało jak skrzyżowanie śmietnika z ruinami starogreckiej świątyni, po czym głosem zachrypniętym jak Billy Holliday powiedział:
- Taaa.
I w ten sposób wszyscy poznaliśmy Horala.
Horal po dalszej pokazówie składającej się z ciamkania, spluwania i przekleństw dał się przekonać, żeby powiedzieć coś więcej - ja jednak nie wytrzymałem i wyszedłem na zewnątrz. Serce waliło mi z niewiadomego powodu jak oszalałe i musiałem przekonywać sam siebie aby nie puścić się biegiem wzdłuż ulicy. „Co ja tu robię?” – myślałem - co ja tu kurwa robię?! W towarzystwie zbyt młodego hackera i głupiej laski o tendencjach sadomasochistycznych, w opuszczonej ruderze rozmawiam z bezdomnym szukając pisarza, który wyraźnie nie chce dać się znaleźć… No co ja tu kurwa robię?! Do rzeczywistości przywołał mnie głos Myrtle wołający mnie po imieniu z wnętrza rudery. Wszedłem do niej spowrotem, rozsądek zostawiając za plecami i okazało się nagle, że wiem gdzie Mahounda mamy szukać. Z słów (?) Horala można było bowiem wywnioskować, że Mahound mieszkał w tym miejscu przez jakiś czas - i - choć nie chciało mi się w to wierzyć - dzielił mieszkanie ze wspomnianym Horalem.
- Jakieś dwa tygodnie - chrypiał Horal - parę miesięcy temu.
Z dalszych słów - albo raczej jak myślę pochrząkiwań i powarkiwań Horala - wynikało, że Mahound opuścił to miejsce jednego dnia po to, żeby już nie wrócić dnia następnego. Przed swoim odejściem powiedział jednak, że wybiera się do Mannheim w Niemczech i że ma tam rodzinę, która się nim zajmie.
- To był spoko gość - chrypiał dalej Mahound - chociaż trochę dziwny i coś jakby nienormalny.
Pozostawiając na boku kwestię dziwności i normalności poruszoną przez człowieka, który wyglądał jak dwunożny dzik owinięty w baranicę wyszedłem znowu na zewnątrz. Gwiazdy zaczynały świecić na niebie bladawym poblaskiem i cały świat wyglądał jak skąpany w przezroczystym granacie, w błękitnym świetle, które oszałamiało swoją pięknością. Zdesperowany wciągnąłem powietrze w płuca, słysząc za sobą ciche i lekkie kroki Myrtle.
- Nie pojadę do Mannheim - powiedziałem do swoich pleców - tylko na podstawie takiej informacji. Nie pojadę i koniec.
Droga przebiegła nam w miarę gładko - a mówiąc w miarę mam na myśli dość gładko i bez przystanków dłuższych niż co trzystukilometrowe dwudziestominutowe przerwy na kawę. W tych przerwach ponuro zastanawiałem się co zrobimy, kiedy już dotrzemy do tego pieprzonego Mannheim - jak zaczniemy poszukiwania i czy nie lepiej było spróbować włamać się do drugiego wydawnictwa: lub chociaż poszukać Mahounda przez jakieś biuro detektywistyczne. To ostatnie przyszło mi do głowy po opłaceniu ostatniego rachunku za benzynę - a wspomnieć należy, że koszta te ponosiłem z własnej kieszeni - gdy przeanalizowałem stan swojego konta i doszedłem do wniosku, że oszczędności poczynione w oparciu o moją awionetkę topnieją w tempie zastraszającym: tym bardziej, że ostatnimi czasy niedużo nią latałem. Ostatni przystanek przed Mannheim wypadł nam w małym miasteczku na literę v osadzonym pomiędzy dwoma malowniczo wyglądającymi pagórkami (podobno był to Schwarzwald) i wtedy właśnie pomyślałem jak dobrze byłoby przelecieć nad nimi i obejrzeć je z wysoka: tak po prostu.
W Mundshien znaleźliśmy się wczesnym rankiem dnia następnego. Wszędzie dookoła niczym polegli na froncie żołnierze leżały poprzewracane śmietniki i porozsypywane konfetti pracowicie zbierane przez ekipę sprzątającą: dzięki temu zorientowaliśmy się właśnie, że coś jest nie tak. Informacji dopełniła pani w kiosku, która łamanym angielskim i z uśmiechem na bladosinych ustach poinformowała naszą trójkę, że w Mundshien miała właśnie miejsce lokalna parada miłości i że trafiliśmy - naszym szczęściem - właśnie na jej zakończenie. Ta informacja nie wnosiła wiele do mojego poszukiwania Mahounda: dawała nam jednak pewne nadzieje na to, że informacja turystyczna czynna będzie poza sezonem. Jak się okazało - mieliśmy rację i kilka minut później znaleźliśmy się przed obliczem obfitej i również uśmiechniętej blondynki, dzięki której dowiedzieliśmy się wszystkich potrzebnych i niepotrzebnych nam rzeczy - ale niczego - czego można się było spodziewać - o Mahoundzie.
Już na tym etapie mojego poszukiwania przestałem zastanawiać się nad motywami i celem poszukiwań - wiedziałem bowiem, że gdybym zaczął to robić pod ciężarem braku  racjonalności moich działań upadłby we mnie wszelki zapał do poszukiwań. Jakie były motywy Myrtle - tego nie wiedziałem i nawet nie chciałem dociekać: jeśli chodzi Marcina miałem natomiast spore wątpliwości co do tego, czy chłopak w ogóle myśli bardziej perspektywicznie i dalekosiężnie niż kura, nie próbowałem go więc nawet zrozumieć. Zmęczeni i głodni wyczołgaliśmy się z budynku, w którym mieściła się informacja i zawlekliśmy się naszym rzężącym z nadmiaru kilometrów samochodem wprost pod hostel, w którym poinformowano nas, że nie ma wolnych miejsc i w którym poznaliśmy Dereka.
Hostel wypełniony był ludźmi niczym puszka sardynkami: wszędzie zaś w całym hollu poustawiane były stojaki z balonami, kwiaty i plastikowe, różnokolorowe penisy wielkości dorosłego człowieka. Przyznaję, że widok ten skłonił mnie w pierwszej chwili do odwrócenia się na pięcie i wyjścia z miejsca, w którym się znajdowałem najszybciej jak to tylko było możliwe, powstrzymałem się jednak i w imię wyższego dobra pozwoliłem sobie na odrobinę więcej tolerancji niż mam w zwyczaju. Podszedłem z Myrtle i Marcinem drepczącymi u mojego boku jak zmęczone zające do lady, nad którą unosiły się owalne śliwkowe ozdoby w kształcie trylobitów i łamanym niemieckim poprosiłem o pokój dla trzech osób. Uprzejmość pani, która grzecznie odmówiła nam noclegu wymawiając się całkowitą rezerwacją miejsc była wręcz zniewalająca: gnąc się więc w ukłonach zaczęliśmy grzecznie wycofywać się w kierunku wyjścia, gdy nagle poczułem na tyłku nieśmiałe dotknięcie czyjejś ręki.
Z natury jestem spokojnym facetem i nie lubię wszczynać burd: wyjątek stanowi jednak dotykanie moich stref intymnych - i nie tylko - przez innych rasowych facetów. Odwróciłem się pchnięty odruchem i zdzieliłem człowieka, który odważył się naruszyć nietykalność moich pośladków pięknym sierpowym. Był to - muszę przyznać - niemal odruch niekontrolowany, po którym nastąpiły kolejno - pisk Myrtle, tupot ochrony, zaniepokojone chrząkanie naszego rudowłosego towarzysza, który gaworzył coś o tym, że nie powinienem - a ja ze zdumieniem i przerażeniem odkryłem, że powaliłem na ziemię niewidomego.
Sposób życia lub też raczej sposób poruszania się Dereka był dość niezwykły. Derek był blindsurferem. Z założenia nie nosił on białej laski i nie przysłaniał oczu ciemnymi okularami niczym ślepa mysz z piosenki - nic takiego nie miało w wyobrażeniu Dereka o sobie samym racji bytu. Derek wyglądał jak wyjęty spod igły garnitur, jak zdjęta z deski do prasowania koszula ze stójką: wyelegantowany do granic dobrego smaku i zawsze pachnący najlepszymi perfumami sunął niczym trójmasztowiec ulicą całkiem szybkim krokiem - jak na niewidomego. Od momentu, w którym go poznałem, do momentu, w którym pożegnaliśmy się na dobre nie mogłem się nadziwić temu, jak ślepy może tak o siebie dbać. Jeżeli zaś chodzi o sposób poruszania się Dereka, to opierał go na czymś co sam żartobliwie określał techniką blindsurfingu. Zaczynał wychodząc na ulicę i zaczepiając przechodniów: wyjaśniał im swoją sytuację, tłumaczył brakiem wzroku i prosił, aby odprowadzili go najdalej jak będą mogli w stronę punktu, do którego zmierzał. Gdy trasa przechodnia była inna niż droga Dereka, ten prosił go aby przekazał go najbliższemu przechodniowi zmierzającemu w upragnionym przez niego kierunku.
Całą tą historię Derek opowiedział nam wiele dni później, dodając od siebie informację na temat różnych technik okradania wspomnianych przechodniów oraz sposobów ich naciągania: na razie jednak - taktycznie czy też nie - siedział na środku hallu, na wytartym dywanie w różowe gwiazdki - rozłożonym tam chyba specjalnie w tym celu, aby goście czuli się jak w domu - trzymał się za nos i jęczał. Był w tym tak autentyczny, że przepraszanie go na oczach zbulwersowanej i gotowej do czynów reszty parady oraz ochrony zajęło mi całkiem sporo czasu, po upływie którego zorientowałem się, że ktoś pozbawił mnie portfela. Szczęściem, zwyczajem wszystkich rozsądnych podróżnych, wszelką gotówkę trzymałem w saszetce na szyi: zginęły mi więc zatem - chwała niebiosom - tylko wszystkie dokumenty oraz drobne. Gdy - po dużo mniej niż przyjaznym pożegnaniu ze strony ochroniarzy - udało mi się wyjść w końcu z hotelu, nad doliną w której położone było miasteczko zapadał zmrok. Pomimo zmęczenia i zniechęcenia musiałem przyznać, że miejsce było naprawdę przepiękne i warte obejrzenia; nawet za cenę utraty dowodu osobistego, paszportu, kart do bankomatów i prawa jazdy. Rozumiałem - sądziłem wtedy - Mahounda, który tak jak ja przyjechał tutaj gnany wiatrem nadziei, że coś tu znajdzie, rozumiałem go w zupełności patrząc na tamto zachodzące słońce: zachodzące nad górami, nad którymi chętnie bym się przeleciał… Za moimi plecami usłyszałem ciche kroki Myrtle - podeszła do mnie jak uliczny kotek cicho i nieśmiało w swoich cienkopodeszwowych baletkach: nie oglądając się objąłem ją za nogi i przytuliłem do siebie. Cały czas patrząc na ten zachód słońca. Myrtle stała teraz przy mnie – w milczeniu, chociaż raz zgodnym i pozbawionym niezręczności - po czym po chwili zapytała.
- To co teraz robimy?
Tego, że zabrała ze sobą globus dowiedziałem się w samochodzie. W samochodzie, w którym spędziliśmy noc i cały następny poranek udając sami przed sobą, że przyniosło nam to jakikolwiek wypoczynek i odprężenie. Rano z półsnu przebudził mnie odgłos, który znałem dobrze - odgłos furkoczącej na stojaku kuli. Przez chwilę przyglądałem się nierozumiejącym wzrokiem jak Myrtle jednym palcem obraca przed sobą trzymany w drugiej dłoni globus, po czym zapytałem zaspanym głosem.
- Myrtle, czemu to wzięłaś?
Odwróciła się w moją stronę i spojrzała na mnie, a ja czując nagły przypływ energii - związany z gwałtowną pracą moich tętnic udowych – pożałowałem, że nie siedzi teraz na dywanie z udami rozchylonymi w kąt otwarty i wtedy Myrtle odpowiedziała swoim cienkim niby to omdlewającym głosikiem:
- To globus magnetyczny. Jego obroty dobrze wpływają na czakramy - czy cośtam takiego, nie pamiętam już dokładnie.
Przez moment żałowałem, że nie powiedziała czegoś głębszego. Czegoś  o tym, że brak obrysu kontynentów jest dowodem na to, że mogą one wcale nie istnieć. Że mogą być ściemą wymyśloną przez naukowców po to, aby udowodnić nam, że księżyc to satelita a nie bębenek służący buriackiemu szamanowi do kamłania. Albo, że ten globus stanowi dowód na to, że nie istniejemy. Że tak naprawdę nas nie ma, albo że cała geografia to spisek mający na celu pozbawienie nas mistycyzmu i więzi ze światem. Ale to była tylko chwila. Myrtle to była Myrtle - pomyślałem zaraz potem - i tyle. Nie można - słowami mojego znajomego - wymagać od kapusty żeby pachniała jak róża. Objąłem ją i siedzieliśmy zmęczeni i wpatrzeni w śmigające przed nami autostradą samochody. W ten sposób rozpoczęliśmy dzień następny.
Z Derekiem (i Alfim!) spotkaliśmy się dnia jeszcze następnego. Siedział na ławce i swoim łagodnym, spokojnym głosem ślepego prosił siedzącego obok wąsatego starszego pana, aby ten pomógł mu pokonać drogę spowrotem do jego domu. Pan w widoczny sposób wzruszony jego losem podniósł się z ławki i podał mu rękę: ze zdumieniem spostrzegłem, że w tym samym momencie jego torba z laptopem została po prostu zdmuchnięta z ławki przez przechodzącego obok mężczyznę w szarym garniturze. Pan w swojej zgubie zorientował się dosyć szybko i hałas, który podniósł - muszę przyznać - był wprost nieproporcjonalny do rozmiarów jego straty, brzmiało to bowiem co najmniej tak, jakby został ograbiony z dorobku swojego życia. O ile pozwalał na to mój łamany niemiecki mogłem zrozumieć, że pan był kimś, kto na laptopie posiadał bardzo istotne dla niego dane: o ile mogłem też zrozumieć dane utracone zostały przez niego bezpowrotnie w związku z brakiem zapasowej kopii. Myrtle dotknęła delikatnie mojego ramienia: staliśmy po drugiej stronie wąskiej uliczki oddzielającej nas od Dereka – ja, Myrtle i rozespany do nieprzytomności Marcin: poszukiwań Mahounda w Mundshien dzień drugi. Nie oglądając się na nich, ruszyłem przed siebie, słysząc jak drepczą za mną niby posłuszne stado kóz: zmierzałem wprost w kierunku rozkrzyczanego pana i – nadal jakby nigdy nic - siedzącego na ławce Dereka. Oczywiście wtedy jeszcze, że jest Derekiem nie wiedzieliśmy wcale.
- Więc to tak działacie – jako, że mój niemiecki nie pozwalał na komunikację na wyższym poziomie porozumiewałem się w języku angielskim i starszy pan - najwyraźniej nie rozumiejący tego języka - umilkł i wytrzeszczył na mnie swoje przekrwione z nadmiaru krzyku oczy - ty i twój kumpel okradacie ludzi, którzy chcą wam pomóc. Nie, nigdzie nie idziesz - stanąłem nad nim widząc, że próbuje wstać i odejść – zostajesz ze mną. Mam ci coś do zaproponowania.
Koło mnie jak spod ziemi wyrósł nagle wysoki mężczyzna w garniturze - ten sam, który zgarnął torbę z laptopem starszego pana, który tymczasem toczył wokoło błędnym (i niezbyt inteligentnym) wzrokiem. Uchyliłem się przed ciosem jego pięści tak wdzięcznie, że zaskoczyło to nawet mnie samego, po czym pochyliłem się i bykiem wyrżnąłem go w brzuch słysząc jak Derek mówi coś miękkim i zdenerwowanym głosem. Musze przyznać, że słuchając jęków drybla w garniturze doznałem niejakiej satysfakcji, szybko jednak stłamsiłem w sobie to niskie uczucie i zwróciłem się do Dereka stojącego przy ławce jak niepewne, zagubione w ciemności dziecko.
- Nie pójdziemy na policję – powiedziałem, a on zwrócił w moją stronę swoje niewidzące, błękitne jak szkło oczy - ale chcę z wami porozmawiać. Teraz.
- Może nie tu? - zapytał spokojnie, tak spokojnie, jakbym nie poprawił właśnie jego wspólnikowi prosto w brzuch, ale jakbyśmy dyskutowali w kwiaciarni na temat doboru właściwego koloru kwiatów na ślub jego siostry - naprzeciwko jest kawiarnia. Tam chodźmy.
Naprawdę nie wiem dlaczego Derek I Alfie nie uciekli nam wtedy - albo później. To znaczy wiem częściowo – dlatego, że Derek jako ślepy nie mógł zbyt szybko biegać - nie rozumiem jednak dlaczego po prostu nie skorzystali z jednej z licznych nadarzających się okazji i nie zniknęli gdzieś w tłumie albo w bocznej uliczce cicho jak dwa poranne koty: tak jak to pewnie wiele razy mieli w zwyczaju w swoim nomadycznym życiu. Oboje bowiem - jak dowiedzieliśmy się dużo później - przenosili się z miejsca na miejsce bardzo często, mieszkając w wynajętych pokojach lub w hotelach i kradnąc oraz wyłudzając pieniądze od każdego, kto był tak naiwny aby okazać litość niewidomemu. „Ludzie” - mówił Derek z błyskiem w ślepym oku – „myślą, że jestem bezbronny. Że mogą mnie wydać na żer swojej litości i dobroduszności, że mogą poczuć się lepsi, kiedy przeprowadzą mnie przez ulicę albo pomogą wsiąść do tramwaju. A ja, jak modliszka udowadniam im, że tak jednak nie jest!” W takich chwilach Alfie spoglądał na niego z czułością i kiwał głową, po czym - jakby zawstydzony faktem, że okazał komukolwiek jakiekolwiek uczucia, poza pogardą - wybuchał śmiechem.
- Najlepszym, co mogło mi się przytrafić w życiu – mawiał w takich chwilach, kiedy skończył się już śmiać - był ślepy pedał.
Do Hagi dojechaliśmy wczesnym rankiem dnia następnego, i to był jeden z pierwszych momentów, w których Derek i Alfie mogli  po prostu zniknąć, rozpłynąć się w niebycie: nie zrobili tego jednak. Tym razem udało nam się przenocować w normalnym łóżku i - co wyjątkowe - nie kochałem się nawet z Myrtle tamtego wieczora. Przytuliliśmy się tylko i leżeliśmy, zbyt zmęczeni na wszystko inne, wsłuchani w niekończący się szmer wielkiego miasta, w głosy ludzi i samochodów, w syreny statków i dźwięki muzyki. Następnego dnia rano, po załatwieniu wszystkich niezbędnych nam formalności ruszyliśmy wszyscy w piątkę spowrotem do Polski. Nasza wyprawa - jakkolwiek obfitująca w wydarzenia - nie trwała nawet na tyle długo, abyśmy mogli poczuć prawdziwe nią zmęczenie i zniechęcenie: za kierownicą ożywiała mnie także myśl o tym, że na horyzoncie pojawiło się światło zwiastujące odnalezienie Mahounda. A potem okazało się, że Marcin nie ma jednak osiemnastu lat. I że szuka go policja.
Informacja ta dotarła do nas zupełnym przypadkiem, za pośrednictwem jednego z polskich sklepów, przy którym zatrzymaliśmy się wiedzeni tęsknotą za krajem i nadzieją uzupełnienia zapasów normalnego pieczywa. Wnętrze sklepu wypełnione było zapachami różnych produktów, woda gazowaną w butelkach, chlebem i odgłosami dobiegającym i z telewizora, który właśnie prezentował na całą szerokość ekranu twarz Marcina wraz z informacją, że ktokolwiek wie o miejscu jego pobytu proszony jest o udzielenie tej informacji pod numerem telefonu…. Nie kupiwszy niczego odwróciliśmy się na pięcie i wyszliśmy ze sklepu. Dopiero w samochodzie dotarło do mojej świadomości, co może się z tym faktem dla mnie wiązać.
„Mamy naprawdę mocną ekipę” - myślałem rozbawiony ale już nie zniechęcony – „kobieta, z którą nie da się porozmawiać, rudowłosy małoletni hacker, ślepy pedał, pedał złodziej i były lotnik - pilot awionetki.  A wszyscy ci ludzie cała ta szajka – która, nawiasem mówiąc, całkiem niedługo posądzona będzie o porwanie i uprowadzenie z rodzinnych pieleszy małoletniego idioty - w ogóle i absolutnie nie rzuca się w oczy.
- Marcin - zwróciłem się do rudowłosego, który niczym zbyt długa dżdżownica siedział skulony na tylnym siedzeniu auta i patrzył na mnie wzrokiem psa, który ściągnął ze stołu miskę z pączkami - skąd ci do jasnej cholery przyszedł do głowy pomysł uciekania z domu?
Poruszył się niespokojnie.
- Ja nie uciekłem – zaoponował - ja po prostu - chciałem jechać z tobą szukać Mahounda.
- Ale dlaczego - prawie udało mi się powstrzymać narastającą w moim głosie histeryczną wściekłość, ale tylko prawie - czy ty wiesz, że jeśli nas z tobą złapią, to wezmą nas za porywaczy? I że dla nich - machnąłem ręką za i obok siebie wskazując Myrtle i naszych homoseksualnych złodziei - to nie będzie jeszcze nic takiego, ale ja mam za sobą przejścia z prawem i dla mnie to nie musi już być takie miłe i przyjemne?
- Wiem - pokiwał głową gorliwie, a ja zastanowiłem się po raz kolejny, czy wszystko jest z nim w porządku - wiem. Ale ja naprawdę chcę znaleźć Mahounda. To była - zamilkł na chwilę, po czym wypalił - to była pierwsza książka, którą udało mi się przeczytać poza chłopcami z placu broni! To znaczy pierwsza, która była na tyle ciekawa, żeby była tego warta. A poza tym mam już prawie siedemnaście lat i mam prawo…
Pokręciłem głową bo – przyznaję się bez bicia - nie miałem na ten temat akurat nic do powiedzenia. Faktem jest, że byłem wściekły jak wszyscy diabli, ale faktem było też, że rozumiałem Marcina, bo chociaż nigdy nie miałem okazji ani ochoty przeczytać chłopców z placu broni, niewiele było książek tak bardzo wartych przeczytania jak książki Mahounda.
- Jedziemy dalej – powiedziałem, gdy milczenie przedłużało się, a ja sam nie bardzo wiedziałem co innego mógłbym powiedzieć - a ty staraj się nie rzucać za bardzo w oczy. I kiedy tylko znajdziemy się w Polsce - zawiesiłem na chwilę głos, starając się brzmieć tak surowo, jak to tylko było możliwe - kiedy tylko znajdziemy się w Polsce pójdziesz prosto do swojej spanikowanej matki i wyjaśnisz jej sytuację!
Marcin moją prośbę o nierzucanie się w oczy postarał się potraktować najwyraźniej metaforycznie, na każdym następnym postoju przebierał się bowiem w najdziwniejsze i najbardziej rzucające się w oczy ubrania: od garnituru pożyczonego od Dereka zaczynając, do jedwabnej arafatki Myrtle i okularów a la Clint Eastwood kończąc. W efekcie na każdej stacji benzynowej, na którą zajeżdżaliśmy wzbudzaliśmy niejakie - chociaż dyskretne - zainteresowanie obsługi, a ja byłem coraz bardziej zrezygnowany beznadziejnością sytuacji - oraz zdenerwowany tym, że mogą mnie zamknąć za porwanie małoletniego - chociażby tylko na czterdzieści osiem godzin. Do Krakowa dotarliśmy wczesnym rankiem dnia jeszcze następnego. Przygotowania do tego, czego mieliśmy - lub też raczej czego mieli dokonać Derek i Alfie - trwały kolejne trzy dni. Resztę tygodnia spędziliśmy włócząc się, zwiedzając i oglądając zabytki od wewnątrz oraz od zewnątrz, w niedzielę natomiast byliśmy już w posiadaniu nowego adresu Mahounda.
Do tej pory nie wiem dlaczego Derek i Alfie zdecydowali nam się towarzyszyć w wycieczce za ocean - być może prawdą było to, co zasugerowała Myrtle, a co wydawało mi się wtedy nieprawdopodobne - że po prostu nas polubili. Marcin - co można było przewidzieć po jego poprzednim wyskoku - został w domu i otrzymał zakaz poruszania się w obrębie najbliższych dwóch przecznic - o czym nie zawahał się poinformować nas wszystkich drogą telefonicznej konferencji, która kosztowała mnie zdecydowanie za dużo w stosunku do jej wartości. Gdy wylądowaliśmy na lotnisku w Seattle: ja, moja wybitnie niegustownie i zaściankowo ubrana kobieta oraz dwóch nienagannie ubranych złodziei, mieliśmy dokładnie i jasno wytyczony cel oraz trasę naszej podróży oraz niejasne przeczucie, że całe to wytyczenie i cel zda się psu na budę. Przeczucia nasze potwierdziły się zaraz następnego dnia popołudniu - ze Seattle bowiem polecieliśmy czterysta kilometrów na południe do małej, nikomu nieznanej dziury zwanej Greenleafs, w której poinformowano nas, że cyrku Stradivarius nigdy w niej nie było. Jak bowiem dzięki uprzejmości naszych dwóch obecnych towarzyszy podróży mieliśmy szanse się dowiedzieć aktualny – jeśli można tak powiedzieć - adres Mahounda opiewał na skrytkę pocztową w Portland zarejestrowaną na stałe na cyrk Stradivarius. Ze strony cyrku dowiedzieliśmy się także, że niejaki Mahound ma w nim swój popisowy numer połykając ogniste płomienie i rzucając nożami - czy jakoś podobnie. Na stronie znalazłem też zdjęcie Mahounda umalowanego w czarnoczerwone barwy, z maską założoną na twarz - i muszę przyznać, że wbrew swoim własnym oczekiwaniom nie doznałem żadnego wzruszenia patrząc na tego postawnego, wygiętego w tył w nienaturalnej pozycji mężczyznę. Ot zwykły sztukmistrz – myślałem - jakich niemało, to zdjęcie – jak czułem - nie miało nic wspólnego z moim Mahoundem cudotwórcą, Mahoundem żonglerem słowami, Mahoundem niezwykłym. Ta strona internetowa dała nam jednak niejakie potwierdzenie, że Mahound - a także jego aktualny adres - istnieją i że nie jest to kolejna zmyłka i ślepa uliczka na naszym do niego szlaku. Teraz jednak, stojąc pośród oświetlonych słońcem pól kukurydzy, zatopieni w leniwych dźwiękach country lecącego na pełen regulator z głośników stojącego na stacji benzynowej radia czuliśmy się bardziej niż wystrychnięci na dudka. Czuliśmy się oszukani, wykiwani i zagubieni - i uczucia tego nie zniósł w moim sercu nawet widok cesny lądującej na polu nieopodal nas. To uczucie - jak pamiętam - zniknęło na krótką chwilę dopiero gdy odnaleźliśmy cyrk Stradivarius.
Cyrk - jak to cyrk - wyglądał dla nas dorosłych na rozczarowująco mały i poszarzały. Wyblakłe od nadmiaru słońca i zbyt długotrwałego użytkowania plandeki pokryte były - niby lukrem - obrazami i napisami zachęcającymi do wzięcia udziału w przedstawieniu: sam namiot natomiast otoczony był przez setki, jeśli nie dziesiątki budek i przyczep campingowych rozrzuconych niby menhiry po obu jego stronach. Zapytany o Mahounda pracownik wzruszył ramionami i odszedł nie zaszczyciwszy nas nawet jednym spojrzeniem: dyrektor cyrku okazał się nieco bardziej rozmowny, ale i on nie był w stanie nam pomóc.
- Tak, znałem go - powiedział krótko i sucho. Jeździł z nami jakiś czas i dobrze mu szło, ale dwa miesiące temu – niecałe - zrezygnował z pracy i nie utrzymuje z nami kontaktu. Można wiedzieć, po co wam informacje o nim?
Wyjaśniłem, że jesteśmy fanami twórczości Mahounda, a on w odpowiedzi wzruszył ramionami i roześmiał się krótko - i jakby z politowaniem.
- To Mahound pisał książki – powiedział - byłem gotów się założyć, że coś było z tym kolesiem nie tak. No nic - zakończył i wyciągnął w moją stronę dłoń na pożegnanie tak niespodziewanie, że z rozpędu uścisnąłem ją serdecznie, zanim zdałem sobie sprawę z tego że ów gest zakończył naszą rozmowę i nawet nie miałem szansy zapytać się go, jaki Mahound naprawdę był - jako człowiek - No nic - kontynuował dyrektor cyrku - tak jak mówiłem, nie znałem go zbyt dobrze i nie wiem gdzie może się teraz podziewać. Życzę powodzenia w poszukiwaniach.
Jak zagubione dzieci brnęliśmy autostradą z trudnością wymijając w nagrzanym od upału powietrzu kolejne pojazdy - samochody, cysterny. Cykady cykały w nagrzanym powietrzu jak dziecięce grzechotki, a my w milczeniu pokonywaliśmy kolejne kilometry. Derek i Alfie opuścili nas w Bonney lake. Pożegnanie było krótkie i pozbawione nadmiernej emocjonalności: jedynie Myrtle objęła ich obu, ja wymieniłem z nimi zdawkowe uściski dłoni i tak odpłynęliśmy w swoje własne przestrzenie, znowu rozłączeni. Poszwendaliśmy się z Myrtle jeszcze kila dni po okolicy - trochę w nadziei, że może trafimy na jakiś ślad Mahounda a trochę tak po prostu - po czym wróciliśmy tam, skąd przyjechaliśmy: ja z walizkami a Myrtle ze swoim nieodłącznym czarnym globusem pod pachą. A potem zaczął się sezon i nie było czasu na nic poza lataniem i miłością: albo tak mi się przynajmniej wydawało.
***
Moje poszukiwania Mahounda z powietrza zacząłem na długo przed tym, zanim zrezygnowałem z poszukiwań naziemnych. Wciąż pisałem maile i słałem je do różnych redakcji, portali i wydawnictw, wciąż czułem jednak, że robię za mało, że to co robię jest niewystarczające, żeby go znaleźć. W tym czasie - wiedziony tak potrzebą serca, jak potrzebą ekonomiczną - znowu zacząłem latać awionetką i w czasie jednego z takich przelotów nad zatłoczoną jak zwykle w sezonie plażą przyszedł mi do głowy pomysł. Podczas następnego przelotu przyczepiłem do ogona plakat z napisem „szukam Mahounda” oraz numerem telefonu i przelatywałem z nim nad plażą kilkadziesiąt razy w ciągu dnia - tyle razy, ile zebrała mi się ekipa turystów gotowych popatrzeć na wielką wodę z góry. Każda inna kobieta poza Myrtle powiedziałaby, że jestem szalony jak norka podczas pełni księżyca. Ale nie Myrtle. Myrtle, gdy dowiedziała się o moim pomyśle przytuliła się do mnie tylko i powiedziała swoim omdlewającym, cienkim głosikiem.
- Że też wcześniej na to nie wpadłeś. A może zacząłbyś wypisywać samolotem w chmurach to samo? To bardzie przyciąga uwagę niż jakiś tam plakat.
Nie prostując jej wyobrażeń na temat różnic między samolotem i awionetką przycisnąłem ją tylko bardziej do siebie, wciąż zastanawiając się co zrobię, kiedy seks przestanie mi wystarczać jako substytut bliskości i kiedy nie daj boże przyjdzie mi do głowy z nią rozmawiać na poważniejsze tematy: kochałem ją bowiem bardzo. Na niebie nie zacząłem wypisywać informacji w chmurach głównie dlatego, że nie bardzo wierzyłem w możliwości mojej awionetki, a także dlatego, że chmur w sezonie było zdumiewająco mało. Ludzie na plaży czytali moje ogłoszenie do świata, wstawali poprawiali okulary przeciwsłoneczne i kładli się dalej na swoich ręcznikach, kocach i dmuchanych żyrafach: albo byli leniwi albo żaden nie był w stanie powiedzieć niczego na temat Mahounda. Tak minął mi sezon. Gdy przyszedł październik, a dni zaczęły stawać się coraz krótsze, nieuchronnie przyszedł kryzys: znowu czytałem wtedy dużo i znowu zaczynało mnie gnać do poszukiwań Mahounda. I wtedy w sprawie, która spędzała mi sen z powiek pojawił się przełom.
Myrtle przyszła do mnie rozpromieniona jak nigdy o godzinie dziesiątej rano - kiedy wciąż jeszcze porwany urokiem liter w nieprzespaną noc bujałem się w moim fotelu i doczytywałem ostatnie kartki - wyjątkowo nie Mahoundowej - powieści. Weszła bez pukania - jak zwykle bowiem człowieczek, u którego wynajmowałem pokój wyszedł z założenia, że skoro on nie ma nic cennego w mieszkaniu, to inni też nie musza niczego mieć - i wparowała do mojej wytapetowanej nory z impetem, po czym siadła mi na kolanach, twarzą w moją strony. Jako, że była jedyną rzeczą, która była w stanie oderwać mnie od lektury - nawet zajmującej - upłynęło sporo czasu, zanim znowu zaczęliśmy rozmawiać. I wtedy oznajmiło mi też, co tak bardzo ją ucieszyło.
- Wiem gdzie jest Mahound - powiedziała po prostu.
***
Zgodnie z informacjami uzyskanymi przez Myrtle, Mahound mieszkał w jednej z podejrzanych dzielnic w Hadze, w bungalowie stojącym wprost na pobrużdżonym zanieczyszczeniami kanale. Drzwi otworzyła nam kobieta polskiego pochodzenia w zawiniętym na głowie turbanie z ręcznika: przytuliła Myrtle i tak stały długo, witając się w milczeniu jak Kadafi z matką ziemią. O Mahounda spytałem dopiero, gdy weszliśmy do ciasnego i pachnącego lakierowanym plastikiem i smarem pomieszczenia: kobieta w turbanie spojrzała na mnie i przez moment zastanawiałem się ile wie i co myśli o naszych poszukiwaniach. Kiedy się odezwała zwróciła się jednak do nas obojga, tak jak gdybym to nie tylko ja gonił marzenia o Mahoundzie przez wszystkie kontynenty, jak gdybyśmy oboje: kobieta kręcąca globusem i lotnik- oszaleli na jego punkcie. Na punkcie jego umiejętności dobierania słów. Żonglowania nimi.  
- Spóźniliście się - powiedziała z rzeczywistym współczuciem w głosie - Mahound wyjechał dosłownie dzień przed wami. Nie wiem dokąd - pożegnał się tylko i wyjechał. To był miły człowiek, tylko jakby to powiedzieć… trochę szalony.
- Dlaczego szalony – zapytałem, łapiąc z trudem oddech z rozczarowania i nie oczekując żadnej konkretnej odpowiedzi. Kobieta potrząsnęła głową i odpowiedziała z wahaniem, jakby nie wiedząc czy wypada mówić o takich rzeczach, czy można oczerniać człowieka którego się lubi za jego plecami.
- Nie wiem czemu: tak jakby miał jakąś obsesję albo manię prześladowczą. Wciąż wydawało mu się, że ktoś za nim jeździ, że ktoś go śledzi – odpowiedziała w końcu łagodnym i spokojnym głosem człowieka pewnego swojego miejsca we wszechświecie - Mówił nawet coś o tym, że jego przyjaciele ostrzegali go przed kimś, kto podobno go poszukiwał… Czy coś takiego. To był dobry lokator, ale dziwny. Chociaż miły: nie można powiedzieć, że nie był miły.
***
Bycie pilotem nie jest łatwym zajęciem, tak samo jak łatwym nie było szukanie Mahounda, ale gdyby ktokolwiek mnie zapytał powiedziałbym, że nie ma na świecie zajęcia równie ciekawego jak latanie: i nie ważne czy traktuje się je jak pracę, czy lata się dla rozrywki, dla siebie samego. Teraz, w chwili obecnej na przykład latam nad polami i rozrzucam nad nimi gnój. Nie naturalne końskie czy krowie gówno, ale syntetyczny gnój w proszku, azotowe świństwo które potem, kiedy posadzę już moją Cesnę na ziemi wdycham, zjadam i ścieram z powiek co rano. I nie mogę powiedzieć, żeby było mi z tym źle - jednym z plusów tej pracy jest to, że płacą mi za nią naprawdę dużo. Kiedy wracam do domu Myrtle siedzi w nim i obraca wskazującym palcem czarny globus poprawiając fluidy czy też wolę bogów w całym naszym mieszkaniu - na które stać mnie z nadwyżką, co dodam nie bez dumy - tylko z jednej pensji. Potem kochamy się. A potem siadamy do samochodu i jedziemy oglądać świat. I kiedy tak jadę, nieraz przychodzi mi do głowy że - w pewnym sensie - moje poszukiwania Mahounda nie zakończyły się nigdy.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
EwaJ. · dnia 08.12.2013 18:53 · Czytań: 514 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 1
Komentarze
zawsze dnia 10.12.2013 04:00
Witaj, Ewo.

Nie jestem w stanie przeczytać Twojego tekstu, bo jego "zbicie" za bardzo męczy wzrok. Postaraj się może go zedytować, podzielić na akapity, najlepiej publikować tak długie kawałki w częściach, gdyż naprawdę, ciężko czyta się w internecie tak długie teksty.

Pozdrawiam
zawsze
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
valeria
26/04/2024 21:35
Cieszę się, że podobają Ci się moje wiersze, one są z głębi… »
mike17
26/04/2024 19:28
Violu, jak zwykle poruszyłaś serca mego bicie :) Słońce… »
Kazjuno
26/04/2024 14:06
Brawo Jaago! Bardzo mi się podobało. Znakomite poczucie… »
Jacek Londyn
26/04/2024 12:43
Dzień dobry, Jaago. Anna nie wie gdzie mam majtki...… »
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 26/04/2024 10:20
  • Ratunku!!! Ruszcie 4 litery, piszcie i komentujcie. Do k***y nędzy! Portal poza aktywnością paru osób obumiera!
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty