Waldek patrzył przez okno na stojącą na trawniku starą kobietę z psem. To był ten cholerny kundel. Jak mówią na takie psy? Sarenka. Takie małe nic, co to do psa nawet mało podobne, a szczeka aż bębenki pękają. Kotem by poszczuł to by pewnie uciekło. To chyba z rok temu było. Dziwne, że to jeszcze pamięta, ale to niezłe było. Ta stara, tak jak dzisiaj, wylazła na skwer z tym czymś. Czegoś chyba zapomniała, bo nagle jak się nie odwróci i drobiąc te swoje trzęsące kroczki dwa razy szybciej niż zwykle zasuwa z powrotem do bramy. Tego ratlerka ze sobą ciągnęła, ale chyba za słabo smycz trzymała, bo się wyrwał. Wołała go, ale nie przyjść i tylko szczekał. Machnęła ręką i poleciała. Babsko stare. Co tam się stało? O! Gazu nie zakręciła. Później opowiadała o tym, czy kto chciał czy nie chciał słuchać. Ratlerek tak biegał po tej trawie i jazgotał za nią. Trafem akurat Waldek przechodził. Do domu szedł. Piwo sobie z Janiakiem wypił to humor miał. A to gówno jak go zobaczyło, od razu zaczęło szczekać jeszcze głośniej. Ta stara znów go chyba zawołała przez okno, bo przestał szczekać i się w to okno zagapił. Wtedy Waldek jak nie podbiegnie i kopa mu nie wypierdoli! Ratlerek chyba z metr się w górę wzbił, a jak wylądował to miękkie to lądowanie nie było. Piszczał, skamlał, wył; jeszcze trochę i by się z bólu mówić nauczył! Stara tup-tup-tup po schodach, ale Waldek nie czekał, za blok się schował i za tym blokiem mało się ze śmiechu nie udusił! Misiu, kochanie ty moje, kto ci krzywdę zrobił? Słodkości ty moje, no przestań już płakać! Pańcia cię do domu zabierze. A Waldek przeszedł obok, jakby nigdy nic. Dzień dobry pani Biszczakowa. Starucha tylko go zmierzyła podejrzliwie.
Odwrócił głowę i popatrzył w głąb mieszkania.
Dziecko spało w kojcu, raz po raz wstrząsał nim jeszcze spazm po przepłakanej nocy. Zośka - żona Waldka mówiła coś o wyrzynających się zębach. Jak długo mu się jeszcze te zęby będą wyżynać? Toż ryczy cały czas! W nocy oboje oka nie zmrużyli. Dobrze, że teraz chociaż śpi. Drugiego bachora do przedszkola poprowadziła. Trochę spokoju nareszcie. Waldek mógłby się położyć i odpocząć po nieprzespanej nocy, ale zawsze tak jest, że jak się bardzo zmęczy to staje się nadpobudliwy i zasnąć nie może. A za dwie, trzy godziny pewnie go będzie ścinać z nóg, tylko że wtedy trzeba już się będzie do pracy na druga zmianę szykować. Szlag by to trafił! Co człowiek w ogóle ma z tego życia? Najlepiej to było pięć, sześć lat temu. Żadnych obowiązków, żadnych ryczących całe noce bachorów. Wystarczyło stare Audi pożyczone od ojca, jakieś piwo, impreza, dziewczyny i już Waldek był szczęśliwy. No i skończyło się, tak jak i niejednemu. Wpadli, ojciec się wściekł i trzeba się było żenić. A mówiła, że pigułki bierze. Może i brała, tylko chyba nie w te dni, co trzeba. Nieważne. Mógł trafić gorzej, bo zła kobieta nie jest. Gotuje, sprząta, i wygląda jeszcze jakoś, jak się umaluje. A teraz Waldek ma już dwadzieścia siedem lat, babę, dwa bachory na karku i nic więcej. No, fakt, samochód też ma. Szrota z Niemiec i własny dach nad głową, którego by pewnie nie było, gdyby jego i jej rodzice nie pomogli. Właściwie to nigdzie nie był i niczego nie widział, bo zwyczajnie nie zdążył przez tę wpadkę. Wszystko się skończyło. Jakoś szybko, za szybko Waldka zdaniem. Bo ani się człowiek obejrzał, a już stał się dobiegającym trzydziestki dzieciatym prykiem. A dalej co? Żeby chociaż żyć w jakimś miejscu, gdzie się coś dzieje, a nie w tej dziurze od poranku do zmierzchu, od poranku do zmierzchu, od poranku i tak w kółko. Bez pomysłu na to co dalej. Kiedyś jeszcze w spodniach fiut się prężył to się miało jakąś ikrę. Gdzieś człowieka goniło, czegoś chciał… A teraz? Żonę puknie raz na tydzień w sobotę i to niby pełnia szczęścia tak? Za innymi dupami się oglądać nie po bożemu i jeszcze człowiek z płaskiej dostanie, jak niedawno od tej Alki Zawadzkiej. Co się ona taka święta ostatnio zrobiła? Ludzie gadają, że podobno nawet sobie ołtarzyk w domu postawiła. Taka młoda a już baniak zryty. Ale ona to przynajmniej świętego pierdolca załapała i ma, a Waldek co? Nic. Od czasu do czasu z kumplami, tak samo udupionymi jak on, na piwo czy flaszkę sobie wyskoczy, ale to tak na szybko, bo co to by było jakby się baba z teściową dowiedziały. Poranki i zmierzchy, poranki i zmierzchy. Dwa bachory z babą co sobotę. Niedziele u teściów albo u rodziców. Na przemian. W robocie też ten szef, jakiś burak-ponurak, że o premię to nawet pyska strach otworzyć, bo jeszcze w mordę lewarkiem dostaniesz. Gówniana ta wypłata, ale na co po zawodówce można liczyć? Za granicę warto by się ruszyć, ale znajomości żadnych, z językiem krucho, a po powrocie to jeszcze własne dzieci "Pan do kogo?" pytać się będą, a we własnym wyrku jakiegoś fagasa znajdziesz. Tak, że panie bierz tę oto smycz, sam sobie ją na szyję zakładaj, a jak mocniej cię szarpną to się uśmiechaj i chwal, że taka wygodna.
Szlag by to…
- Coś taki zamyślony? Mała śpi? - żona Waldka niepostrzeżenie weszła do mieszkania i nie czekając na odpowiedź krzątała się po pokoju. Zamierzał coś mówić, zareagować, ponarzekać… Mógłby w ostateczności pójść do garażu. Zamiast tego tylko patrzył na nią. Czuł ogromny głaz przygważdżający go do ziemi. Tej ziemi. Przeklętej ziemi Zaścianka.
I wtedy go olśniło. Jakaś dłoń w jego głowie pstryknęła palcami. Później, kiedy sobie o tym przypominał, raczej próbował przypomnieć, a i tak niewiele z tego pamiętał. Tyle tylko, że "chciał".
Chciałem, wreszcie czegoś chciałem. Dlaczego już nie chcę? Chcę! Tak bardzo chcę znów czegoś chcieć! I nie potrafię!
Tymczasem jednak chciał jak wszyscy diabli. Tajemniczy pstryczek obudził w nim chcenie nie tak dawnej młodości.
- Anetko. Muszę jeszcze gdzieś wyskoczyć. Za godzinę wrócę.
Wybiegł na ulicę nie słuchając jej wołania, żeby przy okazji kupił ziemniaki na obiad. Minął Biszczakową która znów podejrzliwie mu się przyglądała, od dawna podejrzewając, że to ten bandyta musiał zrobić coś Misiowi, bo Misiu jak go widzi to się zawsze do swojej pańci tuli i tylko warczy cicho zamiast obszczekać dziada jak należy.
Waldek wyjechał z garażu i skierował się na stację benzynową. Przestępując z nogi na nogę patrzył jak wyjeżdżony przez jakiegoś Niemca Ford żłopie dziewięćdziesiąt pięć oktanów. Przez chwilkę, króciutką chwilkę miał zamiar potulnie kupić te ziemniaki plus jeszcze jakieś piwo, żeby zasnąć i wrócić do domu. Sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyjął portfel. Przeliczył wypłacone z jedynego bankomatu w mieście pieniądze, a potem płacąc za benzynę kupił papierosy. Rzucił to świństwo pół roku temu i tęsknił za nim codziennie przez cały ten czas. Nałóg uśmiechał się do niego pożółkłymi zębami sadowiąc się obok, na przednim siedzeniu, kiedy Waldek rano przekręcał kluczyk w stacyjce; otwierał mu drzwi do garażu, podawał pilota do telewizora albo wychylał się z drugiej strony łóżka, kiedy Waldek, wysapawszy już swoją miłość, opuszczał ciało żony by lec obok niej w pościeli.
Wyciągnął papierosa z paczki i przyglądał mu się. Marlboro w miękkim opakowaniu. Chciał. Tylko to się liczyło.
Wpompował tę niewielką ilość trucizny w czerwień krwi i to wystarczyło. Poczuł znów to rozkoszne ciśnienie w żyłach. Pstryknął niedopałkiem przez uchyloną szybę. Dokładnie w chwili kiedy mijał tablicę z napisem "Zaścianek".
Nacisnął gaz.
Ocknął się trzy papierosy i sto kilometrów dalej, w innym świecie, w którym świeciło prawdziwe słońce.
Dziewczyna stała na poboczu drogi z wyciągniętym kciukiem. Depcząc hamulec wiedział już o niej wszystko. W legitymacji miała siedemnaście lat, a w plecaku tanie wino i zioło. W oczach nic więcej, niż boską, nastoletnią głupotę. Gdyby powiedziała, że jest gwiazdą uwierzyłby bez wahania. Była melanżową gwiazdą wschodzącą dla wszystkich, którzy ją chcieli, nawet na jeden imprezowy numer czy lodzika w ubikacji. To było bez znaczenia. Przecież nie będzie się jej oświadczać. Chciał ją tylko podwieźć kawałek dalej. Chciał. Chciał bardzo.
Dokąd jedziesz?
A więc ona, jej były facet, melanż, Karolina, najlepsza przyjaciółka, tak, lubi czasem zapalić, byłą kiedyś z Holendrem, tam wszyscy palą i nikt nie robi z tego sensacji, poza tym ona, jej były facet (ale ty wyglądasz na porządnego mena), impreza na której była, impreza na której będzie, impreza na którą nigdy by nie poszła…
Podoba ci się mój samochód?
No tak, jej stary, jego samochód, jego żona, czyli jej macocha, ich rozwód, jego pieniądze, jej mieszkanie, ona miała już dosyć, bo szkoła, stopnie nauczyciele, od szkoły woli muzykę, techno, bo techno jest zajebiste, ale kiedyś to nawet metal…
Słuchaj, a może zamiast na ten melanż poszłabyś ze mną do "helldensu" na "skandalpartynajt"? Jak ci się znudzi zawiozę cię gdzie będziesz chciała.
Klub? Dyskoteka? No właściwie to ten melanż..., że "helldens"? Jasne, że słyszała, podobno drogi wjazd, ale żeby było spoko, bo ona nie z takich, no to super, zajebiście, zawsze chciała, kurwa, ale czadowo!
Jak ci na imię?
Jasne. Ona jest Bianka, a on się goli tramwajem. Zapalisz? (czuję, że zawiozę cię dzisiaj dalej niż marzysz Bianko…
Jej cipa miała smak i zapach dzikich dróg, zagubionych horyzontów, kradzionych samochodów, oglądanych na diwidi ojca pornograficznych filmów, taniego wina, przekleństw, skoku na banji z Mont Everestu…
A jej język znał wszystkie słowa świata.
Nad ranem obudził się sam wśród ścian obitych lichą tapetą i grzybem. Dziewczyny nie było. Nie było także papierosów.
Dobrze, że był jeszcze portfel, a w nim ostatnie dwieście złotych.
Waldek ubrał się i wyszedł na korytarz.
- Gdzie ja jestem?
Właściciel motelu spojrzał na niego, pogrzebał ułamaną zapałką w zębach świńskiego ryja, który miał zamiast twarzy i w końcu wymienił nazwę miasta.
- Daleko stąd do Zaścianka?
- Obawiam się, że wieczność.
- Przepraszam?
- Nie wiem kolego. Tu, w dużym mieście nie interesujemy się tak bardzo tym, gdzie jaka wioska na prowincji leży.
Waldek kupił od niego papierosy i wrócił do pokoju. Wchodząc potknął się o próg i przewrócił, rozbijając na kawałki jak gipsowy posąg. Z pęknięć w jego ciele ciekła czarna, smolista maź, która wkrótce zlała się w kałużę tuż przed jego zdumionymi oczami. Z mazi powoli, bardzo powoli coś wypełzało. Nie mógł się ruszyć, ani odwrócić. Leżał więc tak, osobno głowa, osobno tułów, nogi w drugim końcu pokoju… I patrzył. Rozpoznał wreszcie. To była myśl. Czarna, paskudna, ociekająca przygnębieniem.
- Co ja zrobiłem?!
A potem wszystko chrupnęło i Waldek rozsypał się w pył.
Jednocześnie obudził się szarpnięty koszmarem. Dziewczyny nie było. Nie było także papierosów.
- Gdzie jest portfel? O Jezuu…
Na szczęście był. A w nim ostatnie dwieście złotych.
Ubrał się i wyszedł na korytarz.
- Gdzie ja jestem?
- W Łodzi.
- Daleko stąd do Zaścianka?
- Zaścianek? Chyba jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów.
Kiedy wszedł do sypialni jego żona kołysała płaczące dziecko.
- Myślałam, że będziesz dopiero za godzinę. Kupiłeś te ziemniaki?
Otworzył usta i wrzeszczał na nią. Wrzeszczał o tym jak bardzo chciał ją zostawić, uciec… Uciekł więc i musiał wrócić. Co to za los?! Co to za życie, które zmusza go by wracał? Tam. TAM! Tam był inny. Nie. Tylko wydawało mu się, że będzie inny. Chciał! A po przybyciu na miejsce okazało się, że jest wciąż ten sam.
Spojrzał na nią.
To ja o mało nie skonałem rozsypany w proch na podłodze w jakimś kurwidołku, gdzie zdradzałem cię bez najmniejszych skrupułów z jakąś siedemnastoletnią blacharą, a ty pytasz mnie czy kupiłem ziemniaki na obiad?!
- Tak. Zostawiłem w siatce w kuchni.
Spojrzał przez okno. Na trawniku przed blokiem stała stara Biszczakowa ze swoim ratlerkiem.
Zaścianek.
- Jaki dziś dzień?
- Środa. Chyba się na deszcz zbiera.
- Uhm - zamknął okno.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt