Zaprosiła nas na kolację - zadzwoniła zaraz po powrocie do kraju; chciała jak najszybciej się spotkać, pogadać, dowiedzieć jak i z kim żyję. Była wyczerpana - jak oznajmiła - miała za sobą tournee, podczas którego wyszła za mąż, przyszły na świat jakieś dzieci... pragnęła spokoju i odpoczynku; mimo to nalegała na spotkanie. Zadzwoniła więc i umówiliśmy się; Kalinowa z początku niechętnie na to przystała, krzywiła się, nie chciała ze mną iść; miała inne plany na wieczór - wystawa dzieł kogoś bliskiego, jakiejś rzeźbiarki, z którą przyjaźniła się od lat, czy coś podobnego; do tego dostała miesiączkę, narzekała na bóle, ale w końcu, po długich namowach i proszku, który połknęła, uległa, a później nawet stwierdziła, że to całkiem fajny pomysł. I pojechaliśmy.
Przywitała nas bardzo serdecznie, z miejsca wpadliśmy sobie w ramiona. Sprawiała wrażenie szczęśliwej. Oprócz nas było sporo osób: nieznajome twarze zbite w kilkuosobowe grupki, rozsypane w nieładzie, w salonie, na tarasie, wszyscy, co do jednego, zgięci w stawie łokciowym z toastami i wyszczerzonymi zębami; wypindrzone foki chichotały brzęcząc biżuterią, spalone południowym słońcem, ukazując swoje nowe maski, maski masek; wydepilowane, wyszorowane i wyperfumowane, do bialej kości, w towarzystwie wyżelowanych i wyluzowanych, szarmanckich gachów - nieważne - piliśmy i jedli, rozprawiając radośnie i pobrzękując do siebie kielonkami, a wszystko w ogrodzie za domem, pod lampionami, wśród krzewów, kwiatów i świec.
Słońce powoli zawija swoje szkice na niebie. Ktoś rozsypał kokainę. Z mroku wyłaniają się nowe zjawy. Brzęczą rozmowy.
Wieczór minął jakoś beztrosko; rozpierzchnęliśmy się po całym domu. Jedna z dziewczyn, wykorzystując zamieszanie, , gdy jakaś parka podpłynęła i zaczęła się żegnać, z żalem wytatuowanym na twarzy, kiedy akurat rozmawialiśmy zbici w grupce, wzięła mnie za rękę, cichaczem nakazując zachować spokój i pociągnęła za sobą na górę; niemo wpatrzony w skąpy strzępek majtek, uśmiechający się, pod koronkową sukienką, jędrne wijące się pośladki, odstające od całej reszty, płynąłem za nią jak we śnie, po schodach . Zupełnie zapomniałem o Kalinowej. Zastała nas na szerokim wyrku otoczonym czterema kolumienkami, po jakimś kwadransie. Stanęła w progu, ogarnęła bystro sypialnie i rzuciła nam pozdrawiający uśmieszek. Nasze oczy skrzyżowały się. Kiedy weszła do środka miałem rękę głęboko zakotwiczoną pod spódnicą dziewczyny i puściłem jej oko. Podeszła do okna, wyjrzała na ogród, sprawdziła wilgotność powietrza za oknem, nosem, i poruszyła niemo wilgotnymi ustami. Po chwili odwróciła się i oparta o parapet, wlepiła w nas swój wzrok. Dziewczyna zaprosiła ją do wspólnej zabawy, skromnie odmówiła. Postała jeszcze chwilę, po czym, najwidoczniej znudzona, rzuciła się do drzwi i opuściła nas. Przez krótka chwilę słyszałem jak klapie swoimi klapkami na schodach .
- Jak mogłeś mi to zrobić, Josefie? - zapytała kiedy wskoczyłem do jej pracowni przez okno w kilka godzin później.
Kątem oka spostrzegłem jakąś obcą postać skuloną w łóżku, pod pościelą. Zdziwiło mnie to, ale nie dałem niczego po sobie poznać. Rozejrzałem się uważnie za jakimś miejscem gdzie mógłbym sobie klapnąć.
- Zrobiliście to na moich oczach... - powiedziała ze smutkiem.
- Myśleliśmy, że sie przyłączysz - odpowiedziałem przerzucając jakieś rzeczy z krzesła na łózko. - Byłaś taka zadowolona. Stałaś zrelaksowana obok łóżka, machałaś nogą i zaciągałaś dymem z diabelską rozkoszą wymalowaną na twarzy. Przyglądałaś się wszystkiemu tymi swoimi bystrymi tęczówkami jakby ci to pasowało, jakbyś zaraz miała zdjąć swoje szerokie żeglarskie szorty i majtki i wskoczyć do nas - dryfujących w prześcieradle. Nie wiem dlaczego tak nagle odeszłaś , spochmurniałaś; przypomniałaś sobie o rodzinnej tragedii sprzed lat? Co ci się stało? Wstałaś i wyszłaś bez słowa, trzaskając drzwiami; nie pożegnałaś się nawet, a one, te wszystkie córy, nawet cię polubiły. Zaraz chciałem za tobą biec - dodałem szybko- ale ona, ta sucz, przywarła do mnie; jej podniecone, rozgorączkowane piersi, jak czarodziejska poduszka powietrzna schowały moja małą głowę w jakąś naelektryzowaną otchłań, jeździła po mnie swoim łonem, pruła mą szczenięcość swoim kurewskim dziobem, wprawiła w paraliż członki moje. Czy nie widzisz: jestem niewinny.
- Ty skurwysynu! - krzyknęła.
Uchylam twarz przed ciosem. Boening 777 leci swoim dziobem prosto w stronę mojej jedynej prawej skroni.
- Później - ciągnę zawadiacko - zażyczyła sobie, bym odprowadził ją do domu; przed domem swej czcigodnej matki podciągnęła kieckę, oparła o czereśnie i rozstawiła nogi, szeroko, i wypięła dostojnie swoje obfite poślady. Cóż miałem robić? Przywitałem się po raz drugi, niewyżyta cipa, tym razem na szybko, pod nagim księżycem. Wyobraź sobie jakie to ryzykanckie, nawet bohaterski: gdyby tak mamusia przebudziła się i w drodze do klopa usłyszała te wszystkie klapsy, szermiercze pchnięcia i wszystkie odgłosy dochodzące z jej szanownej zagrody, które wydawała jej córeczka, istna commedia dell’arte...
Fontanna piwa wylewa się strumieniem spomiędzy cienistego pasemka jej ust , zmoczyła moje włosy i czoło; krople, zimne krople zmieszane z jadem jej śliny spływają po twarzy na krawat; poczułem przypływ energii.
- Orzeźwionko, co? - zachichotałem wycierając się w kawałek jakiejś szmaty.
Postanowiłem jak najszybciej zmienić temat.
- Kim jest ten gość? - wskazałem niby obojętnie głową w stronę łóżka i od razu przestrzegłem - Obudzisz go jak będziesz tak krzyczała.
Patrzy na mnie wzgardliwie, milczy. Ćwierć wieku ćwiczyła ten manewr przed lustrem. " Tak właśnie spojrzę na niego po raz ostatni " - myślała sobie. Tak właśnie patrzy się na kogoś, kogo się chyba kochało i w kogo się pewnie wierzyło, w jego oddanie, do czasu jak nie wyblakł, nie znudziła się nim i nie zachciała czegoś nowego; chciałaby zapiąć go w obroże, przypiąć sobie do pępka i rządzić jego wyborami. I nie pojmuje, że zawsze istnieje jakiś nowy świat, niedostępny dla niej - ciche kroki boga - i, jeśli tylko nie zaprzedał się do końca tej swojej kurwie i nie poświęcił się na całej linii, wejdzie tam, w ten świat.
- Poznałam go na przejściu dla pieszych -wyznaje po chwili - kiedy wracałam, w środku nocy.
Uśmiecha się pod nosem. Ukazuje skrawek perłowych zębów. Iskierki tańczą taniec wojenny w jej źrenicach.
- To moja podświadomość - ciągnie dalej tajemniczo - Nie wiedziałam, że mam tak silnie ją rozbudowaną. W głębi pragnęłam się zemścić i proszę... oto pojawił się, pięknie potraktował, przeprowadził na drugą stronę, pocałował na odchodne i odszedł, jak gdyby nic. Ot, zwyczajna przysługa o trzeciej w nocy. Żadnych imion, wymiany telefonów, nic. Odwróciłam się i krzyknęłam mu w plecy. Ucieszył się. Odprowadził do domu, rozmawialiśmy. Ach, jak pięknie rozmawialiśmy. Od razu poczułam się lepiej. Znowu poczułam się zrozumiana. Nie ma się czym przejmować, kiedy ktoś cie rozumie - niczym się nie przejmuję. Już mi lepiej. Chcę papierosa...
Zapatrzyła się gdzieś poprzez cały ten mrok spowijający wszystko dokoła. Podałem jej ogień. Wiedziała, że ją obserwuje - zdradziły ją kąciki ust.
- Kto kupił piwo? - zapytałem niby od niechcenia.
- On.
- Fajny koleś?
Odwraca głowę w stronę wyrka, gdzie przez chwilę śle tęskne, miłosne spojrzenie, mokre z rozkoszy i przesycone alkoholem.
- Na razie dopiero co się znamy... zobaczymy.
Po chwili wybucha śmiechem, wspólnie z ognikami świec i cieniami drgającymi w szalonym tańcu na ścianach, podłodze i suficie. Zerka na mnie z ukosa, jak na jakiegoś krasnala, chce mnie rozpoznać, mruży oczy. Bierze sporego łyka. Prosto z butelki.
- Myślę, że się dogadamy - stwierdza.
- Myślę, że tak.
Na te słowa beka mi w twarz.
- Spierdalaj, Josef - mówi. - Jest już późno.
Muszę coś zrobić; chcę zostać, zobaczyć, jak koleś budzi się ,a ona mówi mu : " cześć" i patrzą na siebie przez ułamek sekundy, dostrzegają jakieś rysy, kawałek DNA , a później udają, że już zupełnie co innego ich interesuje, krzątają się, niewinne uśmieszki.
Znowu beka, tym razem głośniej.
- To Koziorożec - mówi. - Ma trzydzieści trzy lata.
Jej twarz nabiera cech świętości, umartwienia, dotyka skrzydlaście słowami zza ścian i skupia wzrok na białej kartce na biurku, jednocześnie i powoli.
Zgarbiona jak przed ołtarzem: obserwuję ten akt sięgając po jedną z butelek piwa, którą jej kupił.
- Trzydzieści trzy lata!O, Mistrzu z Nazaretu, gdybyś wiedział...- wołam w zachwycie - Od razu przychodzą mi na myśl suche patyki porozrzucane na piasku pustyni, w jej afotycznej głębi, kto to tutaj podłożył, to całe ruchające się życie?
- W dupie z tym, przymknij się...
- "Leży to w przestrzeni, w której czasem muszę się znaleźć, nieunieknienie." - recytuję.
Unosi dłoń jednoznacznie nakazując milczenie, niczym caryca. Musi coś zapisać. Właśnie wpadł jej do głowy jakiś pomysł, większa myśl, szkic, warty zapisania. Pochyla głowę, jej czarne loki pełzają za nią po gładkim blacie.
- Kocham cię... - wymamrotałem.
- Nie będę cię słuchała - mówi, spokojnie skupiona, gryzmoląc coś z uwagą - Nie będę słuchała o twojej głupiej miłości, pajacu i nie będę znosiła dłużej twojego pajacowania.
Rzuca mi szybkie spojrzenie i ciągnie dalej, pochylona nad biurkiem:
- Twoja miłość jest niska; jesteś gówniarzem, ślepcem i błaznem, i mimo to nie potrafisz już mnie rozśmieszyć, i nic już nie zmienisz, rozumiesz, nie możesz niczego zmienić...
Na ostatnie słowa kładzie szczególny nacisk; w ołówku pękł grafit. Spojrzała na zegarek.
- Rany, ale późno! Zaraz muszę wstawać...
Chciałem coś powiedzieć, ale szybko mnie zgasiła.
- Stul pysk! - warknęła.
- To chyba jakaś wartka rzeka, jej odnoga...
- To zwyczajny dzień, zwyczajna noc, nieważna igraszka. Idź i nie przejmuj się już, kochanie.
Kichnęła. Uniosła w górę swój podkoszulek, odsłaniając brzuch, który kiedyś całowałem i wysmarkała się. Wstałem i wyszedłem na dwór. Chciałem popatrzeć na księżyc ale nie było żadnego księżyca na świecie.