Klepsydra - Nihil Vanite
A A A
Klasyfikacja wiekowa: +18

Klepsydra

Ściemniało się. Słońce zachodziło krwawo, pozostawiając jedynie namiastkę tego, czym przez cały długi letni dzień można się napawać; namiastkę życiodajnego światła. Na niebie pojawiały się kolejno pasy zimnych i ciepłych barw, które oprócz tej nieodgadnionej pustki, będącej zresztą złudzeniem optycznym, wypełniały również moje zmęczone serce. Nie bez przyczyny wraz z zachodem słońca znika nadzieja na nadejście nowego dnia. Szczególnie w przypadku, kiedy ktoś umówił się ze śmiercią na rozmowę w cztery oczy, której to pechowo nie da się odwołać. Tak mniej więcej jest ze mną. Siedzę wpatrzony w klepsydrę, widzę piasek przesypujący się niemiłosiernie z góry na dół i bardzo dobrze wiem, co stanie się , gdy ostatnie ziarenko, uginając się pod ciężarem własnej bezradności opadnie na dno kończąc czyjeś życie i, kto wie, być może dając początek jakiemuś nowemu. Nieopodal sterczy wbity  w ziemię szpadel. Po co umierającemu łopata? Zapewne po to, by przygotować sobie prowizoryczny grób, dalej już i tak natura zrobi swoje. Najpierw do akcji wejdą destruenci: różnego rodzaju organizmy, które pożywią się moją skórą oraz wszystkim innym, co się pod nią znajduje. Ciekaw jestem, czy do samej powierzchni dotrą ciche mlaśnięcia lub cichutkie popiskiwanie wyrażające aprobatę „Hej stary, to się dopiero nazywa kolacja. Od dawna nie wciągnąłem soczystego móżdżku człowieczego w sosie własnym”. I tak dalej. Z tego miejsca chciałbym przeprosić wszystkich, którzy za genialny pomysł uznali zabieranie się za lekturę przy śniadaniu, obiedzie lub podczas innego posiłku. Niech to będzie przypomnieniem, że jedzenie i czytanie to niezbyt dobre połączenie.

Wracając do meritum, przy pomocy tego oto przepięknego szpadla wykopałem sobie dziurę w ziemi, by po usłyszeniu brzęku ostatniego ziarenka piasku(którego strukturę krystaliczną podziwiam odkąd dowiedziałem się jak wygląda – polecam)wpaść do środka i nigdy więcej się nie obudzić. Nie było innego wyjścia. Zostało w końcu tylko 20 ziarenek.

Na horyzoncie ledwo można było dostrzec cienki żółto-pomarańczowy łuk. Nic więcej ze słońca nie pozostało. Wszystkie odgłosy, które tak cenimy za dnia: śpiew ptaków, stukanie dzięciołów, szum wiatru, nagle ucichły pozostawiając jedynie martwą, okrutną ciszę. Siedziałem pochylony nad własną mogiłą i liczyłem ziarenka. Zostało już tylko 10. W tym momencie choroba sięgnęła zenitu, ponieważ zacząłem odczuwać odrętwienie we wszystkich kończynach po kolei, a następnie bolesne impulsy wzdłuż całego kręgosłupa. Spowodowało to niemal utratę świadomości, ale jakimś cudem z tego dziwacznego i nikomu żywemu nieznanego stanu udało mi się wydostać, by powrócić do życia na ostatnie sekundy i obserwować ostatnie 3 ziarenka, stykające się ze szkłem, gdy dobiegał końca ich krótki lecz efektowny upadek. Cóż mogłem na to poradzić, osunąłem się do grobu i…

Słońce zaszło. Jedyne, co zostało po jego nieuchronnym zniknięciu to strach, gniew, ciemność i niemiłosierny ból, na którego w języku żywych nie ma słowa. Fale morskie rozbijały się o piaszczysty brzeg, ograniczający bezludną wsypę, na której bohater tej historii zakończył swoją podróż. Na pisaku, tuż przy brzegu, wykopany został dół, w którym legł, a który potem zalały i przysypały piaskiem te same fale, które tak bezszelestnie szumią w nocy, kiedy budzimy się w jakimś nadmorskim miasteczku. Na piasku stało małe, przenośne radio, które jakimś cudem wykrywało zasięg stacji, puszczającej na okrągło hity minionych lat. Wśród nich, znalazła się pewna mało znana piosenka Simona i Garfunkela: „The Sun Is Burning”. Kiedy zapanowała już całkowita ciemność, rozległy się jej ostatnie słowa

Now the sun has disappeared
All is darkness, anger, pain and fear
Twisted, sightless wrecks of men
Go groping on their knees and cry in pain
And the sun has disappeared

 

***

 

   

Sen właśnie się kończył. Głos, który przypominał krzyk cierpiącej ofiary, stopniowo przekształcił się w przeciągliwy pisk budzika, informujący mnie o tym, że już pora, bym wstał i rozpoczął nowy dzień. Zdawało się to nieuniknione. Dlatego też po paru minutach spędzonych na wpatrywaniu się w sufit(zapewne w poszukiwaniu usprawiedliwienia dla kontynuowania odpoczynku)wstałem wreszcie z łóżka i śpiącym krokiem, na wpół przytomny podszedłem do szafy. Otworzyłem ją powolnym ruchem prawej ręki i zacząłem się zastanawiać nad tym, co stamtąd wyciągnąć. W końcu wybrałem zestaw ubrań i poszedłem pod prysznic. Orzeźwiła mnie jak zwykle gorąca woda. Mimo, że większość osób po gorącym prysznicu robi się senna, ja budzę się do życia. Trudno to racjonalnie wytłumaczyć, bo ciepła woda znacznie słabiej reaguje na zmysł dotyku, w końcu temperatura wody jest zbliżona do temperatury ciała. W każdym razie pobudzony ciepłą wodą gotów byłem już w pełni przytomny dotrzeć do kuchni, żeby przygotować proste śniadanie. Otworzyłem lodówkę, przeszukałem ją szybko wzrokiem i wybrałem parę niezbędnych produktów, potrzebnych do zrobienia jajecznicy. Kiedy wbijałem jajka do miski, by je rozkłócić natychmiast myśli o pracy i zmęczeniu nią powodowanym zamieniły się w ogromny spokój. Z jakieś tajemniczej przyczyny obserwowanie czegokolwiek, co się gotuje sprawia mi przyjemność. Nie dlatego, że lubię niszczyć wszystko dokoła by potem tworzyć coś z niczego, na czym z grubsza gotowanie polega. Dlatego, że wykonywanie następujących po sobie czynności, składających się na proces gotowania wymaga uwagi, koncentracji, która odciąga mnie od codziennych kłopotów. Niestety ten utopijny stan trwa niezwykle krótko i w pewnym momencie jestem zmuszony wrócić do rzeczywistości bez względu na to, jak bardzo okazałaby się brutalna i niesprawiedliwa. W takich momentach przeżywam czasem szok.

Właśnie kiedy usiadłem na krześle, postawiwszy uprzednio talerz z jajecznicą na stole, poczułem niepokój. Coś musiało się wydarzyć, czegoś wyraźnie mi brakowało. Najstraszniejsze jest to, że nie byłem w stanie uzmysłowić sobie co to takiego. Co zniknęło? Albo kto zniknął? Dzieci już od dawna są w szkole, ale to nie to. Faktycznie mieszkanie wydaje się bez nich puste, ale ten niepokój dotyczy czegoś innego. „Wiem” - pomyślałem – „Nie ma Laury”. Z moją żoną byliśmy niezwykle blisko. Zawsze czuliśmy się niezwykle komfortowo i bezpiecznie w swoim towarzystwie. Zupełnie jakby udało nam się wspólnie stworzyć azyl, do którego nikt poza nami nie miał wstępu. Co prawda później ten azyl powiększył się o dwie osoby, ale to nie zaburzyło w żadnym razie jego równowagi, a wręcz przeciwnie: ustabilizowało ją, nadało całkowicie nowy, nieznany mi do tamtej chwili stan, stan równowagi niczym nie zmąconej, jakby wiecznej.

Popadłem w zamyślenie i starałem się wytłumaczyć sobie, że przecież to normalne, że odczuwamy silny brak, kiedy nie ma z nami kogoś, do kogo tak mocno się przywiązaliśmy. Jednak niepokój wciąż trwał, a ja nie potrafiłem znaleźć jego prawdziwego źródła. Postanowiłem jednak zakończyć te dogłębne rozważania i poddać się rutynie. Jeśli coś miało odwrócić moją uwagę od tego niezidentyfikowanego stanu, to właśnie codzienność. Zacząłem szykować się do pracy. O niewielu rzeczach musiałem wprawdzie pamiętać. Wystarczyło zapakować do torby fartuch, moje ulubione pióro, którym zawsze zapisywałem wyniki badań, wszystko inne, co wiązało się z życiem zawodowym, ale także podpisywałem samoprzylepne kartki z przypomnieniami dla dzieci, żeby nie zapomniały zabrać drugiego śniadania, które im przygotowałem, do szkoły…oprócz fartucha i pióra do torby wrzuciłem jak zwykle notes, wyniki ostatnich badań no i laptopa – małe centrum dowodzenia, wokół którego skupia się większość zawodów, związanych z naukami ścisłymi.

Zarzuciwszy sobie torbę na ramie, ruszyłem w dół po schodach, upewniwszy się uprzednio czy na pewno zamknąłem mieszkanie. Potem, gdy wsiadłem do samochodu, gdy obracałem kluczyki w stacyjce niepokój znów powrócił, by tym razem sparaliżować mnie na kilkanaście sekund i uniemożliwić mi ruszenie samochodu z miejsca. W końcu opanowałem się i pojechałem do pracy, do instytutu naukowego, w którym od 12 lat byłem zatrudniony. Prowadzone tam badania dotyczyły wielu różnych spraw. Można w zasadzie powiedzieć, że nie zajmowaliśmy się nigdy dwa razy tym samym. Zazwyczaj zlecano nam wykonywanie badań, finansowanych przez państwo, a były to badania różnorakie. Między innymi badanie właściwości nowo wynalezionych polimerów, opracowywanie wydajnych metod otrzymywania nanorurek, poszukiwanie leku na wskazaną dolegliwość, poszukiwanie nowego słodzika itd. Lubię tę pracę i zawsze poświęcam się jej z dużym zaangażowaniem. Muszę jednak ze smutkiem stwierdzić, że jej wykonywanie bywa niełatwe, nużące, kiedy trzeba powtarzać badanie po raz piąty, dziesiąty, piętnasty ze względu na błędy, a nawet zwyczajnie męczące – jak każdy wykonywany zawód. Dlatego kiedy wracam do domu, mam niewiele siły, żeby zrobić cokolwiek, w co mógłbym zaangażować swoje szare komórki. Wykonuję zazwyczaj proste czynności, z reguły nie wymagające uważnego myślenia jak np. gotowanie, prasowanie, czytanie przyjemnych książek, w miarę łatwo przyswajalnych. Na tym zazwyczaj kończy się mój dzień i już nic więcej poza snem dającym niesamowitą ulgę mi nie pozostaje. Oczywiście rozmawiam wcześniej z żoną, bawię się z dziećmi. Artur – mój syn ma 5 lat, a Ala – moja córka – ma 3 lata. Tego wieczoru, gdy oglądałem z nimi telewizję, siedzieliśmy wszyscy jak zwykle nieco zmęczeni po długim dniu i wpatrywaliśmy się w ekran, przesuwające się po nim obrazy, jakby oderwane od rzeczywistości.

Podniosłem właśnie do ust kubek z herbatą, gdy w wiadomościach ogłaszali, że jakiś seryjny morderca brutalnie kogoś zabił, a potem zbezcześcił ciało. Odruchowo przełączyłem na inny kanał, by nie pokazywać dzieciom nagrań z miejsca zdarzenia. A potem, kiedy już położyłem dzieci spać, a sam też powoli opadałem z sił, niepokój nagle wzmógł się i zaatakował bardzo mocno, na tyle niespodziewanie, że stanąłem jak wryty i zacząłem patrzeć się tępo w przestrzeń, jakbym zwątpił w to, co widzę albo wyraźnie się czymś strapił.

-Wszystko ok? – spytała mnie Laura, troskliwie się na mnie spoglądając.

-Tak, ja tylko…Wydawało mi się po prostu, że…- próbowałem odpowiedzieć, ale nie udało mi się niczego wytłumaczyć. Wtedy Laura podeszła do mnie i czule mnie objęła.

-Nie przejmuj się, pewnie jesteś zmęczony – powiedziała niemal szeptem. Rzeczywiście – byłem strasznie zmęczony. A jej głos rozbrzmiał mi w głowie tak tkliwie, że zapomniałem o całym tym dziwnym uczuciu i położyłem się spać. Obudziłem się w środku nocy, najwyraźniej coś mi się przyśniło, ale nie pamiętam jak po wyjściu z łóżka w celu załatwienia potrzeby do niego powróciłem. Wydało mi się to nieco nienaturalne następnego ranka, ale uspokoiłem się tym, że przecież w nocy mózg nie skupia się na zapamiętywaniu lecz na regenerowaniu się, więc to normalne, że nie do końca to pamiętam.

 

 ***

 

Za oknem panowała całkowita ciemność. Siedziałem na łóżku z nożem w ręku i zastanawiałem się czy aby na pewno wybrałem dobry sposób. Czy użycie broni białej nie jest trochę staroświeckie? – myślałem i nie mogło dać mi spokoju to napięcie, które pojawiło się we mnie po wypełnieniu zlecenia. Przecież nigdy do tej pory tak nie było. Za każdym razem, kiedy zlecano mi jakieś zadanie, dobierałem odpowiednio okoliczności oraz broń i robiłem swoje. Potem informowałem zleceniodawcę o udanej zbrodni i szedłem do pubu napić się piwa, żeby wprawić się w stan lekkiego oszołomienia – to pomagało odesłać gdzieś daleko stąd poczucie winy, które pojawiało się po wykonaniu pierwszych zadań. Ale gdy się do tego przyzwyczaiłem, ono zniknęło całkowicie i nie potrafiłem zrozumieć dlaczego właśnie teraz pojawiło się po raz kolejny. Co zrobiłem nie tak? Postanowiłem spróbować odtworzyć sobie w głowie całą historię ostatniego zlecenia i skupić się na najdrobniejszych szczegółach, żeby dociec co się zmieniło, co mogło spowodować nawrót poczucia winy. Było tak:

Szedłem sobie ulicą Majową i postanowiłem, że wstąpię sobie do Costa na kawę. Był chłodny, jesienny dzień, więc z domu wyszedłem w płaszczu, a gdy wszedłem do kawiarni i poczułem ten zapach, który zawsze budzi mnie do życia, przyznałem sobie w duchu, że za coś jednak można pokochać tę z pozoru smutną porę roku. Za to ciepło, które czujesz po wejściu do restauracji czy kawiarni, za tę ulgę, którą odczuwasz kiedy sączysz powoli gorący napój i jego ciepło, wcześniej zamknięte w małym kubku, rozlewa się po całym ciele. Siedziałem przy oknie, piłem kawę i przez chwilę byłem pewien, że wreszcie mam urlop, że nic nie zmąci mojego spokoju. Ale jak na złość, ktoś się przysiadł. A gdy spojrzał się na mnie spod kapelusza, ja od razu wiedziałem, że to nie przypadkowy przechodzień, ubóstwiający to nakrycie głowy lecz ktoś, kto ma do mnie interes. Ponieważ poczułem się z lekka zniechęcony, moje pytanie musiało zabrzmieć niezwykle sucho i brutalnie:

-Okey, to na kogo tym razem przyszła pora? – tak, jakbym już znudził się na dobre wykonywaniem tego zawodu.

-Oto dane potrzebne do wykonania zadania – odpowiedział zwięźle mężczyzna o niskim głosie i podsunął mi kopertę.

-Jasne. Ktoś pana wysłał, jeśli mogę spytać? Czy tak pan sobie postanowił zgotować komuś ostatnią podróż?

-Szef kazał nie zdradzać poufnych informacji. – odpowiedział i już miał się odwrócić, kiedy postanowiłem jeszcze chwilę go podręczyć.

-A numer telefonu to nie łaska? Będę musiał przecież przekazać komuś status zamówienia, że tak powiem.

-Szef kazał nie zdra… - zaczął, ale wszedłem mu w słowo, kończąc zarazem rozmowę

-Tak, tak. Rozumiem. Nauczyli pana kwestii jak w teatrze i nic więcej dodać od siebie pan nie potrafi. Ale w porządku. Pewnie wszystko jest w kopercie, a pan nie mówi tego na głos bo się boi, że ktoś pana usłyszy. Ale wie pan co… - chciałem mu wytłumaczyć, że każdemu w tej branży na początku jest ciężko, żeby się nie przejmował, że na świecie jest tylu zabójców, że ludzie przestali zwracać na nich uwagę, ale musiała go niezwykle zmęczyć ta rozmowa, bo powiedział:

-Wiem. – I wyszedł.

Po otrzymaniu zadania zajrzałem do koperty. Nie otworzyłem jej rzecz jasna w restauracji. Moja brawura nie sięga aż tak dalekich granic. Poczekałem z tym do momentu, kiedy byłem z powrotem w domu. Wszedłem do mieszkania, zamknąłem drzwi na klucz i rzuciłem kopertę na stolik w kuchni. Zdjąłem buty, powiesiłem płaszcz na wieszaku i poszedłem do mojej sypialni, w której trzymam wszystkie przydatne rzeczy, żeby poszukać noża do otwierania listów. Kiedyś, przypomniało mi się gdy go znalazłem; kiedyś zabiłem takim nożykiem jakiegoś nauczyciela. Nie wiem w czym i komu przeszkadzał szczupły, małomówny, ale dość serdeczny(zawsze poznaję nieco swoje ofiary, zanim je uśmiercę)nauczyciel od historii. Ale nikogo nie musiałem o to pytać. Dostałem zlecenie, które wymagało wykonania, a ja nigdy nie odrzucałem zleceń.

Otworzyłem kopertę, a w środku znalazłem jedną kartkę, na której wypisane były wszystkie niezbędne informacje. Na stronie znajdowały się dwie tabelki, jak zawsze, jedna zwierała dane ofiary(oraz sugerowany najdogodniejszy sposób zabójstwa)a druga dane zleceniodawcy wraz z wysokością wynagrodzenia. Czasami w kopercie znajdywałem także drugą kartkę z treścią umowy o dzieło, zmyślonej oczywiście, bo zleceniodawca chciał mieć wszystko na papierze i nie lubił, kiedy pytano go o to, komu wypłaca takie duże sumy. Także usprawiedliwiał się wówczas taki pracodawca tym, że ktoś ma „położyć mu kafelki w łazience, tworząc jakąś niepowtarzalną mozaikę i to jeszcze z kamieniami szlachetnymi”. Kłamstwa przez nich wymyślane bywały różne. Jedne śmieszniejsze, oryginalne, inne żałosne i naiwnie proste. Na każdej z umów nosiłem inne imię i nazwisko. Stosowano ten zabieg po to, żeby nikt nie domyślił się, co te wszystkie przekręty mają ze sobą wspólnego. (Potem stwierdziłem jednak, że zacznę posługiwać się kryptonimem, jak każdy szanujący siebie zabójca. Ale to nieistotne.)

Lecz tym razem umowy takiej nie było, więc poczułem się trochę zawiedziony, bo już myślałem, że ktoś poprawi mi humor po raz kolejny. Byłem zmuszony znaleźć własne rozwiązanie na melancholijną aurę jesieni. Zrobiłem więc sobie coś na szybko do jedzenia i usiadłem na sofie, a następnie spożywając przyrządzony posiłek, zastanawiałem się nad tym, jak wykonać zadanie. Miałem zabić dyrektora jakiejś firmy księgowej, bardzo znanej w Warszawie. Z początku nie wiedziałem jak się za to zabrać, a sposób preferowany zdawał mi się mało oryginalny: „strzał w tył głowy z pistoletu z tłumikiem”. Jakie to oklepane  i proste – pomyślałem, ale sam nie byłem w stanie wpaść na nic lepszego.

Było tak aż do czasu, kiedy się ściemniło. Mrok od zawsze mnie inspirował. Dlatego kiedy tylko słońce schowało się za horyzontem, wpadłem wreszcie na pomysł. Użyję noża, który zanurzę uprzednio w strychninie.

Był to pomysł niewątpliwie bardziej nowatorski, niż posłużenie się bronią palną lecz okazał się trudniejszy do wykonania. Problem polegał na zdobyciu trucizny. Niestety znalazłem się niedawno na liście osób podejrzanych. Wykluczyć musiałem więc wizytę w sklepie z odczynnikami chemicznymi lub usprawiedliwianie się chęcią wybicia szczurów. Musiałem zamówić substancję przez Internet. Na szczęście miałem specjalnie przygotowany komputer, który zarejestrowany został kiedyś w sieci Tor, dzięki czemu mogłem sprawnie, choć nieco wolno, surfować po Internecie, pozostając całkowicie anonimowy. Z przykrością, ale także wielkim zaskoczeniem, muszę przyznać, że nie pamiętam od kogo w zasadzie strychninę dostałem. Ledwo kojarzę moment, w którym odebrałem zamówienie. Ale przecież nie jest to takie istotne.

Po opracowaniu metody popełnienia zbrodni, pozostało mi jeszcze ustalenie okoliczności. Udało mi się zdobyć grafik, w którym wytyczone  były godziny pracy owego jegomościa, co wcale trudne nie było, gdyż został on udostępniony każdemu klientowi. Oprócz tego, wybrałem się do jego biura, by udając interesanta, dopytać się o dni oraz godziny, w których na pewno mógłbym się skontaktować z „Panem dyrektorem”. To również nie stwarzało problemów. Jego współpracownicy okazali się niezwykle wylewni i nie szczędzili mi informacji, niektórych nawet nieco osobistych, można by powiedzieć. Po kilku dniach spędzonych na oględzinach i przygotowaniach, wiedziałem już jak, kiedy i gdzie wykonam zlecone mi zadanie.

Wieczór, ulica Bracka, godzina 18:35. Czekałem, przyczajony w czarnym płaszczu i obserwowałem licznych przechodniów. Zdziwicie się pewnie, czemu wybrałem godziny szczytu? Skorzystałem z takiego oto paradoksu, że najłatwiej dokonać zbrodni na oczach tłumu – nikt nie zwróci uwagi na pojedynczą, nic nieznaczącą sytuację. Kiedy dostrzegłem swój cel, szybkim krokiem począłem zbliżać się do niego, idąc ze spuszczoną głową, wychodząc mu naprzeciw. Kiedy byliśmy już bardzo blisko, zadziałałem błyskawicznie – szybkim ruchem prawej ręki wciągnąłem go za rozstawione nieopodal rusztowanie, lewą zasłoniłem mu usta, a następnie znów posługując się prawą, wyciągnąłem nóż i wbiłem ofierze w serce, przekręciłem parę razy, żeby zwiększyć krwotok, a następnie wyszarpnąłem – zastosowałem nóż ząbkowany, żeby przyspieszyć zgon. Odczekałem chwilę, po złożeniu ofiary na ziemi, zdezynfekowałem się, wyrzuciłem rękawiczki do kosza i zadzwoniłem po karetkę. Następnie oddaliłem się żwawym lecz niezbyt szybkim krokiem od miejsca zdarzenia, a gdy usłyszałem sygnał karetki, byłem już za daleko, żeby wzbudzić jakiekolwiek podejrzenia.

Zbrodni dokonałem niezwykle sprytnie i uważnie, gdyż nóż także pozostawiłem na miejscu zbrodni – zadbałem, by zidentyfikowano na nim odciski ofiary, a sam działałem w rękawiczkach, których zręcznie się pozbyłem. Coś jednak wciąż mnie gryzło, nie dawało mi spokoju na tyle, że nie mogłem zasnąć.

Siedzę tak wciąż na łóżku, w swoim mieszkaniu i zastanawiam się: co zrobiłem nie tak? O czym zapomniałem? Nie byłem w stanie znaleźć wytłumaczenia moich obaw. Biłem się z myślami przez dobrą godzinę aż do momentu, gdy przyszło mi wreszcie do głowy w miarę satysfakcjonujące wytłumaczenie: trucizna może wydać się czymś podejrzanym. Uspokoiłem się jednak szybko, burząc tę śmieszną obawę stwierdzeniem: przecież mógł chcieć zakończyć swoje życie szybko, a pozwolenia na broń nie posiadał. Kiedy opanowałem władający mną strach, nic nie zmąciło już mojego spokoju, więc po niespełna kwadransie poczułem dotkliwe zmęczenie. Potem był już tylko sen, nagroda za wykonane zadanie.

 

 ***

 

Leżałem. Przynajmniej tak mi się wydawało. Chyba, że mój błędnik także zwariował i równie dobrze mogłem siedzieć, trwając w przekonaniu, że leżę. Nic nie widziałem. Zupełnie, jakbym oślepł, tyle, że zamiast przytłaczającej, czarnej nicości otaczała mnie rozmywająca się biel. I tak jak mgła powoli odsłania przed zagubionymi drogę, którą mają podążać, tak biel, zakrywająca moje oczy zaczęła zmieniać się, wyostrzać, by w końcu wyodrębniła się w niej sylwetka człowieka w białym kitlu.

-Czy Pan mnie słyszy? – usłyszałem głos, który prawdopodobnie dobiegał właśnie stamtąd, gdzie ów człowiek się pojawił. Powoli wydostałem się z oszołomienia i zebrałem w sobie na tyle dużo sił, by odpowiedzieć.

-Chyba tak.

Mój odzew musiał przynieść ów osobie niezwykłą ulgę, ponieważ zupełnie zmieniła ton głosu i zdawało mi się przez chwilę, że słyszę, jak jej tętno się uspokaja. Zaburzone, przyspieszone wcześniej łomoty z czasem przekształciły się miarowe dudnienie, któremu towarzyszył ciepły, spokojny oddech. Czułem go niemal na mojej twarzy. Potem znów na chwilę straciłem przytomność i nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Nie trwało to jednak długo, tak mi się zdaje, bo jak się obudziłem, wciąż stała przy mnie ta sama osoba, ubrana w dokładnie ten sam kilt.

-Czy jest Pan w stanie poruszyć ręką?

-Nie wiem. – rzeczywiście nie wiedziałem. W zasadzie trudno mi było w ogóle zidentyfikować swoją sytuację. Gdzie wówczas byłem? Co się stało? A wreszcie…

-Pani doktor…jak się nazywam?

-Ja…chwileczkę. Nie wie Pan, kim pan jest?

-Nie.

-Proszę chwilę zaczekać – usłyszałem jej głos. Ale kim była? Patrzyła się na mnie takim wzrokiem, jakby skądś mnie znała. Miałem nieodparte wrażenie, że ja także powinienem znać tę kobietę, wywarłem na sobie bardzo silną presję i odczułem tak duży ból, pomieszany z szokiem, że się rozpłakałem. „To dziwne” – pomyślałem – „Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem uroniłem łzę…Przecież ja nic nie pamiętam”. Na tym skończył się dobijający mnie i wykańczający łańcuch myśli i spostrzeżeń. Potem była już tylko ciemność, prawdopodobnie przez dłuższy czas, ponieważ kiedy znów moim oczom ukazał się obraz quasi rzeczywisty, zmieniło się otoczenie, w którym przebywałem. Tym razem nie było ze mną tamtej kobiety. Zamiast niej czuwał nade mną mężczyzna, który, po zorientowaniu się, że się mu przyglądam, zdecydował się, by zadać mi pytanie.

-Czy pamięta Pan, jak się Pan tutaj znalazł?

 

 ***

 

Obudziłem się rano i flegmatycznym krokiem udałem się do salonu. Usiadłem przed telewizorem i nacisnąłem na pilocie guzik „power”. Czekałem cierpliwie, aż ekran zabłyśnie, a wtedy ciemna pustka, zamieni się w klarowny obraz, ukazujący prezenterkę wiadomości. Tym razem ku mojemu zdziwieniu nie dowiedziałem się niczego złego. Zazwyczaj w wiadomościach opowiadają o samych nieszczęściach, a im więcej tych nieszczęść, tym większa oglądalność. Zabawne – zupełnie jakby ludzie mieli ubaw z cudzego nieszczęścia. No tak, przecież tak właśnie jest.

Wyłączyłem telewizor i spojrzałem na zegarek. Pokazywał 9:30. „Jestem spóźniony” – przeszło mi przez myśli. Już od kilku dni nieustannie spóźniałem się do pracy. Nie bardzo wiedziałem, dlaczego tak się dzieje. Wieczorem kładłem się spać o normalnej godzinie, nastawiałem budzik na 6:00 i zasypiałem w przekonaniu, że obudzę się wystarczająco wcześnie, by zdążyć odwieźć dzieci do szkoły, a potem pojechać do pracy. Tego ranka, zostałem w domu sam, nikogo nie było. „Pewnie Laura odwiozła dzieci” – pomyślałem – „Ale dlaczego nie próbowała mnie budzić?”. Na to pytanie nie mogłem znaleźć racjonalnej odpowiedzi. Wreszcie po spędzeniu kilku minut na tego rodzaju przemyśleniach zebrałem się w sobie i przygotowałem się do wyjścia. Kiedy przekręciłem kluczyk w stacyjce i usłyszałem warkot silnika, wiedziałem już, że coś pójdzie nie tak. Po prostu to czułem.

Kiedy dotarłem na miejsce, spojrzenie, którym obrzucił mnie mój przełożony było pełne pogardy. Gdy się odezwał, byłem nieco zbyt zszokowany, by z miejsca udzielić odpowiedzi.

 -Spóźniasz się notorycznie. Od co najmniej dwóch tygodni. Co to ma być do cholery? W kulki sobie lecisz, czy co? Zdajesz sobie sprawę, ile przez to tracimy, ile mamy roboty?

- Dwóch tygodni?Przecież to niemożliwe! – takie właśnie myśli pojawiły się wówczas w mojej głowie, bo te dwa tygodnie naprawdę nie dawały mi spokoju. Ale okiełznałem swój niepokój i powiedziałem tylko:

-Wiem. Cierpię na bezsenność, źle się ostatnio czuję…

-Przecież jesteś dorosły. Zawsze możesz pójść na zwolnienie na kilka dni, odpocząć, a potem wrócić i pracować pełną parą. Trzeba się zdecydować. Nie możesz funkcjonować w ten sposób, bo wykończysz i firmę i siebie. Pomyśl nad tym. – powiedział i wrócił do swoich zajęć, których, jak każdy w tym instytucie, miał mnóstwo. Myślałem, że to jedyne nieszczęście, które mnie dziś spotka i próbowałem nawet pocieszyć się „Może rzeczywiście jestem zmęczony, wezmę zwolnienie i wszystko wróci do normy, kwestia czasu”. Ale niedługo potem zrozumiałem, że coś jest nie tak. To coś nie dotyczyło zmęczenia; opanowało całego mnie, moją wiedzę zacząłem wykorzystywać do tworzenia przedziwnych sądów, zaskakiwałem sam siebie.

W pewnym momencie mój anormalny stan sięgnął zenitu. Mój współpracownik poprosił mnie o przygotowanie rozcieńczonego roztworu kwasu siarkowego. Potrzebował go do zakwaszenia badanej próbki.

-Się robi – odrzekłem i spokojnym krokiem podszedłem do szafki ze szkłem laboratoryjnym, by wyciągnąć kolbę. Następnie napełniłem ją do połowy stężonym H2SO4 i sięgnąłem po tryskawkę z wodą. Odkręciłem wieko, żeby szybciej napełnić naczynie i już miałem przechylić tryskawkę, gdy mój kolega złapał mnie za nadgarstek i w ostatniej chwili wyrwał mi ją z ręki.

-Co ty wyprawiasz??? – krzyknął – Podstaw nie pamiętasz? Przecież to się robi odwrotnie, co się z tobą dzieje?

-Tak, masz rację, jasne, że odwrotnie.

-To czemu na litość boską chciałeś wlać wodę do kwasu?

-Nie wiem.

Po skończeniu pracy, wracałem do domu bardzo powoli, żeby nie spowodować wypadku. Czułem, jak na kierownicy trzęsą mi się ręce, a na widok każdego nadjeżdżającego samochodu wpadałem w panikę. Coś naprawdę się ze mną działo. Tyle, że nie wiedziałem co.

Kiedy otworzyłem drzwi do mieszkania i wszedłem do środka, powitał mnie poddenerwowany głos Laury.

-Czy mógłbyś mi wytłumaczyć, gdzie byłeś dziś rano?

-W domu? – odpowiedziałem niepewnie.

-To ciekawe, bo gdy budzik dzwonił o 6:00, ciebie już nie było.

Przez moje ciało przeszedł nagle bardzo nieprzyjemny impuls, poczułem ból w kręgosłupie, przemieszczający się powoli w kierunku głowy, by tam osiągnąć punkt kulminacyjny i spowodować upadek. Runąłem przed Laurą na ziemię i prawdopodobnie rozbiłbym sobie głowę o kant komody przy wejściu, gdyby nie szybka reakcja mojej żony. Na początku chciała wezwać pogotowie i wcale się jej nie dziwę, ale uspokoiłem ją, mówiąc, że nic mi się nie stało, że to z przemęczenia. Gdy poczułem się lepiej, wyjaśniłem jej, że naprawdę nie wiem, co działo się ze mną tego ranka, że źle mi było w pracy, że jestem nieustannie zdekoncentrowany i mam problemy z wykonywaniem prostych czynności, które wcześniej były dla mnie oczywiste, automatyczne. Laura czule mnie objęła i rozpłakała się. Ciężar niepokoju, który nosiła w sobie przez ostatnie dni, sączył się przez jej łzy i uwalniał ją od przeciągłego, dotkliwego cierpienia. Pomyślałem sobie wtedy, że to piękne, móc tak się odprężyć przez łzy i zapomnieć na te parę minut o wszystkich problemach, by potem poczuć motywację do radzenia sobie z nimi. Ja takiej zdolności nie opanowałem. Od pewnego momentu w moim życiu, gromadziłem w sobie wszystkie emocje, a gdy je uwalniałem, miało to skutek podobny do tzw. flash-back’u. To taki mechanizm, działający po zażyciu niektórych narkotyków, między innymi LSD, który powoduje, że część zażytej substancji pozostaje w organizmie w niestrawionej postaci, by później uwolnić się, w najmniej spodziewanym momencie, najczęściej niezwykle stresującym. Takie uwolnienie się wywiera dokładnie taki sam efekt na organizm, jak przy normalnym zażyciu. Tak właśnie bywa z moimi uczuciami. Uwalniają się niespodziewanie, w najmniej nieprzewidywalny sposób. Sytuacja nie pozostaje wciąż tak samo poważna. Pogarsza się. Z roku na rok, z godziny na godzinę, z minuty, na minutę.

  

 ***

Siedziałem właśnie w moim ulubionym Costa Coffee i delektowałem się gorącą latte, gdy ktoś znowu przysiadł się do mnie, by zlecić mi wykonanie kolejnego zadania. Jak za każdym razem, począłem się zastanawiać, co właściwie byłoby w stanie mnie zaskoczyć. Trwałem w silnym przekonaniu, że nic. Aż do tego właśnie momentu.

Mężczyzna w czarnym płaszczu wyjął z torby teczkę z informacjami, dotyczącymi nowego zadania. Na samym początku moją uwagę przykuło wynagrodzenie: 50 000 PLN. Wydawało mi się niezwykle wysokie. Lecz wcale nie suma pieniędzy poruszyła mnie do głębi. To, co naprawdę wywarło na mnie wrażenie, z nieznajomej mi przyczyny, to nazwisko ofiary. Przeczytałem je w myślach i pomyślałem z początku: „A, znowu jakiś dyrektor”. Później jednak, gdy zleceniodawca ulotnił się i rozpłynął w mroku zimowego wieczoru, przeczytałem imię i nazwisko na głos, bardzo powoli i dokładnie. I doznałem szoku.

W głowie pojawiły mi się nieznane wspomnienia, przed oczami poczęły przelatywać mi obrazy, których nigdy nie ujrzałem, ludzie, z którymi nie rozmawiałem, miejsca, w których nigdy nie byłem. A najczęściej pojawiało się to nazwisko i osoba, będąca jego właścicielem, która, na pozór zupełnie przypadkowo, idealnie odpowiadała tej na zdjęciu dołączonym do informacji o zadaniu. Poczułem się wstrząśnięty. Nie wiedziałem co mam ze sobą zrobić, rozbolała mnie głowa, myślałem, że zaraz zemdleję. Ale nie mogłem przecież wezwać pogotowia, bo miałem przy sobie nielegalne dokumenty. Trzeba było znaleźć jakieś inne wyjście.

Kiedy poczułem się odrobinę lepiej, po prostu wstałem i wyszedłem na świeże powietrze. Z ogromnym trudem doczłapałem się do mieszkania, gdzie opadłem z sił i runąłem niemalże na sofę, najbliższy miękki mebel od wejścia. Leżałem tak w oszołomieniu i czułem, jak potęguje się we mnie przerażenie. Nie miałem pojęcia skąd wzięły się w mojej głowie te wszystkie dziwne obrazy. Przecież nigdy wcześniej ich nie widziałem…

-Czy to aby nie jest sen? Głupi koszmar? – Zastanawiałem się. Spróbowałem nawet delikatnie się uszczypnąć, ale nie przyniosło to pożądanego rezultatu. Trwałem w tym stanie do późnej nocy, gdy nagle, tak samo niespodziewanie jak się pojawił, opuścił mnie. Z sekundy na sekundę przestałem myśleć o tym, co tak mnie przeraziło. Kiedy minęło pół godziny, z trudem byłem w stanie cokolwiek sobie przypomnieć. Z mojej głowy zniknęły nieznajome obrazy, głosy obcych osób, tajemnicze miejsca. Wstałem z kanapy, podszedłem do mini baru i nalałem sobie kieliszek rumu. Wychyliłem go jednym haustem, a potem czekałem aż przyjemne, pokrzepiające ciepło rozejdzie się po całym ciele, rozpoczynając swą długą podróż od krtani, którą rozgrzewało do czerwoności. Po krótkiej chwili poczułem moc alkoholu i zmuszony byłem usiąść po raz kolejny. Tym razem jednak miałem trzeźwe myśli, tak, trzeźwe przemyślenia w upitej głowie. Zacząłem snuć powoli plan zabójstwa. Tym razem postanowiłem dla odmiany pójść za wskazówką dołączoną do informacji. Zleceniodawca napisał, że „cel bardzo często w środy i piątki pracuje do późna, zostaje w biurze nawet, kiedy wszyscy inni pracownicy wyrobili etat i wrócili do swych domów”. W związku z tym polecił, aby „użyć niekonwencjonalnej metody i upozorować samobójstwo, które dla obserwatorów ofiary miałoby być skutkiem pracoholizmu i wywołanej przez niego samotnością”. Dalej zamieszczony był opis wszystkich metod, które nadawały się do tego rodzaju akcji. Wybrałem tę, która zaintrygowała mnie najbardziej, taką, której nigdy nie stosowałem, przypominała mi trochę hollywoodzkie thrillery. Tą metodą było zaduszenie na śmierć przy użyciu krawatu. Nieco zabawna, ale okrutna i adekwatna do sytuacji. W informacji wymieniona została i opisana pogrubioną czcionką. Najwyraźniej ktoś chciał zemścić się  na tym człowieku, któremu miałem zorganizować ostatnią w życiu wycieczkę.

Kiedy już zdecydowałem się w kwestii metody dokonania tego bolesnego zabiegu i wybrałem datę wraz z godziną : następna noc, 21:30, położyłem się spać, żeby wypocząć przed dokonaniem zbrodni. Musiałem w końcu nabrać nieco sił po tym dziwacznym osłabieniu w kawiarence. Na szczęście sen nadszedł zaskakująco szybko.

Gdy się obudziłem, było późne popołudnie. Policzyłem w głowie ile czasu pozostało mi na przygotowania, a potem skrzętnie się do nich zabrałem. Włożyłem do kieszeni płaszcza środek zwiotczający mięśnie – nie chciałem, żeby ofiara zadusiła mnie, gdyby okazała…gdyby ten dyrektor okazał się nad wyraz silny. Zapomniałem w zasadzie wspomnieć, kto dokładnie stał się moim celem. Był to dyrektor niejakiego Instytutu Badań Naukowych. Pewnie komuś niesamowicie zalazł za skórę, bo byle Kowalski nie zlecałby zabójstwa osoby, która między innymi uczestniczyła w projekcie poszukiwania lekarstwa na raka, czy opracowała nowoczesną metodę oczyszczania wody. Nie mnie dane było dociekać, jaka jest motywacja owego awanturnika. Znacznie bardziej przekonywała mnie suma 50 000 PLN, przewidziana w ramach wynagrodzenia.

 Po ukończeniu niezbędnych przygotowań wyszedłem w końcu z domu. Skierowałem się wprost do instytutu. Kiedy dotarłem na miejsce zegarek pokazywał 21:15. „A więc zjawiłem się zbyt wcześnie” – pomyślałem. Zaczekałem chwilę przed budynkiem zanim wszedłem. Pchnąłem ze zdecydowaniem drzwi, odźwiernemu przedstawiłem się jako sprzątacz i zadziwiająco łatwo zostałem wpuszczony. Miejsce pobytu dyrektora okazało się wyśmienicie proste do zlokalizowania, gdyż jedynie tam paliło się jeszcze światło. Po dostaniu się na wyznaczone miejsce ujrzałem ofiarę i cicho się zaczaiłem, wyciągnąłem w jego kierunku prawą dłoń ze strzykawką w ręku…

 ***

 

 

-Proszę wyjść z celi. Idzie Pan na przesłuchanie –usłyszałem głos strażnika więziennego. Czułem się oszołomiony. Przede wszystkim dlatego, że zupełnie nie pamiętałem jak znalazłem się w tym miejscu. Co takiego mogłem zrobić, by mieli podstawy do aresztowania mnie? Odpowiedź miałem poznać niedługo.

Wprowadzono mnie do małej sali ze stolikiem i dwoma krzesłami na środku. Na stół padała smuga światła, rzucana przez lampę zwisającą z sufitu i wydającą złowrogi skrzek. Najprawdopodobniej nikt od dawna nie przejął się stanem tego pokoju. Ale to wcale nie wywarło na mnie dużego wrażenia. Przerażenie wzbudziła we mnie osoba, która chciała dowiedzieć się ode mnie czegoś konkretnego na temat tego, co zrobiłem zanim tu trafiłem.

-Niech Pan mi powie – mężczyzna zaczął bez przedstawiania się nawet – co Pana skusiło, żeby organizować zamach na życie własnego szefa?

-Tylko, że ja…Nic nie pamiętam.

-Z pewnością. Być może więcej Pan sobie przypomni, kiedy pokażemy Panu nagrania z biura szefa z poprzedniej nocy. Miłego seansu.

Mężczyzna wstał, włożył płytę CD do komputera, a chwilę później na ekranie ukazał się obraz, który wprowadził mnie w nie lada zakłopotanie. Na nagraniu widać było wyraźnie, że wszedłem do Instytutu, w którym pracowałem i skierowałem się do biura mojego szefa.

-Czy to ja? Przecież wtedy byłem…

-No właśnie, gdzie Pan wtedy był, jeśli nie tam? – spytał mój rozmówca drwiącym głosem. Nie wiedziałem. Po raz pierwszy od dawna nie znałem odpowiedzi na zadane mi pytanie. Nie chodzi o sytuację, w której nie jestem czegoś pewny albo kiedy coś wyleciało mi z głowy, czy mam zbyt małą wiedzę na dany temat. Chodzi o taką sytuację, w której nie wiem czegoś, co powinienem przecież wiedzieć. Jak mogłem nie pamiętać co zrobiłem? Kiedy wypowiedziałem to pytanie na głos, zdałem sobie sprawę z czegoś o wiele poważniejszego.

-A pamięta Pan chociaż jak Pan się nazywa?

-Aleks…Aleks Pydra.

Nie byłem pewien własnego imienia ani nazwiska. Nie wiedziałem kim jestem, ani dlaczego chciałem kogoś zabić. W reakcji na moją odpowiedź, mężczyzna wstał, przeszukał torbę, która mi osobiście wydawała się dziwnie znajoma, po czym wyciągnął z niej teczkę z dokumentami. Wyjął z teczki kartkę i położył na stole, tak, abym mógł odczytać napis, zlokalizowany pod słowem „ZLECENIOBIORCA”. Była to widocznie jakaś umowa cywilna, ale nie miałem pojęcia jaki mógłby być cel jej zawarcia. „ A. Klepsydra” – odczytałem. Tak nazywał się zleceniobiorca.

W jednej chwili przed oczami ukazały mi się tysiące wymieszanych obrazów, zupełnie niepowiązanych ze sobą. Prezentowały życia dwóch różnych ludzi. Im więcej ich się pokazywało, tym bardziej łączyły się ze sobą, były coraz bliżej siebie, aż w końcu, zobaczyłem ziarnka piasku, przesypujące się w szklanej klepsydrze, a wtedy, cała fala niejasnych sprzeczności złączyła się w jedno.

-Tak – zacząłem drżącym głosem – tej nocy miałem zadusić go na śmierć.

 Mój rozmówca milczał

 

 ***

 

- A na tym obrazku co Pan widzi? Co to Panu przypomina? – spytał lekarz spokojnym głosem.

-Łańcuchy, pętające łańcuchy, które obwiązują jakiegoś człowieka. On cierpi…

-Wystarczy, dziękuję. A na tym zdjęciu, wie Pan kto to jest ? Ta kobieta?

-Jakaś przypadkowa osoba…

-To Pana żona, Laura. Nie poznaje Pan? Niedobrze, bardzo niedobrze. Kolejny zanik pamięci. Będziemy musieli na nowo dopasować leki, bo po raz kolejny zupełnie się Pan zatracił. Może przypomnę Panu, co właściwie jest nie tak. Od kilkunastu lat leczy się Pan tutaj , w szpitalu psychiatrycznym. Cierpi Pan na niezwykle zaawansowaną i nieprzewidywalną odmianę schizofrenii. Próbujemy wciąż pomóc, żeby jakoś ułatwić Panu funkcjonowanie w społeczeństwie, w rodzinie. Ale niestety Pana stan się pogarsza. Po ostatnim badaniu doszliśmy do wniosku, że nawroty choroby nie tylko przysparzają Panu nieprzyjemnych przygód, ale także wyniszczają organizm. Niestety, z wielką przykrością muszę powiedzieć, że zostało niewiele czasu…

-Więc stąd ta klepsydra – pomyślałem. Zanim się ocknąłem, śnił mi się piasek, przysypywał mnie, dusił, był niemiłosiernie ciężki, a wraz z nim, czas płynął coraz szybciej. Na moich oczach cały świat rozpadał się na drobne kawałki. A wszystko, wszystko to było przykryte jakby szklaną powłoką, która zamknęła mnie w środku, tak, abym pod żadnym pozorem nie znalazł stamtąd wyjścia. Nagle się przestraszyłem. Bałem się śmierci. Perspektywa zniknięcia z tego świata wzbudziła we mnie tak ogromny napad paniki, że nie byłem w stanie nad nim zapanować. Przez kilka minut leżałem przypięty pasami do łóżka i trząsłem się z bólu.

Kiedy poczułem się nieco lepiej, wiedziałem już co powinienem zrobić. Pozostało tylko jedno rozwiązanie. Uciec, gdzieś daleko stąd i spokojnie, bez zwracania na siebie uwagi, zniknąć z tego świata, tak, aby to całe okrucieństwo pozostało tylko rozmytym, nic nieznaczącym snem.

***

Moją historię niech zabierze ze sobą morze i niech milczą o mnie rozbijające się o ostry brzeg fale, niech świst wiatru nie zakłóca nikomu spokoju, cichym jękiem mojego cierpienia.

“Twisted, sightless wrecks of men

Go groping on their knees and cry in pain

And the sun has disappeared…”

Zatrzeszczało stare radio, zanim zamilkło na zawsze.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Nihil Vanite · dnia 01.03.2017 09:53 · Czytań: 558 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 5
Komentarze
JOLA S. dnia 02.03.2017 10:02
Cytat:
Mój odzew mu­siał przy­nieść ów oso­bie nie­zwy­kłą ulgę, po­nie­waż zu­peł­nie zmie­ni­ła ton głosu i zda­wa­ło mi się przez chwi­lę, że sły­szę, jak jej tętno się uspo­ka­ja. Za­bu­rzo­ne, przy­spie­szo­ne wcze­śniej ło­mo­ty z cza­sem prze­kształ­ci­ły się mia­ro­we dud­nie­nie, któ­re­mu to­wa­rzy­szył cie­pły, spo­koj­ny od­dech. Czu­łem go nie­mal na mojej twa­rzy. Potem znów na chwi­lę stra­ci­łem przy­tom­ność i nie wie­dzia­łem co się ze mną dzie­je. Nie trwa­ło to jed­nak długo, tak mi się zdaje, bo jak się obu­dzi­łem, wciąż stała przy mnie ta sama osoba, ubra­na w do­kład­nie ten sam kilt.

Witam, jest wiele takich fragmentów, napisanych płynnie, profesjonalnie. Kawałek dobrej prozy, wymagającej skupienia, by nadążyć za myślą Autora. Pomysł nie należy do "łatwych" i przyjemnych i może to nie moja bajka, ale przeczytałam z przyjemnością. Myślę, że to udany debiut na PP.

Pozdrawiam serdecznie :)

JOLA S.
Aronia23 dnia 02.03.2017 11:08 Ocena: Świetne!
Nihil Vanite, ja za Jolą. Uważam, ze opowieść naprawdę udana. Szczególnie przykuły moją uwagę fragmenty, kiedy trzeba mówić, co każą, bo inaczej, to w kamasze:
"po raz kolejny zupełnie się Pan zatracił (...)trząsłem się z bólu. (...)Uciec, gdzieś daleko stąd i spokojnie, bez zwracania na siebie uwagi, zniknąć z tego świata, tak, aby to całe okrucieństwo pozostało tylko rozmytym, nic nieznaczącym snem. (...)Zatrzeszczało stare radio, zanim zamilkło na zawsze."
Nihil Vanite dnia 02.03.2017 20:00
Dziękuję bardzo Jolu i Aronio :) Oba komentarze sprawiły mi ogromną radość :) Kiedy napisałem ten tekst, byłem przekonany, że jest raczej przeciętny. Także czuję się teraz podniesiony na duchu i zachęcony do dalszej pracy :)
Krzysztof Konrad dnia 03.03.2017 21:24 Ocena: Świetne!
Zgadzam się z przedmówcami. Łyknąłem ten ten tekst porcjami, żeby się nie zgubić. Tematyka trudna. Widać, że nie jest to opowiastka pisana na kolanie. Motyw jakby lekko inspirowany wyspą tajemnic, ale jest w tym coś jeszcze. Widać w Twoim pisaniu pewną świadomość, rzekłbym nawet, że talent. Z drugiej strony czuję zazdrość - zdrową, nieszkodliwą - bo na to nie wpadłem, bo nie umiem prowadzić tak dobrze narracji. No, ja mam nadzieję, że czujesz się zachęcony. Nie powinienem wypowiadać się za resztę, ale masz przynajmniej trzy osoby, które Cię pamiętają, a dopiero zaczynasz. Jeśli lubisz taką schizoidalną tematykę, będziesz miał we mnie czytelnika oraz słabszego przeciwnika :D. Gdybym miał się do czegoś przyczepić, a byłoby ciężko coś takiego znaleźć, to bym się lekko przywalił do wypowiedzi lekarza i strażnika, którzy - napiszę trochę lopatologicznie - zbyt wyraźnie grają swoje role, jakbyś je lekko przerysował. To jednak tylko moja subiektywna ocena. Pozdrawiam.
Nihil Vanite dnia 05.03.2017 08:40
Dziękuję za pozytwną opinię i cenną uwagę :) Rzeczywiscie zdarza mi się przerysowywać postaci, które nie grają w moich tekstach głównej roli. Z pewnością jeszcze nad tym popracuję. Oczywiście nie sposób dojść do takiej perfekcji w kreowaniu postaci jak choćby Dostojewski, ale zawsze lepiej równać w górę.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty