Płatki tulipana - Mikrus
Proza » Obyczajowe » Płatki tulipana
A A A
Od autora: „Nigdy nie zapominaj najpiękniejszych dni twego życia!
Wracaj do nich, ilekroć w twym życiu zaczyna się walić”.
Phil Bosman


„Szkoda, że koleje losu nie mają biletów powrotnych”.
J. Rutkowska



Mojej wnuczce, Natalii

 

Lipiec 2013, Kraków

 

Sama! – powiedziała miękko, głosem małej dziewczynki, jakby do siebie i nie do siebie.

– Wyjeżdżam! Jadę do Anglii! – powiedziała Diana zdecydowanym głosem. Decyzja przesądzona. Chciała już w tej chwili wyjechać, zanim usłyszy prośbę córki Weroniki, aby dobrze się nad tą decyzja zastanowiła. – Wiesz, Wera, będzie to niezłe miejsce, żeby uciec od wszystkiego na chwilę, zapomnieć o wszystkim, co mnie tu ostatnio spotkało.

– Też tak myślę, mamo – odpowiedziała Wera, całując matkę w jej piękne, kruczoczarne włosy. Jak długo, hm... zamierzasz gościć u niej? Mówiłaś, ale zapomniałam.

– Dwa tygodnie – odpowiedziała pewnie i zdecydowanie.

– Mamo! Naprawdę zamierzasz lecieć? Wera wciąż patrzyła w oczy Diany.

– Jasne, mam już kupiony bilet na lot...

Urwała i przymknęła na chwilę oczy. Patrzyła tak, jakby była już o tysiące mil stąd, w nieznanym dla niej świecie. Ocknęła się z zamyślenia, mówiąc Werze:

– Po prostu potrzebuję trochę czasu dla siebie po tym, jak twój ojciec mnie zostawił.

– Aha! Jeszcze jedno, mamo. Jak ty przeżyjesz ten lot? Przecież boisz się latać samolotem! – powiedziała, patrząc szczerze matce w oczy.

– Do odważnych świat należy, moja droga. Sugerujesz, że się wycofam?

– Nie, nie, nie sugeruję, mówię, co myślę.

– To tylko czterogodzinny lot, zniosę to – zachichotała. – Wcześniej czy później i tak będę musiała ten lęk przełamać, więc chyba lepiej, jak już będę to miała za sobą.

Diana uśmiechnęła się i przytuliła Werę, starając się stłumić odgłos wypuszczanego powietrza z płuc.

No tak, zdecydowanie nie wyglądasz dziś na kogoś, kto by się bał. A może wzięłaś leki uspokajające?

Po sekundzie obie parsknęły szczerym śmiechem.

– Co prawda jeszcze daleka jestem od stuprocentowej odwagi przed lotem samolotem, ale myślę, że znalazłam się na całkiem dobrej drodze, aby to w końcu zrobić.

Spojrzała na córkę i kiwnęła głową z zadowoleniem.

– Przepraszam mamo, ale na mnie już czas. Naprawdę muszę lecieć. W takim razie do jutra! – podchodząc ucałowała serdecznie matkę.

 

**

Tego wieczoru Diana długo nie mogła zasnąć. Nie miała zbyt wiele czasu na refleksję. Wstała, raz jeszcze sprawdziła bagaż. Walizka, wcześniej wyciągnięta spod łóżka, była spakowana. Jutro wrzucę szczoteczkę do zębów, laptop i mogę wyjeżdżać.

Dopiero teraz, patrząc na bagaż, dotarło do niej, że naprawdę to robi. Postanowiła raz jeszcze przyjrzeć się swojemu bagażowi. Na stoliku leżała przejściówka, popatrzyła chwilę i wrzuciła ją do torebki. W końcu nic nie waży, a może się przyda – pomyślała.

Położyła się na wznak, odgarniając z czoła opadające na nie włosy. Jej wzrok padł na równo zaścieloną drugą połowę łóżka. Przesunęła ręką po pościeli, ponownie zamknęła oczy z nadzieją na sen. Czas zatrzymał się w miejscu. Minuty wlokły się w nieskończoność. Spojrzała na stojący na nocnej szafeczce zegarek. Była 20:30. Odwróciła wzrok od zegarka. Owinęła się kokonem zrobionym z kołdry, mocniej wbijając pod brodę obie pięści, zaciskające mocno rogi kołdry. Usiadła. Popatrzyła raz jeszcze na drugą, zaścieloną połowę łóżka. Po kilku minutach położyła się, jej oddech zwolnił. Zapadała w sen. Musiała być zmęczona nerwami, przeciągającym się stresem związanym z jutrzejszym lotem.

 

**

Następnego ranka obudziła się z małym bólem głowy. Czuła się kompletnie niewyspana. Usiadła na podłodze w swojej ulubionej pozie „po turecku” przy szeroko otwartym oknie. Zapach świeżo zaparzonej kawy zaczął pieścić jej nozdrza. Drzwi do korytarza miała uchylone tak, że z tej pozycji widziała cały hol. Po chwili usłyszała chrobot klucza i stukot damskich szpilek.

To zapewne Wera – pomyślała, lekko ziewając. Dałam jej klucz, tak na wszelki wypadek, gdyby nie mogła się do mnie dodzwonić.

Na widok Weronki Diana uśmiechnęła się i przytuliła córkę.

– Cześć, mamo! – przywitała się Wera dziarskim tonem.

– Fajnie, że już jesteś.

Na twarzy Diany pojawił się szczery uśmiech. Otworzyła szafę. Przez chwilę stała wsparta na otwartych drzwiach, wpatrując się w wieszaki ze swoją garderobą. Po namyśle wyjęła jedną ze swoich ulubionych bluzek i jeansy. Zdecydowanym ruchem zamknęła drzwi szafy. Sięgnęła po leżącą na stoliku klamerkę, spinając nią swoje długie włosy. Stanęła przed lustrem i raz jeszcze poprawiła włosy. Chwilę później wróciła do pokoju, gdzie przy filiżance świeżo zaparzonej kawy siedziała Weronika, która z szeroko otwartymi oczami wpatrzyła się w postać wchodzącej matki.

– Ślicznie wyglądasz, mamo! – wykrzyknęła, prześlizgując się wzrokiem po eleganckim ubiorze matki. Poderwała się i uścisnęła ją serdecznie.

Kiedy wychodziły z domu, dochodziła dwunasta.

 

**

Na lotnisku były godzinę przed odlotem samolotu. Weronika miała wrażenie, że matka nad czymś się zastanawia. Zerknęła na matkę z niepewną miną. Oczy Diany skierowane były w stronę samolotu startującego do Rzymu. Widać było, że lekko drgnęła, przenosząc swój wzrok na Weronikę.

 

***

Lipiec 2013, Manchester, Anglia

 

Przyleciała! Z samolotu wyszła cała dumna i szczęśliwa. Lęk przed lataniem okazał się mniej stresujący niż przypuszczała.

– Jestem już na ziemi, co za ulga! Jednak stres i zmęczenie mimo wszystko jeszcze przez jakiś czas jej towarzyszyły.

Wyjrzała na terminal. Otworzyły się drzwi i gwałtowny przeciąg rozwiał jej włosy. Klamerka, którą miała je spięte, zsunęła się i upadła na posadzkę. Chwilę później poczuła na swoim ramieniu delikatny dotyk.

– Diana? Wybacz, ale nie byłam pewna, czy to ty.

– Anita! Co za spotkanie! Nie widziałam cię od wieków.

Diana z szeroko otwartymi oczami przyglądała się ze zdumieniem długo niewidzianej przyjaciółce.

– W ogóle się nie zmieniłaś. Diana powiedziała to absolutnie szczerze, ponieważ twarz miała bardzo młodą, nie licząc paru zmarszczek wokół oczu. – Wydaje mi się, jakbyśmy się widziały zaledwie wczoraj. A mówią, że góra z górą się nie zejdzie – ale człowiek z człowiekiem zawsze. No i prawda!

– A ty co tutaj robisz? – zapytała z uśmiechem Anita.

– To samo co ty, Diano, przyleciałam do Manchesteru. A tak dokładnie, to do narzeczonego. Mam nadzieję, że na mnie czeka. Tak jak obiecał.

– Co za zbieg okoliczności! – krzyknęła Anita, tuląc szkolną koleżankę.

Czekał, tak jak byli umówieni, przy czerwonej beemce. Ujął dłoń Anity, swojej dawno niewidzianej narzeczonej, delikatnie uniósł do ust i pocałował. Stali tak przez dłuższą chwilę, obsypując się czułościami. Stojącą parę kroków za nimi Dianę ogarniało pomału zmęczenie, a może tęsknota za...?

– Przepraszam cię – powiedziała Anita. Zupełnie zapomniałam, że tu jesteś.

– W porządku, nic się nie stało – mówiąc, odwróciła się w jej stronę.

– Poznajcie się: Diana Potocka, Alex Ross – powiedziała Anita. – A ty zabierasz się z nami – zdecydowała.

Ze względu na swoją starą przyjaźń chciała przekonać Dianę do tego, aby jej nie odmówiła. W głębi serca miała nadzieję, że przyjmie jej zaproszenie na wspólną jazdę.

Diana szczerze jej podziękowała, wsiadła bez namysłu do czarnej beemki, podając adres, pod który miałby ją Alex podrzucić.

 

**

Była osiemnasta czasu londyńskiego, kiedy Diana zapukała do drzwi swojej ciotki Emilii, która chwilę później otworzyła jej drzwi. Oczom Diany ukazała się postać kobiety średniego wzrostu, jak na swój wiek zgrabna i zadbana. Diana przyglądała się ciotce czując, jak pomału opuszczają ją emocje i napięcie. Dłuższą chwilę stały, nic do siebie nie mówiąc.

– Wpuścisz mnie, ciociu? – przerwała milczenie Diana łagodnym głosem.

– Wybacz mi moja droga to moje zachowanie, to chyba efekt przedłużającej się samotności. Przyjechałaś! Nie mogę w to jeszcze uwierzyć. Zaprosiłam cię, ale naprawdę nie byłam pewna czy przylecisz. Jednak jesteś! – nie było końca radości ze strony ciotki.

Ciotka przywitała ją z wielkim sercem i wspaniałą domową, angielską kuchnią. Na stole gościły przystawki: krewetki, gotowana fasolka, masło orzechowe. Upieczony indyk o chrupiącej skórce rozpływał się w ustach.

– Jakie to wszystko pyszne, smakuje wybornie – powiedziała z pełną buzią Diana.

– Dziękuję ci za te słowa – odezwała się cichym głosem Emila. Chorowałam ostatnio na zapalenie strun głosowych, które nie do końca wyleczone dają o sobie znać. Na deser przygotowałam ciasteczka czekoladowe i jabłecznik.

– Zapewne też wyborne?

– Starałam się wypaść jak najlepiej.

– Dziękuję i doceniam twoje starania, ciociu – mówiąc to lekko ziewnęła, zakrywając usta dłonią. Chociaż lot był tylko czterogodzinny, to jednak zrobił swoje.

– Wydaje mi się, że jesteś zmęczona – powiedział Emilia.

– No tak, trochę.

Ciotka uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

– Mam ochotę na prysznic.

Po kwadransie była na górze, w pokoiku przygotowanym przez ciocię. Kiedy wchodziła do niego, rzucił się w oczy ciemny, mahoniowy stół i leżąca na nim przepięknie haftowana serweta. Ozdobą stołu był też flakon z czerwonymi tulipanami.

Choć wszystko na pierwszy rzut oka wyglądało na czyste, w pokoju jednak pachniało starzyzną. Samo przebywanie w nim nie było przykre, wręcz przeciwnie. Pokoik był niewielki, ale Dianie podobał się. Był ładnie urządzony. Same antyki dodawały mu klimatu.

– On ma jakąś duszę – pomyślała Diana.

Zarówno w pokoiku, jak i w całym mieszkaniu na podłogach leżały wykładziny albo dywany. Okna były lekko zasłonięte, co powodowało półmrok. Jednym, ruchem zsunęła je i otworzyła okno, aby światło i świeże lipcowe powietrze, co prawda popołudniowe, a raczej wieczorne, odświeżyło pomieszczenie.

– W końcu lipiec, ale jak na angielski klimat, jest całkiem przyjemnie – pomyślała.

 Nieco zmęczona Diana klapnęła wygodnie na miękkim tapczanie. Usiadła na czymś miękkim, futrzastym. Gdyby nie to przeraźliwe „miauuuu”, Diana zeszłaby chyba na zawał.

– A co to jest, do jasnej cholery? – wrzasnęła oniemiała z przerażenia. – O, jest i sprawca, Ty wredny kocie.

Kotka jedynie popatrzyła na Dianę, zwinęła się w kłębek i leżała jakby nigdy nic się nie stało.

Diana roześmiała się. – Przecież nienawidzę kotów! A kotka jakby odgadła jej myśli i wskoczyła na jej kolana. Diana natomiast, jak nigdy, podrapała ją po brzuszku, a kotka wdzięcznie pomerdała ogonem. Siedziały tak przez dłuższą chwilę.

 

**

W łazience uwagę Diany przykuł niecodzienny widok. Jedna umywalka, a nad nią dwa krany.

– Co jest, do cholery? – zaklęła w myślach. Odkręciła kran z prawej strony, z którego zaczęła lecieć zimna woda. Odkręciła drugi – a z niego leci wrzątek. – Jak ja mam się tu, do cholery, umyć?! Stała dłuższą chwilę, zapatrzona w niecodzienny widok. Długo nie zastanawiając się zbiegła po schodach, przedstawiając swój problem i prosząc ciotkę błagalnym głosem o pomoc. Na słowa Diany ciotka wybuchnęła szczerym śmiechem.

– Z czego się śmiejesz, ciociu? – zapytała nieśmiało.

Dopiero po udzielonej instrukcji Diana wiedziała, jak ma odkręcać krany. Dwa krany trzeba odkręcić jednocześnie, a umywalkę zatkać korkiem. Refleks miała dobry. Każdej wody udało się nałapać na tyle, aby móc umyć twarz i zmyć makijaż. Poczuła się po tym lekka, odświeżona i zrelaksowana. Umyła też swoje piękne, długie, kruczoczarne włosy i okręciła je białym ręcznikiem. Zerknęła w lustro wiszące nad zlewem, wyjęła suszarkę. I kolejny szok. Wtyczka nie pasuje do gniazdka! Diana Popatrzyła uważnie to na gniazdko, to na wtyczkę od swojej suszarki.

– Rzeczywiście, jakieś inne – stwierdziła. W jednej chwili ją olśniło. Przypomniała sobie, że w torebce ma tzw. przejściówkę, którą zaraz odszukała. – Taka mała rzecz, a „uratowała mi życie” – uśmiechnęła się sama do siebie.

Sekundę później suszarka wydała strumień ciepłego powietrza. Wychodząc z łazienki Diana zauważyła brak na szyi jej ulubionego srebrnego łańcuszka. Zawróciła i ku jej zdziwieniu zauważyła go pod umywalką. Podnosząc go dopiero zauważyła miękką wykładzinę również w łazience, a nie wykluczała, że jest w niej pełno zarazków. Na samo słowo „wykładzina” robiło się jej słabo. Wiedziała, że w swoim domu nigdy, przenigdy nie położy nawet najmniejszego kawałka wykładziny.

Temat domu przywołał wspomnienie, w jednej chwili zatęskniła za nim. Zdała sobie sprawę, że nie mogła przewidzieć przyszłości, tak samo jak nie mogła zmienić przeszłości. Tęskniła nawet za swoim zimnym łóżkiem, markową pościelą, komodą z mahoniu, a nawet za swoją białą terakotą w holu. Uśmiechnęła się na widok stojącego na stoliku laptopa. Odpaliła go. – Poszperam trochę w sieci – pomyślała.

– Jest! – krzyknęła. Jest rozwiązanie, i to logiczne, na te cholerne krany i na te wszędzie leżące wykładziny, nawet w łazience. Zaczęła czytać. Otóż brytyjski system wodno-kanalizacyjny jest skomplikowany. Ciepła i zimna woda dostarczane są pod różnymi ciśnieniami, co z kolei utrudniać miałoby zamontowanie jednej baterii. Według innej hipotezy przyczyną montowania dwóch kranów jest oszczędność. Chcąc umyć tylko ręce, trzeba zamknąć umywalkę korkiem, przez co nie marnuje się wody. O, jeszcze jedna ciekawostka! Ponieważ centralne ogrzewanie nie jest szczególnie popularne, Brytyjczycy dokładają wszelkich starań, aby zatrzymać ciepło w mieszkaniu. Dlatego kładą grube wykładziny lub dywany. Kominek oraz grube koce to niezbędne wyposażenie wnętrz.

– No i wszystko jasne. Cóż, co kraj, to obyczaj – pomyślała.

 

**

Następnego ranka, przespawszy się dziesięć godzin, Diana zeszła na dół. Ciotka Emilia była już w kuchni, gdzie szykowała śniadanie. Aromat świeżo zaparzonej owocowej herbaty zapraszał do stołu, na którym stała srebrna patera z różnego rodzaju serami. Na osobnym talerzu leżały równo pokrojone kawałki wędlin, a w piekarniku skwierczał na rożnie kurczak.

– Jak dobrze cię widzieć, ciociu – objęła ciotkę i cmoknęła w policzek.

– Witaj, Diano.

– Och, co tak pięknie pachnie?

– Piekę kurczaka.

– Znów drób? – zdziwiła się trochę Diana.

– Co masz na myśli, mówiąc „znów”?

Diana zagryzła usta, zastanawiając się przez chwilę.

– Przepraszam, ciociu, ale jest coś, o co chciałabym zapytać.

Siedząca obok Emilia przyglądała się Dianie, oczekując na jej pytanie.

– Zapytam wprost. Lubisz ciociu drób?

Z miny Emilii wynikało, że chyba tak nie jest.

– Nie za bardzo – odpowiedziała szczerze, nieco zdziwiona pytaniem Diany. – Wiem, o co chcesz zapytać. Dziwi cię, że piekę kurczaka wiedząc, że w lodowce leży prawie cały pieczony indyk.

– No tak, zgadłaś. O to właśnie chciałam cię zapytać. Szkoda żeby tyle dobrego mięsa miało się zmarnować. To uczta na trzy dni.

– Zapewniam cię, że się nie zmarnuje – powiedziała z radosnym uśmiechem Emilia. Zanim Diana zdążyła otworzyć usta, oznajmiła:

– Na dzisiejszą kolację zaprosiłam naszego zacnego pastora Zaca Masona. Jest wielkim smakoszem pieczonego drobiu, zwłaszcza zimnego. Zmiecie wszystko, nawet nie zauważysz, kiedy.

Po swoich słowach zaśmiała się szczerze.

– Ciociu, przyznam ci się do czegoś. Jak tylko zobaczyłam, że pieczesz kurczaka, wydało mi się to trochę niepokojące. Pomyślałam, że masz sklerozę, wiedząc, że od wczoraj w lodówce leży prawie nietknięty indyk.

– Że niby kto ją ma, niby ja? Masz szczęście, że mam poczucie humoru, więc możesz czuć się uspokojona. Z pewnością nie mam Alzheimera – mówiąc popatrzyła z rozbawieniem w twarz Diany, na której odmalowało się coś w rodzaju ulgi.

Obie wiedziały, że się bardzo polubiły.

– Pokroję tylko warzywa i będziemy mogli spokojnie porozmawiać.

Diana zauważyła jak ciotka powoli, prawie z matematyczną precyzją, kroiła i siekała warzywa na sałatkę.

– Co powiesz na poobiedni spacer po mieście? Och, miasto, miasto, którego uliczki i niektóre miejsca przywołują ciągle wspomnienia. Miasto, w którym przez lata byłam szczęśliwa. Tu przeżyłam cudowną miłość i tu ją straciłam – po policzkach Emilii popłynęły łzy, które szybko otarła.

 

**

Sobotnie, lipcowe popołudnie

 

– To nie będzie krótki spacer – oznajmiła Emilia, uśmiechając się przy tym szeroko. Idąc tak, zaczęła snuć swą opowieść. – Wiesz, kochana, zamieszkałam z wujkiem od 1967 roku. Jak to w życiu bywa, przeżyłam różne chwile, te dobre i te gorsze. Tyle różnych myśli krąży mi po głowie. Tak wiele mam do powiedzenia. Sama nie wiem, od czego mam zacząć.

– Najlepiej od początku, ciociu – mówiąc to, odwróciła twarz w stronę Emilii, poprawiając przy tym na nosie swoje słoneczne okulary.

– Wiesz, porozmawiamy o tym innym razem, jak będę miała pewność, że jestem gotowa na otwarcie się przed tobą. To miasto położone jest w hrabstwie ceremonialnym. Jeśli statystyki są wiarygodne, to liczy pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców.

Zatrzymały się na skrzyżowaniu ulic Montram RD i Sandbach.

– Jak pokonamy trasę jednego kilometra, to dojdziemy do ulicy Broad. Nic ci to nie mówi, ale zapewniam cię, że jest tam cukierenka, w której sprzedają najlepsze lody na świecie.

– Jak dobrze, może wreszcie trochę odpocznę – pomyślała Diana. Założyła buty ładne, ale nie bardzo nadające się do takiego długiego chodzenia. Usiadła na najbliższej ławeczce, aby rozmasować obolałe stopy. Nagnioty pomału dawały o sobie znać.

– Ciociu, odpocznijmy chwilę – pokazała stopy ciotce.

– Przepraszam cię, Diano, za to szybkie tempo. Zróbmy tak. Tu niedaleko, parę kroków, jest ta cukierenka, a nieopodal apteka. Skoczę i kupię ci plastry na te twoje odciski. A może lepiej wygodne buty? – zapytała, chcąc rozbawić, choć na chwilę, skwaszoną Dianę.

Ciotka oddaliła się, ale słowa jej jeszcze długo brzmiały w uszach Diany. – Skoczę? Ileż ona ma w sobie energii, siły.

Po kwadransie była już z dwiema porcjami lodów i plastrami dla Diany, która błyskawicznie nakleiła je na chore miejsca. Zjadły pyszne waniliowo-orzechowe lody i z uśmiechem ruszyły dalej. Diana nie sądziła, że takie małe plasterki okażą się dla niej zbawienne.

– Przede wszystkim chciałabym pokazać ci nasz kościół. Nie jest to okazała budowla, ale ma swoją historię – powiedziała dumnie.

– To naprawdę wspaniały widok, to zupełnie inaczej „działa” niż u nas, w Polsce – stwierdziła Diana po tym, co zobaczyła, wchodząc po schodach.

Tuż po prawej stronie rzuciła się jej w oczy mała księgarnia, dalej sklepik z pamiątkami. Nastrój wydawał się jej bardzo swobodny. Co kilka metrów była możliwość zapalenia świeczki kupionej za dowolną opłatą. Kończył się właśnie jakiś koncert.

– Wspaniałe podejście. Przyzwyczaja się ludzi do przychodzenia w to miejsce, budując w ten sposób relacje i pozytywne skojarzenia – pomyślała.

Nieopodal była mała cukierenka z dobrym ciastem, lodami i herbatą. Tu zapewne ciotka kupiła te lody. Była tego pewna. Zauważyła też sporo starszych osób, które udzielały się charytatywnie. Jak zrozumiała, niektórzy są wolontariuszami w przykościelnej kawiarence, w której Diana kupiła ulubione bułeczki cynamonowe. Wyszły po kwadransie.

– Wiesz, Diano, Polacy cały czas marzyli o własnym kościele. No i – jak widzisz – doczekali się. Aby przyśpieszyć jego budowę, ówczesny pastor chodził od domu do domu po kolędzie i w taki sposób zbierał środki na jego budowę. Przez następne dziesięć lat zebrane ofiary przeznaczał na ten cel. Ale suma wciąż była za mała. No i w końcu znalazł się inwestor, stosunkowo niedrogi. Po dwunastu latach zaczęto budowę, no i jak widzisz, mamy swój kościół. Po raz pierwszy polskie pieśni w wykonaniu chóru rozbrzmiały tutaj w 1975 roku. Ot i śpiewam w nim po dziś dzień. Stoję w pierwszym rzędzie – mówiąc to, uśmiechnęła się w zamyśleniu. – Kościół stał się najważniejszym miejscem prężnie działającej wspólnoty polonijnej. A potem wybudowano plebanię księżom, którzy dotychczas mieszkali w prywatnie wynajmowanych mieszkaniach.

Emilia zatrzymała się na chwilę na widok zmierzającego w ich kierunku pastora. Przywitali się.

– Dzień dobry, pastorze.

– Dzień dobry paniom – mówiąc, skinął głową. A tę młodą damę przy pani boku to widzę pierwszy raz.

– Poznajcie się, pastorze. To moja kuzynka – przedstawiła Dianę z dumą w głosie.

– Diana Potocka – wyciągnęła dłoń w geście przywitania.

– A ja Zac Mason, tutejszy pastor. A propos, jeśli mogę spytać, przyjechała pani z...?

– Z Polski – odpowiedziała bez wahania.

– Z Polski... – zamyślił się na chwilę pastor i zaraz szybko zmienił temat. – Jakoś ostatnio nie widuję pani, droga Emilio, w kościele, hm? – chrząknął.

– Pastorze, struny głosowe. Mam z nimi ostatnio duży problem, dlatego nie bywam na próbach chóru. Obiecuję, że jak tylko dojdę do zdrowia, na pewno znów zaszczycę chór swoją skromną osobą. Mało tego, jak zwykle będę stała w pierwszym rzędzie – roześmiała się.

         Kilka minut później szły powoli drogą „na skróty”, prowadzącą na pobliski bazar. Powietrze raptownie stało się chłodne i wilgotne. Angielski klimat – pomyślała Diana. Idąc na bazar nie do końca wiedziała, co chce kupić. Zastanawiała się. Nigdzie w zasięgu wzroku nie dostrzegła nic ciekawego, godnego jej uwagi.

– Nie ma tu za wiele do oglądania – potwierdziła jej spostrzeżenia Emilia.

– Przeciwnie! – krzyknęła po chwili entuzjastycznie na widok straganu z owocami.

– Przepraszam cię, Diano, nie powiesz mi, że będziesz taszczyła stąd torby z owocami do domu?

– A czemu nie? Czy coś stoi na przeszkodzie, ciociu?

– Chyba tak... Chociaż... – urwała.

Na widok sprzedającej Emilię oblał gorący pot. – Nie, to niemożliwe – pomyślała, Czyżby to była Emma Mason? Podeszła bliżej w stronę Diany i ciągnąc ją od stoiska za łokieć powiedziała:

– Nie kupuj u niej, Diano.

– Dlaczego, ciociu? Nic nie rozumiem – szarpnęła się Diana.

Stojąca sprzedawczyni również spojrzała na Emilię wzrokiem tak dziwnym, jakby zobaczyła w niej ducha. Mimo prośby ciotki Diana podeszła bliżej, wybrała owoce i poprosiła o ich zważenie. Stojąca za ladą sprzedawczyni zważyła owoce i podała drżącą ręką Dianie. Idąc, Emilia starała się opanować. Chciała coś powiedzieć, ale nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Czuła, że może wybuchnąć, ale do tego stanu nie mogła się dopuścić.

– Myślałam, Diano, że jak jej wygarnę, poczuję się lepiej – powiedziała dość nerwowo. – To tylko słaby człowiek, nie silny, musi uciekać się do wrednych zachowań.

– Czym ci tak zalazła za skórę, że aż tak jej nie cierpisz? Za co?

– Pozwól Diano, że odpowiem ci na to pytanie innym razem, nie dzisiaj. Wracajmy.

W drodze powrotnej otarcia i nagnioty coraz bardziej zaczęły dokuczać Dianie. Mało, że zrobiły się nowe, to w dodatku jeden z nich pękł. – Co mnie podkusiło założyć te czółenka – pomyślała. – Nie nadają się zupełnie na długie spacery. Efektownie to wyglądają, ale pod moim biurkiem, jak siedzę. Pieprzyć to – zaklęła w myślach.

Ze spaceru wróciła mimo wszystko zadowolona. Jednak dwie sprawy nie dawały jej spokoju. Pastor. Diana miała wrażenie, jakby coś ciotkę z nim łączyło. Mogła podejrzewać, widząc jak wcześniej żarliwie patrzył na ciotkę. Druga sprawa, to straganiarka. Czym ta kobieta zalazła ciotce za skórę? Z zamyślenia wyrwały Dianę słowa ciotki.

– Za dwadzieścia minut podaję obiad!

– Do tego czasu zdążę odebrać meila od Weroniki.

– Och, te wasze meile, esemesy, to dla mnie czysty kosmos – przyznała szczerze Emilia.

– Siadaj na chwilę, ciociu – mówiąc, jednym gestem przyciągnęła ciotkę bliżej komputera. – Mogę pokazać ci jak to działa, a nawet nauczyć.

– Co ty pleciesz, Diano? Za moich czasów nie było całej tej techniki i dało się żyć. I kontakt był z bliskimi, były listy, telefon stacjonarny. A zresztą, niech tam. Mam gdzieś dawne czasy. A pewnie, że się nauczę.

Popatrzyła na Dianę już poważnie, bez tego swojego dziecinnego uśmiechu.

– Opanowanie komputera i dla mnie nie przyszło tak łatwo i szybko – stwierdziła Diana. – Minęło trochę czasu, zanim jakoś to opanowałam. Teraz panuję nad tym i przychodzi mi zdecydowanie łatwiej, praktyka czyni mistrzem.

– Miałyśmy porozmawiać o rodzinie, a jak widzisz, całe to rozumowanie schodzi na dalszy plan.

– Co się odwlecze, to nie ucieczce – skomentowała Diana.

– Mamy ciekawsze tematy niż rodzinne dramaty. O, nawet nieźle mi się zrymowało. Mogą poczekać, mamy przed sobą dwa tygodnie. Będziesz moim gościem, zdążymy się nagadać.

– Ciociu, jesteś wspaniałą kobietą – głos Diany zabrzmiał bardzo szczerze.

– Przesadzasz, kochanieńka. Mówią, że złośliwość to cecha ludzi inteligentnych. Lubię się z tobą droczyć, bo tylko z tobą jest to możliwe, moja droga. Jesteś inteligentna, oczytana, na dodatek ładna i z jakąś wiedzą. Co tak na mnie patrzysz? To prawda – rzuciła stanowczo w stronę Diany.

– Skoro tak uważasz, to niech tak będzie.

– No to czytaj tego meila, bo widzę, że siedzisz jak na igłach, moja ty nauczycielko. Ja tymczasem nakryję do stołu.

Diana, długo nie czekając, poleciała na górę po przejściówkę do wtyczki.

– Widzisz, ciociu, nie ma mnie trzy dni, a moja Wera już tęskni. Moje minione lata były różne – gorsze, lepsze, a minęły jak z bicza strzelił. Przez te lata moja mała Wera wyrosła na dwudziestotrzyletnią pannę. A ja – na kobietę z bagażem zdarzeń. Stałyśmy się przez to sobie bliższe – zamyślona Diana patrzyła przed siebie. Na chwilę myślami była z córką i tym wszystkim, co pozostawiła na jakiś czas za morzem. Odgarnęła jednym ruchem opadające na oczy włosy. Chrząknęła, w końcu – przeczytała meila od Wery: „Mamuś, szkoda, że nie ma ciebie teraz przy mnie. Tak bardzo chciałabym podzielić się z tobą miłą informacją osobiście, a nie drogą mailową. Otóż na długo przed twoim wyjazdem poznałam kogoś. Nie mówiłam ci wcześniej, nie wiedząc czy coś z tej znajomości wyniknie. Jak się domyślasz, buchnęła miłość. Spotykam się z nim chętnie. Jest całkiem innym facetem, niż poznani wcześniej. Nazywa się Adam Majchrzak, jest absolwentem Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie, kierunek leśnictwo. Na razie tyle. Odezwę się. Miłego pobytu na wyspach, buziaki, mamuś”.

Ciotki nie znała, więc nie była wylewna i o pozdrowieniach dla niej chyba zapomniała.

 

**

Późnym popołudniem do drzwi ktoś cicho zapukał. Po chwili wszedł pastor z dwoma bukietami czerwonych tulipanów. Zachował się jak prawdziwy gentleman, wręczając na przywitanie każdej po bukiecie.

– To moim paniom – wypowiedział te słowa bardzo głębokim, bogatym głosem.

Emilia zapaliła świeczki stojące w jej ulubionym, srebrnym lichtarzyku. Zapalone świece i tulipany, które Emilia wstawiła z zadumą do wazonu, stały się otoczką tego miłego, dobrze zapowiadającego się popołudnia. Siedzieli przy stole na wygodnych, miękkich fotelach. Widok miny pastora był dla Diany bezcenny, kiedy patrzył na zastawiony stół. Oczy mu zabłyszczały, a twarz rozpromieniła szczery uśmiech. Indyk i kurczak leżały na osobnych talerzach, bliżej miejsca, przy którym siedział pastor. Ogórki i zielona sałata przyozdabiały talerze swymi jędrnymi liśćmi. Zac odchylił głowę na oparcie fotela, patrząc marzycielsko w sufit. Siedział wygodnie, utrzymując w równowadze szklankę herbaty opartej o brzuch. Sekundę później odstawił ją na stół i zaczął rozkoszować się tym, co przygotowała Emilia. Diana od pewnego czasu obserwowała uważnie pastora i ciotkę. Wieczór przy dobrym jedzeniu i rozmowie praktycznie o wszystkim upłynął bardzo szybko. Gdy zaczęli się żegnać, była godzina dwudziesta druga.

– Na mnie już czas – mówiąc delikatnie, pastor odstawił fotel. Spodziewam się w nocy gościa.

Emilia spojrzała na pastora, otworzyła usta chcąc zapytać, kto to ma być, jednak w ostatniej chwili zrezygnowała. Zwlekając z pożegnaniem, raz jeszcze rzuciła spojrzeniem w jego stronę.

– Miło było mi ciebie poznać, Diano. A tobie, droga Emilio, dziękuję za tak wyborną kolację, wszystko było doskonałe. Taką kolację i w tak wspaniałym towarzystwie mógłbym jadać częściej. Lekko zawahał się, a po chwili wyszedł z nostalgią w oczach.

Pół godziny później siedziały we dwie przy stole, na którym Emilia postawiła talerz ze świeżo pokrojoną wędliną i sałatką warzywną. Już po ugryzieniu pierwszego plasterka Diana stwierdziła stanowczo, że ta angielska wędlina jest kompletnie pozbawiona smaku i chyba tylko „na pokutę” jest zadawana. W jednej chwili stanął jej przed oczami mały mięsny sklepik, w którym od lat kupowała u masarza sprawdzone w smaku wyroby. Na samą myśl, że musi przełknąć kolejny kęs, zaczęło ją mdlić. – Ludzie, co wy za gówno tu jecie – pomyślała. Chleb też jakiś niezjadliwy, sztuczny, w smaku przypominał mokrą gąbkę. – Teraz już wiem, dlaczego Anglicy tak często jedzą tosty – stwierdziła. Długo nie zastanawiając się, poprosiła o kawałek kurczaka, za którym również nie przepadała. Za nic w świecie nie da się namówić na kolejny kawałek wędliny.

– Chętnie zjem kurczaka, ciociu – poprosiła, chwaląc tym samym jego smak.

Było to kłamstwo, i obie o tym wiedziały, ale Emilia pozwoliła Dianie zachować twarz.

– Miałaś dobry pomysł, ciociu, aby upiec kurczaka. Powinnaś częściej go serwować. Potem odwróciła delikatnie twarz w bok, nie dając jej okazji do dostrzeżenia rozczarowania w jej oczach.

– Czemu tak sądzisz?– zapytała Emilia, spoglądając na Dianę z namysłem.

– Nie zgrywaj niewinnej, ciociu – szepnęła łagodnie. – Wiedziałaś od samego początku, że wędlina, którą mi podajesz, jest kiepska w smaku. Uświadomiłaś to sobie i tak na wszelki wypadek wolałaś mieć coś innego, przynajmniej tak mi się wydaje.

– Może to śmieszne, ale... – Emilia zrobiła skruszoną minę.

– Zwracam ci honor, ciociu, to nie skleroza, o którą cię wcześniej posądzałam, a jedynie twoja intuicja.

– Trafiła kosa na kamień – odcięła się ciotka.

Obie inteligentne kobiety uśmiechnęły się do siebie.

– Jest co prawda późno, ale miałabym ochotę z tobą jeszcze porozmawiać.

– O czym, ciociu?

– A tak o wszystkim, o nas. Pozwól, że rozpalę kominek, przyjemniej będzie się nam siedziało. Wiesz, Diano, często, kiedy jestem sama, a zapewniam cię, że często zasiadam w tym swoim wytartym fotelu, patrząc na iskry fruwające w kominku, czuję wtedy otaczające mnie błogie ciepło – mówiąc, przeczesywała dłonią swoje poprószone siwizną włosy, a jej rysy stały się bardziej napięte, co podkreślała jeszcze głęboka zmarszczka u nasady nosa. – Wieczorem czytam różne czasopisma. Czytając mogę zapomnieć o samotności.

Raptownie wstała, otworzyła szufladę w komodzie, wyjmując z niej zdjęcie, które położyła na stoliku. Następnie ujęła je drżącymi rękami, przytulając do serca. Płakała. Diana nic nie mówiła, pozwalając jej wypłakać się.

– Tęsknię tak bardzo – szepnęła, wycierając delikatnie łzę na policzku.

– Za kim tak bardzo tęsknisz, Emilio? – zapytała dźwięcznym głosem Diana, nieprzygotowana na takie wyznania ze strony ciotki.

Nic nie mówiąc, uniosła się z fotela i nie odwracając się powiedziała:

– Nie zrozumiesz, Diano. Kiedyś ci wyjaśnię. Dobranoc – wyszła, nie domykając drzwi.

– Widzę, że ciotka ma w swoim sercu jakąś ukrytą tajemnicę. Jakiś mroczny sekret, który nie pozwala jej normalnie żyć. Nie wiem co to, ale się dowiem, na pewno.

Chwilę później zgasiła światło, zerkając przez niedomknięte drzwi do pokoju ciotki. Przy jej łóżku na stoliku stała mała nocna lampka, przy której leżało zdjęcie. Raz jeszcze popatrzyła na smętną twarz śpiącej Emilii, cicho zgasiła lampkę i bezszelestnie poszła do swojego pokoju na górze. Długo nie mogła zasnąć tej nocy. Siedząc na łóżku poczuła dziwne wewnętrzne ukłucie. Jeszcze co najmniej godzinę siedziała z odpalonym laptopem na kolanach, w swojej ulubionej pozie „po turecku”. Obok niej leżała, a raczej ocierała się o nogi, kotka Wenus, jakby chciała jej coś powiedzieć. Dotknęła ręką jej miękkiego futerka, pogłaskała po brzuszku, co Wenus bardzo lubiła, a jej „miauuu” zabrzmiało nadzwyczaj radośnie. Tak przynajmniej Dianie się wydawało.

 

***

Carrington, początek sierpnia 1965 r.

 

         Wylądowały na lotnisku w Londynie o 11:30. Po wyjściu z samolotu słychać było wyraźnie rozmowę trzech młodych dziewcząt, głośno konwersujących w języku polskim. Kiedy zeszły po schodach samolotu, czekała już na nie młoda, bardzo ładna kobieta o blond włosach, przedstawiając się z imienia i nazwiska – Emma Mason.

– Jak na Angielkę, bardzo ładna i zgrabna, obdarzona delikatną urodą. No, no, w Polsce to chyba co drugi mężczyzna oglądałby się za nią, a co trzeci oświadczał – pomyślała Emilia.

Po odprawie celnej przeszły na terminal. Autokar z napisem „Londyn – Manchester – Carrington” stał już podstawiony. Emma siedziała przy kierowcy. Trzy Polki zajęły dalsze siedzenia.

Po przejechaniu kilku mil Emilia ze swoją koleżanką Wandą wysiadły w Manchester. Stefania pojechała dalej do Old Trafford. Dwie Polki, które przyjechały do Anglii do pracy, wysiadły przy leśniczówce. Emma przedstawiła kobiety pracującej załodze. Tembr jej głosu był bardzo oziębły. Emilia zdała sobie sprawę, że dziewczyny tej od pierwszej chwili nie darzy sympatią, nie polubiła jej. Myśli Emilii były pełne obaw. Czuła, że będą z nią kłopoty.

Rozlokowane zostały w małym pokoiku. Jego wyposażeniem były dwa metalowe łóżka, dwie nocne szafki i jedna szafa wspólna. Na środku stał mały, okolicznościowy stolik. Patrząc na ten wystrój Emilia zatęskniła za rodziną, malutkim rodzinnym domem. To wszystko bardzo przypominało jej rodzinny dom. Naszły ją wątpliwości, czy dobrze zrobiła, zostawiając wszystko za sobą. Poczuła się podle, wzruszyła jedynie ramionami. Czy zrobiła dobrze, przyjeżdżając do Anglii, czy wręcz przeciwnie? Na moment posmutniała.

– Chyba wracam! – krzyknęła głosem pełnym goryczy, budząc już śpiącą Wandę.

– Co ty mówisz, Emilio? – zapytała wybita ze snu przyjaciółka, która po słowach Emilii poczuła nagły szum w głowie, przysłuchując się z wielkim oszołomieniem słowom Emilii, które kompletnie ją przytłoczyły. – Nie wiem, co powiedzieć – wydukała zaspanym głosem Wanda. – Powiedz, że żartujesz! – mówiąc, spojrzała na nią poważnie.

Emilia kucnęła, otworzyła swoją walizkę, która stała jeszcze nie rozpakowana przy łóżku, wyjęła ze środka drewnianą ramkę ze zdjęciem rodzinnym i postawiła na szafce nocnej obok łóżka. Nagle usłyszała głos przyjaciółki:

– Jeśli chcesz wrócić, najpierw przemyśl dobrze swoją decyzję. Przed jej podjęciem dobrze się zastanów. Wrócisz, i co dalej? Przyjeżdżając do Anglii miałaś nadzieję zacząć nowe, lepsze życie. Czy wszystko ma się skończyć już na samym starcie?

Pomyślała, że rzeczywiście powrót do Polski i związany z tym ponowny lot nie jest najlepszym pomysłem.

– Pogódź się z tym, że niektórych rzeczy i sytuacji nie da się tak od razu zmienić ani cofnąć. Wrócisz do Polski i co będzie dalej? Przyjechałaś tu z wielką wiarą na lepsze życie, tymczasem chcesz to wszystko zmarnować? Sama podjęłaś taką decyzję, nikt cię do niej nie zmuszał. Dotrzymaj słowa, dziewczyno.

Po tych słowach Wanda, długo nie zastanawiając się, rozpakowała zawartości walizki, układając ubrania na półce. I zupełnie bezwiednie uśmiechnęła się do siebie z najprawdziwszym zadowoleniem. Ale Emilia nie wiedziała, że magia słów działa, a los okaże się, a raczej daje znaki – zapowiedzi lepszej przyszłości.

– Czasami musimy poświęcić się w imię większego dobra – dodała Wanda, gasząc światło. Usnęły.

 

**

Manchester, leśniczówka, następnego dnia.

 

Pierwsze, co rzuciło się w oczy kobietom, to wspaniała lokalizacja leśniczówki, która położona jest w środku sosnowego lasu, w odległości kilkuset metrów od najbliższych zabudowań. Pozytywne wrażenia na Wandzie i Emilii wywarł gospodarz i leśniczy w jednej osobie. Po rozmowie z nim zauważyły, że posiada wielką wiedzę dotyczącą tego miejsca i okolic. Zostały oprowadzone po terenie i gospodarstwie. Nieopodal leśniczówki była stajnia, nieco dalej osobny budynek, w którym na parterze było duże pomieszczenie, gdzie pracownicy z tartaku jedli posiłki. Jak się dowiedziały, gospodarz sam wędził swoje wędliny i robił swojską kiełbasę. Mieszkańcami gospodarstwa, oprócz rodziny, są również zwierzęta: konie, króliki oraz sympatyczna suczka, towarzyszka leśnych spacerów gospodarza.

– Jeśli chodzi o konie – opowiadał gospodarz – to mam cztery: dwie klacze i dwa ogiery. Wiosną, jako leśniczy, sprawuję nadzór nad sadzeniem lasu. Trzeba zaplanować, jaki gatunek drzew ma być posadzony, w jakim miejscu i ile sztuk.

Emilia i Wanda cały czas słuchały go z podziwem.

– Pod koniec roku muszę też wyznaczyć powierzchnię lasu, która jest planowana do wycięcia. Trzeba pamiętać, ile drewna uzyska się z danej powierzchni. Ścięte drewno zostaje pomierzone i odebrane przeze mnie. Obecny jestem przy jego sprzedaży, jak i wywozie. Las to przecież dla leśników miejsce pracy, także srogą zimą. Powiem wam, moje panie, nie chwaląc się, że jestem spadkobiercą rodzinnej tradycji leśników i drwali. Chętnie spoglądam na las z końskiego siodła lub bryczki. Zima jest naprawdę ciężka dla pracowników leśnych i przewoźników drewna. Trzeba pracować piłą, siekierą, wszystkiego doglądać, mierzyć, klasyfikować i wywozić drewno. Tak nawiasem mówiąc, będę potrzebował dwóch drwali i zrywkarzy. A tego wszystkiego nauczyłem się od ojca i swoją przygodę z lasem rozpocząłem już w 1958 roku. To tyle o mnie, moje drogie. Zanudziłem was zapewne swoim gadaniem? – zapytał, nie odrywając wzroku od Emilii.

– Nie wydaje mi się, żeby tak było, wręcz przeciwnie. Chętnie słuchałyśmy tego, co miał nam pan do powiedzenia. Uwielbiam słuchać takich opowieści.

– Właśnie – dodała Wanda. – A spacer był przyjemny.

– Zachary Fox. Zapraszam do środka – powiedział gospodarz, dopiero teraz przedstawiając się z imienia i nazwiska.

Z kuchni wyszła dość sędziwa, tęga kobieta i jednym gestem wskazała miejsce za stołem. Za chwilę podała gorącą zupę jarzynową i sztukę mięsa z ziemniakami drobno posypanymi koperkiem.

– Herbatę podam później, razem z ciastem. Trzeba trochę poczekać, bo dochodzi w piekarniku – powiedziała dość wyraźnie po polsku.

Po tych słowach wyszła do kuchni.

– Jak wiecie – zaczął Zachary – potrzebuję do pracy w kuchni dwóch kobiet. Nasza kochana, oddana pani Rebeka, sama już nie daje rady. Zauważyłyście zapewne jej sędziwy wiek. Sił ubywa, a do wykarmienia jest kilka osób, wśród nich i ja – powiedział z uśmiechem. – Poszukuję do pracy jeszcze dwóch pilarzy. Mój brat, Fredi Fox, obiecał, że jutro zgłosi się dwóch młodych mężczyzn. Jeden to Ben Mason, a drugi Henry Giffard. Mają to być ludzie z kwalifikacjami do wycinania lasu. Milę stąd jest tartak, który – nie chwaląc się – póki co przynosi niemały dochód. Mój kochany las, poza walorami przyrodniczymi, spełnia ważną rolę gospodarczą, ponieważ dostarcza nam surowca, czyli drewna, które tnie się w tartaku na deski, wałki czy kantówki. I znów się rozgadałem. Wybaczcie mi, ale to mój świat. Ten las, tartak, to moja miłość. Jeśli chodzi o wynagrodzenie, to proponuję na początek piętnaście funtów tygodniowo. Czynsz i wyżywienie darmowe, to chyba dobra propozycja?

Kobiety uśmiechając się, zaakceptowały warunki.

– Skoro wszystko zostało wyjaśnione, oczekuję jutro obu pań o siódmej rano. Pani Rebeka Butler będzie na was czekała. Dziękuję więc za poświęcony czas.

Odstawił delikatnie krzesło i równym krokiem udał się w kierunku wyjścia, rzucając ciepłe spojrzenie w kierunku Emilii.

– Witaj w lepszym świecie!

W głosie Emilii nie można było się dopatrzyć najmniejszych oznak rozczarowania, ani wcześniejszych wątpliwości, czy żalu. Wanda spojrzała na nią z nieukrywanym triumfem. Stały tak przez chwilę.

– Widzisz, Emilio, a jeszcze wczoraj miałaś takie wątpliwości.

 

**

Godzinę później siedziały już na swoich łóżkach, z rękoma założonymi pod głowę.

– Wiesz co, to był dobry pomysł! – odezwała się Emilia.

– Masz na myśli przyjazd do Anglii? Czyli mam rozumieć, że już przestałaś żałować tej decyzji? – mówiąc te słowa Wanda zerknęła na Emilię. – To dobrze – odetchnęła. – Bałam się, że naprawdę zmienisz zdanie.

– Nigdy nie wiesz, moja droga, dokąd zawiedzie cię życie, zanim go nie przeżyjesz. Gdybym nie znalazła się wcześniej we właściwym miejscu i czasie, gdybym nie zrobiła tego, co zrobiłam, to nie byłabym dzisiaj tu z tobą, moja Wando. Nie zapomnę nigdy tego dnia, w którym przyszłam do ciebie po pożyczkę, odkrywając przy tym, że z tym faktem wiąże się jej przyjazd.

– Pamiętam i nigdy nie zapomnę twoich czerwonych, zapuchniętych od płaczu oczu, cichego i smutnego głosu, jakiego wcześniej u ciebie nie słyszałam.

– Gdybym tamtego dnia nie odważyła się przyjść do ciebie po pożyczkę, nie byłoby mnie tu dzisiaj z tobą – mówiła, a potok łez zaczął zalewać policzki Emilii.

– Wiedział dokładnie, w jak ciężkiej sytuacji byłaś ty i twoja rodzina, a twoja przyszłość rysowała się ponuro. A ty byłaś moją najlepszą przyjaciółką od zawsze, bezkonkurencyjną. Jak miałam ci nie pomóc? Bogu dziękować, mojej rodzinie powodzi się całkiem nieźle.

– Jak tylko zarobię pierwsze pieniądze, od razu zacznę spłacać dług zaciągnięty u ciebie. Musisz wiedzieć, że moja sytuacja finansowa była naprawdę tragiczna, tonęłam. W głębi serca pomyślałam, że to będzie, a raczej była, najlepsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, aby przyjść właśnie do ciebie. Wyciągnęłaś do mnie przyjacielską dłoń, pomogłaś załatwić formalności, wizę – i jestem z tu tobą. Nigdy ci tego nie zapomnę, Wando. Bóg mi świadkiem!

Nastało długie milczenie.

– A być biedną, to nie wstyd. Naprawdę – szepnęła Wanda.

Tych słów Emilia już nie słyszała. Usnęła.

 

**

Poranek był mglisty i dżdżysty, ale mimo tego ciepły. Punktualnie o szóstej rano, zgodnie z wczorajszą rozmową, Emilia i Wanda stawiły się na dole. Wchodząc, Emilia poczuła znajomy zapach domu, który przypominał o wilgoci, jaka się w nim panoszyła. Na stoliku stały już przygotowane trzy filiżanki, dzbanek ze świeżo zaparzoną owocową herbatą oraz patera wcześniej upieczonego jabłecznika.

Pierwsza rozmowę rozpoczęła pani Butler. Uniosła powoli głowę znad filiżanki. Dopiero teraz można było zauważyć jej siwe włosy i liczne zmarszczki na twarzy.

– Za dwa dni wracam już na stałe do mojego domku – w jej oczach pojawiło się rozmarzenie. – Chcę jak najszybciej zobaczyć swój dom, w którym gościem bywałam zaledwie pięć razy w miesiącu. To były moje przepustki do niego. Przepracowałam tu, w leśniczówce, oj, oj, chyba ze czterdzieści lat, jeszcze za czasów poprzedniego gospodarza. Nie mogę się już doczekać, kiedy powącham moje kwiaty w ogródku, zapach zielonych łąk, leżących nieopodal i mego kochanego męża, a wiosną – popatrzeć na różowe płatki moich kwitnących jabłoni.

Mówiąc, westchnęła raz jeszcze głęboko, może z lekkim żalem w głosie. Rozejrzała się po pomieszczeniu i ze spokojną już miną wyszła do kuchni. Przez chwilę panowała cisza, którą zburzył deszcz, który zaczął padać z początku drobno, a następnie przeszedł w ulewę.

– Deszczowa i melancholijna zaczęła się robić Anglia – rzuciła Wanda w stronę patrzącej w okno Emilii.

Po kwadransie wróciła pani Rebeca, zatrzymując się w progu, ocierając delikatnie fartuchem pobrudzone mąką ręce.

– Zapraszam do stolika, zaraz podam śniadanie.

W całej kuchni pachniało pieczonym pasztetem, a jego zapach roznosił się po całym pomieszczeniu. Drżącą nieco ręką, bardzo spracowaną, postawiła talerzyk z przez siebie ubitym, świeżutkim masłem oraz własnoręcznie upieczony chleb. Siedziały jeszcze chwilę, zachwycając się wybornym smakiem dań. Deszcz przestał padać, w leśniczówce zrobiło się przyjemniej i tak jakoś bardziej domowo.

Dwa dni później pani Rebeca wyjechała. W leśniczówce zrobiło się cicho, smutno, wszystkim brakowało tej wspaniałej kobiety. Poranek tego dnia był dość słoneczny. Przez otwarte okna dobiegał śpiew ptaków siedzących na świerkach. Wanda z Emilią, siedząc przy stole, omawiały plan zajęć na dzisiejszy dzień. Siedząca bliżej okna Emila zauważyła idących trzech mężczyzn. W jednym z nich rozpoznała leśniczego, Zacharego Zaca.

– Kim są pozostali? – zastanawiała się Emilia, delikatnie przyglądając się mężczyznom. Jeden z nich był wysokiego wzrostu, szczupły o blond włosach. Gdy był bardzo blisko drzwi, rzuciły się jej w oczy jego białe, lekko wypalone przez słońce włosy, miejscami z jeszcze jaśniejszymi smugami.

– Ale przystojniak. Co bym dała, aby móc dotknąć jego włosów, sprawdzić przez dotyk, czy są miękkie, czy sztywne. Oj, co za myśl głupia mnie opętała. Nie zdążyła odpowiedzieć swoim myślom, bo trzej mężczyźni już stali w drzwiach. – Weź się w garść, dziewczyno.

Pięć minut później Zachary przedstawił im tajemniczych mężczyzn:

– To moi nowi pracownicy, Ben Mason i Henry Gifford. A to Wanda Ferenc i Emilia Maj.

Emilia w mgnieniu oka raz jeszcze zlustrowała stojącego przy niej Bena.

– Miło mi poznać – odpowiedział Ben, rzucając również delikatne spojrzenie w stronę Emilii, która od pierwszej chwili zrobiła na nim wrażenie.

Uśmiechnęła się do niego lekko skrępowana. Odpowiedział szczerym uśmiechem, pokazując przy tym swoje równe, białe zęby, a oczy mu zabłysły. Na sekundę rumieniec oblał policzek Emilii, a gorący dreszcz przeszył jej ciało.

– Zapraszamy wobec tego na ciepłą herbatę i ciasto – mówiąc to, Emilia uniosła głowę i skupiła wzrok na twarzy Bena.

– Chętnie, ale tym razem podziękujemy.

– Emilia popatrzyła niepewnie na gospodarza, poprawiając nerwowo troczki od fartucha.

– Innym razem, panno Emilio, dziś przyszedłem z gośćmi, chciałem państwa jedynie poznać ze sobą. Chcę oprowadzić panów po lesie, jednym słowem – zapoznać z terenem.

Emilia uśmiechnęła się ze zrozumieniem, wygładzając zagięty na boku fartuch. Do pomieszczenia weszła Wanda z herbatą i tacą pokrojonego sernika i jabłecznika. Na widok Wandy Zachary niespodziewanie przyklasnął, czym rozbawił stojących. Nie rozumiejąca o co chodzi Wanda, postawiła tacę z ciastem na środku stołu z nieukrywaną dumą.

– Przyznam, że mam słabą wolę, żeby się przed tym wzbronić i z wielką przyjemnością poczęstuję się i – jeśli pani pozwoli – wezmę jeden kawałek na wynos.

Wanda uśmiechnęła się, zerkając porozumiewawczo na Emilię. Dwaj mężczyźni, długo nie zastanawiając się, zrobili podobnie, dziękując. Wyszli uśmiechnięci, zamykając za sobą drzwi. Emilia jeszcze długo patrzyła za oddalającą się postacią Bena, ale tak delikatnie, aby siedząca przy stole Wanda niczego nie zauważyła. – Bo niby, czego? – pomyślała. Poczuła na plecach dwie dłonie Wandy.

– Co się dzieje, Emilio? Jesteś jakaś zamyślona.

– Nie, nic – odparła krótko przyjaciółka i krokiem lunatyka udała się do kuchni.

Stojąc przy piecu, zaczęła kręcić łyżką w misce, aby dobrze rozmieszać ciasto na naleśniki, dmuchając co raz na opadające na oczy włosy. Wanda, od dłuższej chwili z nienaturalnym wyrazem oczu, weszła za Emilią. Zatrzymując się na chwilę zrozumiała, że coś jest na rzeczy.

– Przyszłaś po coś? – zapytała łagodnie Emilia, rzucając spojrzenie w jej stronę.

– Nie, nie, tak tylko stoję.

Nagle Wanda przypomniała sobie, że w ogrodzie nie zostały wykopane ziemniaki na babkę ziemniaczaną, którą zaplanowały zrobić jutro. W wirze spotkania z nowo poznanymi pracownikami i z powodu emocji, jakie temu towarzyszyły, całkiem o tym zapomniała. Westchnęła, wzięła motykę i kosz na ziemniaki. Wychodząc usłyszała za sobą głos Emilii:

– Nie zapomnij o szczawiu!

– Pamiętam – odwróciła się do Emilii i zauważyła, jak ta stoi z głową opartą o szybę okna.

Po chwili Emilia odwróciła się od okna. Przyjemny chłód zrównoważył ogień pulsujący w jej skroniach. Skończyła smażyć naleśniki. Otworzyła szerzej okno, wyglądając przez nie, jakby chciała coś albo kogoś zobaczyć. Zdecydowanie – kogoś.

Słońce zaczynało zachodzić. Wracająca z ogrodu z koszem wykopanych kartofli Wanda poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku, spowodowany niepokojem, że jutro staną przed nie lada zadaniem kulinarnym. Chciały jako kucharki wypaść jak najlepiej. Usiadła na starej, rozsypującej się ławce, chcąc chwilę odpocząć. – Jak tu spokojnie – pomyślała. Chciałabym tu zostać. Uśmiechnęła się do siebie, wstała z ławeczki, spojrzała na stojący kosz ziemniaków. Wszystko wypadnie dobrze. Na pewno!

 

**

Emilia rozejrzała się czujnym okiem po dużym pomieszczeniu na dole, służącym za jadalnię. Sprawdzała, czy wszystko jest przygotowane, zerkając jednocześnie na zegar. Już za niespełna godzinę spodziewały się na obiedzie pracowników.

– Czuję, jak gwałtownie przyspiesza mi puls. Cała się trzęsę, taką mam tremę – powiedziała cichym głosem Emilia do Wandy, która pragnąc dodać jej otuchy, objęła koleżankę ramieniem, mówiąc:

– Ja też.

Słowa te Emilię nieco uspokoiły.

– To w końcu nasz pierwszy popis kulinarny tutaj, co nie?

Czekały na gości, krążąc niecierpliwie przy oknie.

– Idą! – rzuciła w kierunku Emilii Wanda, stojąca za firanką.

– O rany! – krzyknęła Emilia, wybiegając do kuchni i za chwilę wyjmując z pieca dwie wielkie blachy cudnie pachnącej babki ziemniaczanej.

Jak zwykle, z matematyczną dokładnością, pokroiła babkę na równe kawałki. W garnku na plicie bulgotała zupa szczawiowa. Z drugiego pieca dochodził zapach dochodzącej już od jakiegoś czasu drożdżówki.

Razem z Foxem weszło sześciu robotników, różnego wieku i wzrostu. Przywitali się grzecznie, po czym zajęli miejsca przy stole. Wśród nich był Ben Mason.

Emilia weszła z kuchni z dużą wazą zupy szczawiowej, stawiając ją na środku stołu. Kiedy opróżnili talerze z pierwszym daniem, kobiety podały babkę.

Emilia wzięła głęboki oddech i życząc smacznego, zatrzymała delikatnie wzrok na twarzy Bena. Gdy zaczęli jeść, powstał przy stole straszliwy harmider. Nieustannie wydawali dziwne okrzyki, patrząc na talerz i sprawdzając, co podały na obiad Polki. Przyglądali się talerzom z uśmiechem dość uważnie, przenosząc swój wzrok na dziewczyny. Wszyscy chcieli poznać bliżej atrakcyjne Polki. Niektórzy dawali wyraźnie to do zrozumienia. Z drugiego końca stołu, gdzie siedziało trzech młodych mężczyzn, dochodziły głośne śmiechy. Mężczyźni śmiali się, rzucając ciepłe spojrzenia w stronę stojących kobiet. Chwilę później jeden z nich, Ben, wstał od stołu i skierował się do stojącej przy piecu Emilii.

– Dziękujemy za bardzo smaczny obiad. Muszę przyznać, że taki jadłem po raz pierwszy w życiu. To była poezja na talerzach! – stwierdził łamaną polszczyzną, – Co to było, jeśli mogę spytać?

– Babka ziemniaczana. Dziękuję za miłe słowa, cieszę się, że smakowała, proszę pana – wypaliła jednym tchem Emilia.

Długo nie czekając, wyciągnął lekko spracowaną dłoń: – Mów mi Ben. Będzie mi miło, jak zostaniemy po imieniu.

– Bardzo mi miło, Emilia – podała dłoń, którą on nieco dłużej przytrzymał.

– Pozwolisz, że wrócę do kolegów. Nie chciałbym, ale czekają na mnie.

– Oczywiście! – nie wiedziała co innego mogłaby powiedzieć.

Już marzyła, by móc, jeszcze dzisiejszego dnia, choć przez chwilę z nim pobyć. Od kiedy go zobaczyła, nie mogła normalnie funkcjonować. Kątem oka przyglądała się oddalającej postaci. Mężczyźni siedzący przy stole zaczęli powoli rozchodzić się, raz jeszcze dziękując za wyśmienity obiad. Przy stole zostali gospodarz, Ben i Henry. Wszyscy w wyraźnie wyśmienitych nastrojach, a oczy Bena lśniły podekscytowaniem. Drzwi otworzyły się i oto ukazała się wszystkim Emma Mason we własnej osobie, wchodząc z głośnym impetem.

– Dzień dobry – rzuciła ozięble, po czym dumna jak paw poszła w stronę stolików, gdzie siedzieli mężczyźni, patrzący na nią z podziwem. Wyglądała zjawiskowo.

– Witaj, braciszku! – rzuciła, spoglądając wzrokiem pełnym uroku. Spojrzeniem, które potrafi rozbroić każdego faceta.

– A to jędza – pomyślała Emilia. Emma natomiast z wahaniem zatrzymała się przy stole, zerkając figlarnie na przyglądające się jej towarzystwo.

– Usiądę, jeśli pozwolicie. Mam sprawę do ciebie, Ben – powiedziała, stawiając na stole butelkę wina.

– W takim razie na mnie już czas – słychać było, jak niepostrzeżenie odchodzi od siedzących Zac. Henry również zrozumiał, że powinien zostawić ich samych. Wstał i ruszył wolno, trochę niepewnie, kierując swoje kroki ku siedzącej przy kuchennym blacie Wandzie. Delikatnie odwrócił się, spoglądając za siebie w stronę siedzącego przyjaciela, który zdążył już otworzyć butelkę i jednym łykiem wypił z napełnionego kieliszka, zapalając przy tym kolejnego papierosa i rzucając nerwowo zapałki na stół. Krótkie spojrzenie rzucone na zegar mówiło, że czas na niego.

– A właściwie czemu nie miałbym jeszcze zostać? – pomyślał Henry i długo nie myśląc, był już przy Wandzie, która zaczynała kroić świeżą, nieco ostudzoną już drożdżówkę. Słynął z tego, że był ciepłym i szczerym mężczyzną. Dzięki temu był lubiany przez wszystkich znajomych.

– Dzień dobry, Wando. Szczerze mówiąc, byłoby mi miło, gdybyś zechciała zaproponować mi filiżankę herbaty z kawałkiem tej oto drożdżówki.

Mówiąc patrzył na nią niepewnym wzrokiem, obawiając się odpowiedzi. Uniósł nieco głowę do góry. Dopiero teraz zobaczył, jakie Wanda ma piękne, piwne, duże oczy, które roziskrzyły się na jego widok. Czuła jak jej policzki oblał rumieniec, a serce zaczęło bić jakoś szybciej i mocniej.

– Usiądź, proszę – zaproponowała, chętnie przyjmując perspektywę wspólnego wypicia herbaty i znikając w kuchni. Chwilę później weszła, stawiając na stole dwie filiżanki i zatrzymując wzrok na jego twarzy. On zlustrował ją całą, „od stóp do głów”. Czuła to. Postawiła talerzyk ze świeżo pokrojonym ciastem. Na chwilę zapomniała o wszystkim, czując jedynie przyjemne ciepło, gdy ich dłonie spotkały się na chwilę. Przez moment Wandzie wydawało się, że przyszedł tu ze względu na nią.

Henry z uśmiechem sięgnął po drugi kawałek ciasta, pytając zalotnie:

– Mogę?

– Nie! – zażartowała Wanda. – Człowiek nie powinien oczekiwać od życia zbyt wiele – mówiąc to, rozbawiła Henry’ego do łez.

– Ale przecież każdy człowiek ma prawo do nadziei. Nawet ja.

Roześmiali się tak szczerze i głośno, że aż zwrócili na siebie uwagę Bena i Emmy. Henry odchylił się lekko na krześle, chcąc wyjąć z kieszeni spodni zapałki, kiedy zauważył, jak siedzący nieco dalej Ben kiwa do niego dłonią, raz jeszcze dając znak głową, żeby podszedł do nich. Jego ponury wyraz twarzy mówił sam za siebie, że coś jest na rzeczy. Henry przepraszając na chwilę Wandę, podszedł do stolika.

– To zajmie niecałe pięć minut, siadaj.

Henry zdezorientowany usiadł, przypalając nerwowo papierosa, rzucając po siedzących nieprzychylnym spojrzeniem. Zaciągnął się, wydmuchując lekceważąco dym z ust. Wanda tymczasem pozbierała puste filiżanki, odwracając się poszła do kuchni, gdzie przy stole siedziała Emilia z naleśnikiem w ręce, a drugą pocierając swędzące oko.

– Obserwowałam ciebie i Henry’ego – ostrożnie powiedziała Emilia tak, aby nie urazić przyjaciółki. – Widziałam jak na siebie patrzycie – mówiąc, potrząsnęła z przekonaniem głową.

– Widzę, że zauważyłaś.

Nic więcej nie powiedziała. Zrozumiały się bez słów. Po chwili jednak wyznała szczerze:

– Cóż dziwnego, że chcę kogoś mieć? Kogoś, do kogo mogłabym przytulić się w zimowe noce. Kogoś, kto przypomniałby, że istnieje jeszcze coś poza pracą? Nie wiem, Emilio, czy coś z tego będzie, ale chcę spróbować. Chcę, żeby to był Henry.

– Czuję to samo do Bena, co ty do Henry’ego, albo tylko oszukuję samą siebie, już nie wiem – wymamrotała Emilia.

Dopiero teraz Wanda dostrzegła stojącego za jej plecami Henry’ego. Obie umilkły, nieco zaskoczone jego powrotem. Nastąpiła krótka chwila ciszy, przerwana stukiem odstawianego przez Henry’ego krzesła, który nic nie mówiąc usiadł przy kobietach. Słychać było, jak po cichu przełyka ślinę.

– Nie zamierzałem was przestraszyć – mówiąc drżącym głosem, zaczął delikatnie stukać palcami o blat stołu, drugą ręką pocierając brodę. Widać było wyraźnie jego nerwowe zachowanie. – Chciałem tylko powiedzieć, że musimy pilnie wyjechać na dwa dni do Henbury. Jestem przekonany, że nie zajmie nam to więcej czasu. Są pilne sprawy rodzinne Bena, w których rozwiązaniu jestem zmuszony mu pomóc.

W tej samej chwili nadszedł Ben. Pewnym krokiem podszedł do stołu, bez zastanowienia poklepał Henry’ego po plecach.

– Dobry z niego kompan. To może mały spacer? – oznajmił.

– A czemu by nie? – wszyscy na słowa Bena przystali z uśmiechem i aprobatą.

Kilkanaście minut później szli już, trzymając się za ręce. Wiedzieli, że spacer wszystkim dobrze zrobi. Poszli w stronę tartaku, dróżką prowadzącą przez las. Zapadał zmrok, a cykające nad ich głowami świerszcze grały swoją niewiarygodnie miłą symfonię. Emilia wsłuchiwała się w nie urzeczona. Zupełnie nie zdawała sobie dotąd sprawy, jak piękne są te zielone owady, których długie skrzydełka tak ślicznie mogą brzmieć. Emilia miała ochotę dłużej przysłuchiwać się im, ale przepłoszone nagle ucichły.

Rozstali się po kwadransie. Nie spiesząc się, rozeszli się do swoich domów.

 

**

Wieczorem, przy świetle lampy naftowej, zrobiły dokładny plan na następny dzień. O której podadzą obiad, co w ogóle przygotują tego dnia robotnikom, którzy po ciężkiej pracy w lesie przyjdą na ciepły obiad?

– Wiesz, tym razem musi wszystko wypaść jeszcze lepiej, niż wczorajszego dnia, prawda?

Na słowa Emilii Wanda przytaknęła i uśmiechając się, rzuciła w stronę Emilii:

– Wiem, jestem gotowa zmierzyć się z tym, co ma przynieść dzień jutrzejszy.

Przed snem odprężyły się przy kieliszku nalewki z pigwy, którą podarowała im na odchodne pani Rebeka Buller. Chwilę trwała cisza. Dziewczyny wyglądały, jakby nad czymś zastanawiały się, na co wskazywał smutny wyraz ich twarzy. Doskonale zdawały sobie sprawę z jutrzejszego i następnego dnia. Nie zobaczą swoich znajomych. Już sama myśl o tym wywoływała cierpienie i tęsknotę w sercu Emilii.

– Minęły zaledwie dwa miesiące od naszego przyjazdu, a już potrafiłam zapomnieć o przeszłości – pomyślała w duchu Emilia. – Zostałyśmy jeszcze lepszymi przyjaciółkami niż w Gorlicach, jak nigdy wcześniej. Nie sądziłam, że tak szybko poznam mężczyznę, którego pokocham od pierwszego wejrzenia – przyznała się przed sobą. – Ale szybko ci się do tego nie przyznam, Ben.

Emilia nalała po drugim kieliszku nalewki, wznosząc toast:

– No to wypijmy za nas, za naszą przyjaźń.

– Za najlepsze przyjaciółki na świecie – dodała Wanda.

– Jestem taka szczęśliwa, że nie masz nawet pojęcia.

– Mam, Emilio, bo i ja tak się czuję.

Zanim się postrzegły, było już po północy. Leżały na swoich łóżkach, a chwilę później już śniły o blondynach o niebieskich oczach...

 

**

Lipiec 2013, Manchester

 

Diana obudziła się przed świtem, mokra od potu i kołdry, która okrywała jej ciało jak kokon. Była niewyspana po wczorajszej długiej, trwającej do późnych godzin nocnych, rozmowie z ciotką. Miała przed oczami jej zapłakaną twarz i widok ust całujących zdjęcie. Popatrzyła przez okno. Zaczęło padać.

Po zbawiennym prysznicu, lekka i odświeżona, zeszła po schodach na dół. Było już grubo po dziewiątej. Ciotka Emilia krzątała się po kuchni. Na widok schodzącej Diany twarz jej rozpromieniła się. Ruchy miała spokojne, płynne, nuciła coś pod nosem. Cała kuchnia pachniała cytrynową pastą do podług. Patrząc na ciotkę Diana pomyślała, że przebywanie z nią w dniu dzisiejszym wróży coś dobrego.

Chwilę później siedziały już przy kawie i tostach, które ostatnio Diana bardzo polubiła. Przydreptała na swoje śniadanie, ulubione mleczko, kotka Wenus. Najpierw delikatnie przeciągnęła się, a dopiero za moment zaczęła je chłeptać. Diana uśmiechnęła się do niej, a ta najwyraźniej ją zignorowała. Zwinęła się w kłębek, jak gdyby nigdy nic i z przymrużonymi oczami leżała na swoim miękkim chodniczku.

– Wiesz, Diano... – zaczęła, jakby chciała przywrócić wczorajszą rozmowę, albo co najmniej chciała się wytłumaczyć – prędzej czy później Bóg stawia nam na drodze dokładnie takich ludzi, jakich potrzebujemy. Nie sądzisz?

Diana nawet nie zdążyła otworzyć ust, a ciotka mówiła dalej.

– Nie wiem, kto powiedział, że czas goi rany, ale na pewno nie miał racji. Nieważne ile czasu minie, ale i tak człowiek do końca się nie pozbiera. Ma w sercu pewność, że postąpił słusznie, ale i tak boli za każdym razem, każdego dnia. Nieważne, co mówią uczeni, ale miłość jest najtrudniejszym wyzwaniem. Mówi się, że czas leczy rany, ale nie mówi, że czas też wszystko zabija.

– Ciociu, czy chcesz mi coś powiedzieć? Masz jakąś tajemnicę, o której chcesz mi powiedzieć?

– Wszyscy mamy jakieś tajemnice, moja droga – odpowiedziała Emilia, a w jej głosie słychać było zdenerwowanie. Zapadła cisza.

– Bądź tego pewna, Diano, że o wszystkim ci powiem, ale jeszcze nie dzisiaj, nie w tej chwili. Daj mi trochę czasu, proszę. Tobie jednej chcę powiedzieć, po to cię poniekąd zaprosiłam – mówiąc te słowa, nie tryskała raczej optymizmem.

Siedząc nad filiżanką, Diana zastanowiła się nad sensem wypowiedzianych przez Emilię słów.

– Zrozum, że jest mi trudno mówić o tym. Jeszcze trudniej przywołać wspomnienia.

Chcąc zmienić temat rozmowy, Diana zapytała wprost:

– Masz jakieś plany na dzisiejszy dzień, ciociu?

– Raczej nie. Chociaż... Zrobimy tak – klasnęła w dłonie z radością. – Pojedziemy do Carrington, to taka niewielka wieś, ale zapewniam cię, że bardzo urokliwa. Mieszkają tam moi wspaniali przyjaciele Wanda i Henry, w pięknie położonej na skraju lasu leśniczówce. Sama zobaczysz.

Na słowo „leśniczówka” twarz Emilii oblał promienny uśmiech. Oczy zabłysły, twarz złagodniała, robiąc się bardziej tajemnicza. Wyszła wolnym krokiem na ganek, zostawiając Dianę samą. Otuliła się szalem leżącym na fotelu. Na zewnątrz czuć było wilgotne powietrze. Idąca za nią kotka wskoczyła na poręcz stojącego przy Emilii krzesła, cicho miaucząc. Stała przez chwilę zamyślona, patrząc w dal. Wyobrażała sobie przez moment, przez łzy, że widzi mężczyznę zmierzającego w jej kierunku. Szedł trochę spięty, rozglądając się, jakby kogoś szukał. Jakby wołał kogoś, pełen niepokoju. Był już blisko, na wyciągnięcie dłoni, gdy mydlana bańka pękła. Słychać było tylko ciche „miauuu” kotki ocierającej się o nogi Emilii. Z gracją zdjęła szal, kładąc go równo na fotelu. Chwilę później siedziała przy Dianie, kończącej drugą filiżankę kawy. Emilia, rozbudziwszy się już z marzeń, z wielkim entuzjazmem w głosie oznajmiła:

– Najbliższy autobus mamy za godzinę.

Wzięły swoje podręczne torebki, stojące na szafce w korytarzyku, zostawiając kotce mleko w spodeczku, a w drugim sporą ilość karmy dla kotów, tak na wszelki wypadek, gdyby ich wyjazd miał nieco przedłużyć się. Emilia jeszcze pieszczotliwie pogłaskała jej miękkie futerko.

Zamknąwszy drzwi, wyszły w stronę przystanku autobusowego. Kwadrans później siedziały już w autobusie, z głowami opartymi o miękkie zagłówki. Autobus ruszył.

– Diano.... – zaczęła cichym głosem Emilia.

Z tonu jej głosu Diana wywnioskowała, że zanosi się na jakąś poważniejszą rozmowę. I nie myliła się. Z królewskim spokojem zaczęła słuchać tego, co ma jej do powiedzenia. Odchylając twarz w jej stronę, słuchała pełna skupienia.

– Tu, gdzie teraz jedziemy, w Carrington, tu wszystko się zaczęło, a i tu się skończyło. Byłam taka młoda, dwudziestoletnia dziewczyna. Był rok sześćdziesiąty piąty, jak przyjechałam z Wandą do Anglii – snuła swoje wspomnienia ciotka, spoglądając przez chwilę w okno. – Tak jak mówiłam, przyjechałyśmy z nadzieją na lepsze życie. Początkowo brano nas za siostry. Może i trochę byłyśmy podobne do siebie, chyba przez to, że obie miałyśmy długie, ciemne włosy. Po jakim czasie od przyjazdu los postawił na naszej drodze dwóch wspaniałych mężczyzn, w których zakochałyśmy się z wzajemnością. Wanda po dziś dzień jest przy jego boku szczęśliwa, a ja – w odróżnieniu od niej – zostałam sama. Tu, w ścianach tej leśniczówki, rodziły się wielkie nadzieje. Henry okazał się cudownym, czułym, lojalnym człowiekiem. W miłości i zrozumieniu są ze sobą ponad czterdzieści lat. Ale ten czas leci. Dowodem na to są moje posiwiałe włosy...

– To takie teraz modne pasemka – powiedziała Diana, a ciotce na jej słowa nie udało się powstrzymać parsknięcia.

– Jedziemy do nich bez uprzedzenia. Mam tylko nadzieję, że zastaniemy choć jedno z nich w domu. Jak wrócimy do Manchester, opowiem ci chętnie ich historię.

– Przepraszam, ciociu, powiedziała Diana, patrząc na zamyśloną twarz ciotki. – Powiedz mi, to była taka naprawdę miłość „od pierwszego wejrzenia”, tak?

Wspomnienia tego dnia, sprzed niemal pięćdziesięciu lat, pojawiły się w głowie Emilii tak wyraźnie, że wydawało się jej, jakby to było wczoraj.

– Od pierwszego wejrzenia, to mało powiedziane. Nabrała powietrza, wypuszczając je głośno. – To była miłość od pierwszego mrugnięcia okiem. Tak, jak i moja – dodała.

Przez resztę drogi Diana z dużym skupieniem słuchała jej dalszych barwnych wspomnień. W autobusie, jak zauważyła Diana, było niewielu pasażerów. Na przednim siedzeniu siedziały dwie młode dziewczyny, niezbyt ładne, ale ubrane gustownie. Rozmowa ich była typową paplaniną o niczym. Jedna z nich, rudowłosa, lekko jąkała się. Po drugiej stronie siedziała starsza pani, ubrana dość elegancko, ale spojrzenie miała zimne, tak jak i rysy twarzy. Obok niej stał wielki, wiklinowy kosz z zakupami. Po jej lewej stronie siedział młody mężczyzna, który ukradkiem obgryzał paznokcie. Na ten widok starsza pani rzuciła jedno ze swoich spojrzeń w kierunku jej towarzysza.

Po niespełna pół godzinie dojechały na miejsce. Wychodząc z autobusu, Diana drgnęła, gdy delikatny chłód przeszył jej ciało. Wyjęła z torebki sweterek, który tak na wszelki wypadek intuicyjnie wcześniej spakowała. Podwinęła nieco nogawki od jeansów, tak jak uwielbiała chodzić. Poszły drogą przez las w kierunku leśniczówki. Na widok pięknych drzew, sosen, świerków, pióropuszy traw, podskoczyła, jak mała dziewczynka, mocno ściskając z radości ciotkę. Dróżka, którą szły, zaczynała się lekko wić. Szły powoli, by jak najdłużej upajać się tym widokiem.

– Ciociu, takie widoki są dla mnie rzadkie – przyznała głośno Diana.

Szła, dotykając wszystkiego, każdej małej i dużej roślinki, każdego źdźbła trawy.

– Jeszcze tylko zakręt w lewo i będziemy na miejscu. Pamiętam doskonale, jak jechałam tą drogą pierwszy raz. Tego się nie zapomni.

Diana zerknęła w oczy Emilii, które od jakiegoś czasu nabrały blasku. Chwilę później oczom Diany ukazała się leśniczówka. Pierwsze, na co zwróciła uwagę, to jej lokalizacja. Położona była w środku pięknego lasu. Tuż przy niej rosły dwa szpalery pięknych sosen, spośród których wyglądały białe pióropusze traw. Ten widok niemal powalił Dianę na kolana. Soczysta barwa drzew i biel traw, a nawet dwie rude wiewiórki, tworzyły niesamowity widok. Wszystko pachniało nagrzanym, lipcowym powietrzem, igliwiem i mchem. Z otoczeniem pięknie komponowały się dwie ławeczki, wykonane z pni drzew. Bardzo pomysłowo zrobione – pomyślała. Siadając na jednej z nich i raz jeszcze rzucając okiem na wszystko dookoła, powiedziała:

– Co tak ładnie pachnie, ciociu?

Emilia jedynie roześmiała się. Doskonale znała ten zapach, zapach świeżo wędzonego mięsa.

– Chyba będzie lepiej, jak ci nie powiem, a sama zobaczysz.

Zapukały, jednak nikt nie odpowiadał. Weszły bez proszenia. Emilia od razu zauważyła leżącego na tapczanie, ucinającego sobie drzemkę Henry’ego. Podeszła bliżej, dotykając delikatnie jego ramienia. Powoli otworzył oczy, uśmiechnął się szczerze na jej widok

– Emilia! To naprawdę ty? – wykrzyknął, nie ukrywając zdziwienia i zaskoczenia. Poderwał się z tapczanu jednym ruchem, przeczesał palcami opadające, dość długie, przyprószone siwizną włosy. – Dobrze cię widzieć, Emilio. Patrzył na nią z zachwytem, a ona uśmiechała się tajemniczo, kierując swój wzrok w kierunku stojącej w progu Diany.

– Widzę, że mamy jeszcze jednego gościa. Zapraszam do środka.

Policzki Henry’ego drgnęły, a kąciki ust uniosły się na moment. Wzrok skupił na twarzy wchodzącej Diany.

– To zapewne twoja kuzynka?

– Tak, to Diana, moja kuzynka, poznajcie się.

– Diana Potocka – w geście powitania podała dłoń.

– Henry Gifford – odpowiedział. – Emilia! – krzyknął donośnym głosem w stronę kuchni do Wandy, która wykładała na stół ciepłą, dopiero wyjętą z wędzarni wędlinę.

Na głos męża odwróciła się gwałtownie, kierując kroki w jego stronę.

– Emilia? – Wanda popatrzyła z niedowierzaniem na swoją dość dawno niewidzianą przyjaciółkę. Rzuciły się sobie w objęcia.

– Jak dobrze cię widzieć, moja droga. Sporo czasu minęło od naszego ostatniego spotkania, prawda? – mówiąc to przytuliły się do siebie jeszcze mocniej. – Zapraszam do stołu, siadaj, musimy nadrobić stracony czas.

Pozwól, że przedstawię ci Dianę – Emilia dopiero wyswobadzając się z objęć Wandy mogła przedstawić jej swoją kuzynkę.

– Przepraszam, nie zauważyłam – szczerze przyznała Wanda. – Miło cię poznać, Diano. Zapraszam.

Mówiąc to przyglądała się z ogromną uwagą nowo poznanej kobiecie, przyjmując ją z otwartymi ramionami, jak zwykle pełna dobra dla innych.

– Widzę, że doczekałaś się przyjazdu Diany, o której tyle opowiadałaś? Prawda? No dobrze, w takim razie zaraz nakrywam stół – westchnęła cicho, czując w głębi duszy radość.

Henry dłuższy czas przyglądał się Dianie.

– Jak tak patrzę, to przypominasz mi twoją ciotkę, Emilię, kiedy była w twoim wieku.

– Prawda – potwierdziła Wanda, wchodząc z półmiskiem pokrojonych wędlin.

Diana na słowa Henry’ego uśmiechnęła się.

– No to opowiadaj, Emilio, co słychać w wielkim świecie, w Manchester, w którym nie byliśmy już od ponad roku.

– Nie mam pojęcia, od czego by tu zacząć.

– Najlepiej od początku – zasugerował z uśmiechem Henry.

Na stole, przy którym siedzieli, stały talerzyki, obok wielki talerz z wędliną i patera z czterema rodzajami serów. Obok w koszyczku leżał ciemny, upieczony przez Wandę, chleb i stały cztery kieliszki do wina. W karafce znajdowało się wino porzeczkowe, zrobione przez Henry’ego.

– To wino ma pięć lat. Czekało na specjalną okazję. No i doczekało się. Zastanawiam się, czy będzie smakowało. Szczerze mówiąc, powinno – zaśmiał się z siebie radośnie.

– Fajnie schłodzone i pyszne – już po pierwszym łyku stwierdziła Diana.

– Miłą niespodziankę sprawiłyście nam swoim przyjazdem. Jeszcze trudno mi uwierzyć, że jesteście naprawdę.

Henry wstał, otworzył szeroko okno, a ciepłe powietrze i promienie słońca wpadły do środka, odbijając się blaskiem w leżących w koszyku owocach. Jabłka swoją wielobarwnością aż raziły oczy, podobnie jak gruszki, ze wszystkimi odcieniami żółtego.

– Mogę poczęstować się jednym z tych dorodnych jabłek?

– Naturalnie – zabrzmiał ciepły głos Wandy. – To są owoce z mojego sadu. Mamy również swoje warzywa – wskazała na stojące w koszu bujne marchewki i pietruszkę.

– Z naszego, moja droga, z naszego sadu – sprostował ją Henry, całując żonę w policzek.

Na słowo „owoce” dopiero teraz Emilię olśniło. Przypomniała sobie niedawne spotkanie na bazarze z Emmą Mason. Dotarło do niej, że o tym spotkaniu powinna powiedzieć Wandzie i Henry’emu. Odtwarzając w myślach jego przebieg, Emilia wzięła głęboki oddech. Chociaż świeże powietrze zdecydowanie odświeżyło jej umysł, ciągle nie wiedziała jak ma zacząć. Nie była też do końca pewna, czy dobrze robi, mówiąc im o tym zajściu. Postanowiła jednak o wszystkim powiedzieć. Byli przecież jej prawdziwymi przyjaciółmi. Zastanowiła się chwilę. Nie pozostało jej nic innego, jak powiedzieć prawdę.

– Myślę, zaczęła niepewnie, że ze względu na długą przyjaźń muszę wam coś powiedzieć. Ale zanim powiem – zwróciła się do Henry’ego – nalej mi jeszcze kieliszeczek tego wina.

Potwierdził jedynie skinieniem głowy, uzupełniając wszystkim puste kieliszki.

Przez chwilę udawała niewzruszoną, ale emocje wewnątrz niej były silniejsze. W końcu zdobyła się na odwagę, pokręciła w fotelu, westchnęła, aby nagromadzone w niej emocje opadły. Uśmiechnęła się z lekkim zakłopotaniem, upijając łyk wina, nieco ośmielona, była gotowa do szczerej rozmowy. Czując, jak zaczyna jej lekko drżeć broda, starała się mówić racjonalnie i jasno.

– Przedwczoraj widziała Emmę Mason, na naszym targu, sprzedającą owoce.

Siedząca przy niej Wanda gwałtownie wstała, a jej twarz zbladła. Ta wiadomość spadła na nią jak grom z jasnego nieba.

– Jesteś pewna, że to była ona? – mówiąc, popatrzyła z niedowierzaniem na przyjaciółkę.

Emilia jedynie skinieniem głowy potwierdziła to, co wcześniej oznajmiła. Rozniecone na nowo emocje nie pozwoliły Emilii usiedzieć. Wstała, poprawiając włosy.

– Uspokój się, Emilio. Usiądź i mów, co wiesz.

Henry na chwilę zamyślił się, zaraz też wstał. Zanim cokolwiek powiedział, jednym łykiem opróżnił swój kieliszek. W końcu zdobył się na odwagę:

– To prawda, przyznał pewnym głosem.

– O czym ty mówisz?

Henry, Wanda i Emilia wymienili jedynie spojrzenia.   

– O tym, że ja od dłuższego czasu wiedziałem o jej przyjedzie do Manchester.

Emilia spojrzała na niego z ogromnym zdziwieniem w oczach. Zastanawiała się, dlaczego przez rok Henry trzymał to w tajemnicy, nic nie mówiąc. Nie do końca wiedziała, o co chodzi. Przybliżyła się do Henry’ego, pociągnęła za mankiet od koszuli, wpatrując się długo w jego oczy.

– Wiedziałeś o tym? O jej przyjeździe? Dlaczego nic o tym wcześniej nie powiedziałeś? Dlaczego, Henry? – zapytała, ciągle trzymając go za mankiet koszuli. W oczach stojącej obok Wandy również pojawił się błysk złości.

– Mów, Henry, co wiesz – ponaglała Wanda.

Po słowach żony spuścił nieco głowę, czuł jej palące spojrzenie.

– No, dobrze, zaczął. – Uwierzcie mi, miałem zamiar dawno o tym wam powiedzieć, jak tylko się dowiedziałem, ale uznałem, że ta informacja jest dla was bez znaczenia. Teraz widzę, że się pomyliłem. O przyjeździe Emmy z Hembury dowiedziałem się przez przypadek od znajomego gajowego. Niewiele wiem, ale z tego, co mi wiadomo, to Emma odziedziczyła po swoim ojcu mały sklepik warzywno-owocowy i od roku mieszka w Manchester. Przepraszam, przykro mi, że tak wyszło.

– No, ja myślę.

– No właśnie – zgodnie przyznała Wanda.

– A niech ją szlag jasny trafi – nie wytrzymała i krzyknęła z oburzeniem i goryczą w gardle stojąca przy oknie Emilia.

Siedząca obok Diana zamarła. – Furiatka, czy co? – pomyślała. Wiedziała, że jej ciotka to wcielenie dobra, ale takie słowa w jej ustach? Kompletnie do niej nie pasowały. Pomału wszystko zaczynało Dianie układać w całość. Ale co ma z nimi wspólnego pastor? Co takiego mogło się wydarzyć, że nawet Henry tak jej nie lubi? Dowiem się, na pewno. Mam nadzieję, że ciotka się przede mną otworzy i wyjawi tę tajemnicę, tę dziwną, ukrytą prawdę.

Diana zdała sobie sprawę, że już dłużej nie chce być świadkiem rozmowy przyjaciół, zwłaszcza, że ten temat jej nie dotyczył. Niepostrzeżenie wyszła na werandę, siadając w wiklinowym fotelu. Głosy nieco ucichły, dobiegały jedynie pojedyncze słowa rozmowy, ale nie nasłuchiwała.

– Ale czemu pastor mi wcześniej nie powiedział, skoro również wiedział o jej przyjeździe?

– Nie powiedział, bo z tego, co mi wiadomo, nikt z całej rodziny nie utrzymuje z nim kontaktów, a zwłaszcza Emma. Z tego, co wiem, to ojciec go wydziedziczył po tym, jak wstąpił do seminarium.

– Wybacz mi raz jeszcze, Emilio, ale naprawdę wydawało mi się, że postępuję właściwie wiedząc, że nie darzyłaś jej sympatią, a wręcz ją nienawidziłaś po tym, co ci zrobiła.

Przez chwilę panowała cisza.

– Ale od dzisiaj żadnych sekretów. Obiecuję i zapewniam.

Na jego słowa uśmiechnęła się, by pokazać, że nie chowa urazy, a jej piwne oczy rzuciły ciepły blask w jego stronę. Siedzieli już rozluźnieni. Za plecami Emilii zaskrzypiały deski, po których zbliżała się w ich stronę Diana.

– Chciałabym jeszcze dopowiedzieć słowo, wracając do tematu. Dowiedziałam się, że dużo było winy Emmy. Prawdopodobnie to przez nią ochłodziły się relacje rodzinne, po tym, jak zerwała zaręczyny, które nie ucieszyły rodziny. Rzekomo miała urojenia i halucynacje.

– Żartujesz. O tym nie wiedziałam – na słowa Henry’ego siedząca przy nim Wanda skrzyżowała pod stołem nerwowo nogi.

– Ostatni raz widziałam Emmę jakieś dwadzieścia lat temu, a może i więcej. Mógł to być jakiś siedemdziesiąty rok, jakieś dwa lata po naszym ślubie. Pamiętasz ten dzień, Henry?

– Naturalnie, że pamiętam – mówiąc, odwrócił się twarzą w stronę Wandy, szepcąc jej coś do ucha. Wanda w geście pieszczoty, pogłaskała go po głowie.

– Z tego, co rozumiem, Emma nigdy nie wyszła za mąż? – zwróciła się pytająco do Henry’ego.

– Wygląda na to, że nie. Prawdę mówiąc, to nie wiem.

– Może wyszła za innego? – zamyśliła się na chwilę Wanda. Po chwili jednak ożywiła się i machnęła drwiąco ręką, nie chcąc dalej drążyć tego tematu.

Henry, chcąc rozładować napięcie, pierwszy odezwał się do Wandy.

– Czy mamy, moja droga, jakiś plan na spędzenie dzisiejszego popołudnia?

– Proponuję...

Zanim Wanda zdążyła otworzyć usta, odezwała się Diana:

– Spacer. Po prostu wstańmy i idźmy – powiedziała to bardzo głośno i stanowczo, aż ją samą to zaskoczyło.

Zanim zdążyli się zastanowić, Diana czmychnęła na dwór ze szczerym uśmiechem na twarzy. Chwilę później wszyscy również udali się na zewnątrz, ale Diany już nie było widać.

– A gdzie Diana? – zapytała Emilia.

Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać, bo zza stojącej przy dwóch świerkach starej bryczki widać już było pochyloną postać Diany. Widząc nadchodzących w jej kierunku, wyprostowała się.

– Kiedy siedziałam na werandzie, zwróciłam uwagę na tę właśnie bryczkę – wyrzuciła z siebie jednym tchem. – Jest taka urokliwa, ma w sobie coś takiego, że nie mogę oderwać od niej oczu. Nie mogłam oprzeć się pokusie, by jej nie zobaczyć bliżej. Co ja bym dała, żeby móc taką się przejechać.

– Widzisz, moja Diano – mówiąc, Henry uśmiechnął się do niej szczerze. – To moja stara bryczka, potrzebuje renowacji. Przede wszystkim trzeba zedrzeć farbę, warstwa po warstwie. Ale tak ogólnie, to jest jeszcze w niezłym stanie. Brakuje, jak widzisz, dwóch kół. Są gdzieś w szopie.

Raptem wyjrzało słońce, a trawy i sosny zaczęły pachnieć intensywniej.

– Takiego ciepłego miesiąca od lat nie było, ale to chyba dobrze? – zapytał Dianę.

– Rzeczywiście – przyznała rację Wanda, spoglądając na ręce Henry’ego, które jakby zaczęły się trząść. – Co się dzieje, kochanie? – zapytała z trwogą w głosie, widząc jego dziwne zachowanie.

– Wszystko w porządku, moja droga. Zaraz mi przejdzie. Lekko wzdychając, kontynuował rozmowę z Dianą.

– Nie miałem chęci jej już odnawiać, ale skoro zrobiła na tobie aż takie wrażenie, to mogę obiecać, że wezmę się za jej renowację i jak dobrze pójdzie, to za cztery dni będzie jak nowa – zaśmiał się. – Mam nadzieję, że przed wyjazdem do kraju zdążysz być jej pasażerem.

Diana, nie zwracając uwagi na stojące kobiety, wzięła go pod ramię i ucałowała w oba policzki. Pod drugie ramię wzięła go Wanda i ruszyli w stronę lasu.

– A ja mam iść sama? – zapytała Emilia, śmiejąc się przy tym.

Wszyscy roześmieli się, ale tylko przez chwilę, bo przypomniały o sobie małe komary.

Idąc drogą przez las rozmawiali o wszystkim, co ich dotyczyło, o codziennych ludzkich sprawach. Diana opowiedziała o swoim życiu, o rozpadzie jej związku, pracy, córce, zachwycając się przy tym piękną okolicą. W pewnym momencie jej uwagę przykuł widok stojącego budynku, nieco innego, niż inne. Był z czerwonej cegły, dość duży, wyglądał na niemieszkalny, bardziej na gospodarczy. Nie spieszyła się z pytaniem. Szła w jego kierunku. Delikatnie odwróciwszy się w bok zauważyła, że jest dyskretnie obserwowana przez Henry’ego. Miał taką minę, jakby czekał na jakieś pytania z jej strony.

– Zapytam wprost, ten budynek z czerwonej cegły, to jaką spełnia rolę?

– To nasza stajnia – dumnie odpowiedziała Wanda, po czym ruszyły dalej.

Prawie pod samymi drzwiami budynku Diana zwróciła uwagę na wychodzącego z niego mężczyznę. Na widok Henry’ego zatrzymał się. – To chyba stajenny – pomyślała. Wskazywał na to kolor jego kombinezonu, który był dość zniszczony i brudny. Czuć było intensywny zapach potu. Na widok kobiet nieco zaczerwienił się.

– Dzień dobry, państwu. Pogoda wymarzona na spacer, czyż nie?

Po chwili przybiegła za nim suczka, która zachowywała się tak, jakby Dianę znała od lat.

– Masz rację, drogi Jack.

– Witam panią, pani Emilio. Jak miło panią widzieć – mówiąc to, zerkał z ciekawością w kierunku nieznanej mu kobiety.

– Diana Potocka – Diana pierwsza wyciągnęła rękę ku stojącemu mężczyźnie, przedstawiając się.

– A ja Jack Allen, tutejszy pracownik stajni – dodał, wyciągając dłoń na przywitanie, po czym cofnął ją nieco do tyłu.

Diana zauważyła, dlaczego – miał ją w bruzdach, brudną i spoconą, za co zaczął przepraszać.

– A za co pan chce przepraszać, nie rozumiem? Długo nie czekając uścisnęła wyciągniętą dłoń na przywitanie. – Właśnie po tych spracowanych dłoniach widać pańskie oddanie tej pracy – dodała.

Skromnie, nie patrząc na Dianę, przytaknął swoją siwą głową. Henry stał chwilę, nie spuszczając wzroku z Diany. Jej szlachetne zachowanie sprawiło, że spojrzał na nią jak na ikonę dobroci. Próbował coś powiedzieć, odczekał chwilę, po czym ujął dłoń Diany, mówiąc:

– Jack to nie pracownik w stajni. To nasz przyjaciel, oddany od lat – poklepał go dumnie na odchodnym po plecach.

– Jesteś promieniem tego lata, jesteś największym promieniem słońca na mojej drodze – powiedziała Emilia, trzymając twarz Diany w dłoniach i całując w oba policzki.

– Miło mi słyszeć takie słowa, ale nie rozumiem, co masz na myśli, ciociu.

– Diano, kochana, widzę, że wyglądasz na dziwnie zaskoczoną, dlaczego? A nie powinnaś! W takim razie powiem ci, żebyś się uspokoiła – powiedziała Emilia, raz jeszcze pochylając się nad twarzą Diany. – W stosunku do Jack’a zachowałaś się z klasą.

Diana wciąż milczała, patrzyła na Henry’ego szeroko otwartymi oczami. Nie była w stanie zrozumieć, czym zasłużyła na takie słowa. Nagle ją olśniło. Wbrew swojej woli przecież tak się nie zachowała. Miała w naturze szacunek do wszystkich ludzi, nieważne, kim są.

Chwilę później wszyscy byli w stajni, po której oprowadzał Henry.

– Zachwycać to tu się nie ma czym. Ot, stajnia, jak stajnia. Taka normalna, raczej tuzinkowa. Chociaż muszę powiedzieć, że konie to moje oczko w głowie – powiedział, rozluźniając się nieco. – Narobiłem sporo zaległości względem nich. Gdyby nie pan Jack Allen, który dba o nie, niczym o swoje, to nie wiem, co by było. A wszystko przez to, że bardzo dużo czasu pochłania mi tartak, a i las zabiera go niemało, szczególnie wiosną. I muszę przyznać, że nieźle trzeba pogłówkować, np. przy sadzeniu drzew – jaki gatunek, kiedy i w jakim miejscu. Ale co by nie mówić, kocham las. To mój drugi dom.

Stojąca przy nim Wanda potakiwała tylko twierdząco głową.

– Mamy sześć koni, dwie klacze i cztery ogiery, jak widzisz, Diano. Jak też nietrudno zauważyć, Jack Allen dba o nie naprawdę. Dwa z nich są spokojne, nadają się do zaprzęgu.

– No, mój drogi, dalszy ciąg swojej opowieści skończysz, jak przyjedziemy niebawem – stwierdziła Emilia, spoglądając na zegarek. – Wracajmy pomału do leśniczówki. Za godzinę mamy autobus, a on nie będzie czekał.

– Miałaś dobry pomysł z tym spacerem – odezwała się Emila. Czuję, że wstąpiły we mnie nowe siły.

Diana uśmiechnęła się do ciotki, zauważywszy, że ma ona rzeczywiście lepszy humor, jest jakaś rozluźniona. Kiedy skręcały na dróżkę prowadzącą do leśniczówki, ujrzały nagle biegnącą w ich kierunku suczkę Pati, która na ich widok radośnie poszczekiwała.

– Zazdroszczę wam – powiedziała do Henry’ego i Wandy.

– Nam, a czego, jeśli można wiedzieć?

– Tego wszystkiego, co jest tu wokoło, tego spokoju, który was otacza, tego lasu, a nawet tych tnących komarów, tych koni. Mogłabym wymieniać jeszcze i jeszcze. Jestem wdzięczna tobie, ciociu, za to, że mnie tu przywiozłaś. Jestem taka szczęśliwa, że mogłam was poznać.

Po kilku godzinach spędzonych w leśniczówce Diana i Emilia pożegnały się z gospodarzami. Obie z nadzieją, że za cztery dni znów tu przyjadą. Na samą myśl o tym w oczach Diany pojawił się pewien błysk, dzięki któremu wyglądała na pełną radości.

Była prawie dwudziesta pierwsza, kiedy wróciły do domu. Diana skupiona patrzyła przez okno, Emilia krzątała się po kuchni. Ciszę przerwał dzwoniący telefon, stojący na małym stoliku w korytarzu. Emilia rozmawiała dobrych parę minut, zanim odłożyła słuchawkę.

– Dzwoniła moja dobra znajoma z prośbą, czy nie pomogłybyśmy jutro w przystrojeniu ołtarza w naszym kościele.

– Pomogę, jasne, że pomogę – na twarzy Emilii pojawiło się lekkie zadowolenie.

– Pomyślałam sobie..., że może i ja wybrałabym się z tobą. A i pastor mówił, żebym wpadła do kościoła, kiedy będę w okolicy.

– Właśnie miałam ci to zaproponować – rzekła ciotka.

– Świetnie, ciociu, jesteśmy umówione.

– Tymczasem zapraszam na lampkę dobrej nalewki, naprawdę dobrej, sprawdzonej, zrobionej według przepisu pewnej kucharki, pani Rebeki Buttler, niestety, już nieżyjącej.

– Fajnie, że poznałam Wandę i Henry’ego.

Aby ukryć napływające wzruszenie, Diana sięgnęła po kieliszek z nalewką i upiła spory łyk. Nalewka okazała się dla Diany za mocna, ale nie dała tego po sobie poznać.

– Kochani moi przyjaciele – rzekła Emilia tkliwym tonem. – Mało jest dzisiaj już tak kochających się szczerze par – dodała.

– Rzeczywiście – przyznała Diana, potakując głową.

– Lata temu i ja byłam taka zakochana w swoim Zacharym, taka szczęśliwa. Od wielu lat już jestem sama, z czasem przyzwyczaiłam się do tej mojej samotności. Aby ją choć trochę zagłuszyć, udzielam się społecznie w kościele. Chór, w którym śpiewam od lat, pozwala mi nie myśleć na okrągło o smutku.

Dianie zrobiło się dziwnie, kiedy usłyszała te słowa. Wstała, nieco nerwowo pocierając skroń i wpatrując w twarz ciotki. Rozumiała aż nazbyt dobrze jej stan ducha.

**

– Jeszcze wczoraj było tak ładnie, a dziś, zobacz, moja droga Diano. Szaro, ponuro, zanosi się na deszcz. Zastanawiam się, czy nie wziąć parasola.

– Z pewnością nam nie zawadzą, a przydać się mogą – stanowczo stwierdziła Diana.

Wyszły. Gdy dotarły do kościoła, pani Cate i pastor byli już w środku.

– O, witajcie, moje drogie! Jaka niespodzianka – zawołał pastor, kiedy ujrzał Dianę.

Diana popatrzyła na pastora zdumionym, ale roześmianym wzrokiem. Na widok wchodzącej ciotki, uradowana koleżanka krzyknęła radośnie:

– Jak dobrze cię znowu widzieć, Emilio! Tak dawno ciebie nie widziałam.

– No cóż, tak prawdę mówiąc, to przez te struny głosowe, które od dłuższego czasu dają mi nieźle w kość – rzuciła Emilia. – Pozwól, że przedstawię ci moją kuzynkę, Dianę.

– Cate Owen – przedstawiła się piskliwym głosem starsza, dość niskiego wzrostu kobieta.

Pierwsze swoje kroki Diana skierowała ku stoisku ze świeczkami. Wrzuciła pieniądze do przezroczystej puszki, taką małą ofiarę, przypaliła świeczkę i postawiła ją przy wcześniej już zapalonych. Chwilę później zatrzymała się przy stoisku z pamiątkami. Jej wzrok przyciągnęły leżące małe, białe, blaszane pudełeczka o różnych malunkach, do wyboru. – Podobne już gdzieś widziałam – zastanowiła się chwilę. Już wiedziała, że podobne leżało w szufladzie komody w mieszkaniu ciotki. Zauważyła je tego dnia, w którym Emilia wyjmowała zdjęcie. To tajemnicze zdjęcie. Na widok stojącej przy stoliku z pamiątkami starszej pani, Diana uśmiechnęła się. Zapewne to jedna z wolontariuszek – pomyślała. Starsza pani odwzajemniła się jej tym samym.

– W czym mogłabym pomóc? – zapytała cichym głosem.

– Chciałabym zapytać panią, do czego mają służyć te białe pudełeczka?

– Widzisz, moja droga – mówiła cicho starsza pani – to zależy, do czego kupujący je przeznaczy. Ja na przykład – mówiła dalej, biorąc jedno z nich do ręki – trzymam w jednym z takich różaniec.

– Zatem poproszę dwa, o, te – pokazała palcem po chwili zastanowienia. – Te z namalowanym czerwony tulipanem. Jedno będzie dla mnie, a drugie dam w prezencie Weronice – pomyślała.

Ołtarz był już pięknie przyozdobiony sprawnymi dłońmi Emilii i pani Cate. Obie modliły się skupione. Po kwadransie wyszły. Pogoda jednak zmieniła się, nawet nieźle padało.

– Przydały się zabrane wcześniej parasole – stwierdziła Diana, zerkając na zachmurzone niebo.

 

**

Nadszedł czwartek. Dzień, na który Diana nie mogła już się doczekać. Jedząc cynamonowe bułeczki, popijając owocową herbatę, obie kobiety siedziały w ciszy.

– Zastanawiam się, ciociu, czy Henry zdążył z renowacją tej bryczki, jak myślisz? – w głosie Diany słychać było niepokój.

– Wierz mi, będzie gotowa. Odkąd znam Henry’ego, nigdy nie rzucał słów na wiatr.

Diana pokręciła się nieco w fotelu. Myśl o pięknej zapewne bryczce odprężyła ją.

Godzinę później siedziały już w autobusie. Rozmawiały i śmiały się dość głośno. Na sąsiednim fotelu siedziało dwóch młodych mężczyzn, którzy przez dłuższy czas przysłuchiwali się i przyglądali kobietom. Diana zauważyła to, spojrzała na nich mrożącym wzrokiem. Długo nie zastanawiając się, podnieśli się i przesiedli o trzy siedzenia dalej. Tym razem Diana wyrzucała z siebie potok słów:

– Jestem z zawodu i wykształcenia prawniczką i cholerną pracoholiczką. Będąc u ciebie, zupełnie siebie nie poznaję. Mało tego, ani razu nie zatęskniłam za swoim kostiumem, czółenkami, jedwabnymi pończochami, które nie zostały nawet jeszcze rozpakowane. Nie wiem, co jest. Uwielbiam swoje jeansy i te wygodne adidasy firmy Nike.

– Nie mam żadnych wątpliwości, moja Diano, że kiedyś to zrozumiesz i sama sobie odpowiesz na te pytania. Tylko nie spiesz się. Jak zrozumiesz, to pierwsza się dowiesz.

Zaczęła bić się ze swoimi myślami. Jednym ruchem poprawiła włosy, spinając je klamerką w kucyk.

Autobus dojechał. Wysiadły. Szły dziką dróżką przez las pachnący sosnami, świerkami i igliwiem. Słońce oświetlało ich wierzchołki. Skręciły w lewo, w dróżkę prowadzącą do leśniczówki, przy której już stała wypatrująca je Wanda.

– Co za radość moim oczom, widzieć was ponownie! – przywitała się szczerze. – Zapraszam.

Przy dużym, rozłożystym świerku, Diana zauważyła dwóch stojących mężczyzn. Podchodząc bliżej, poznała w nich Henry’ego i wcześniej poznanego Jack’a, który dość nerwowo miął trzymaną w ręku swoją roboczą czapkę. Henry przywitał się serdecznie, całując przybyłe kobiety po dwa razy w policzek. Jack Allen przywitał się nieśmiało, po czym wolnym krokiem poszedł w stronę stajni i zabudowań. Odwróciwszy się na moment, rzekł:

– Za godzinę będę.

Kwadrans później siedzieli nad filiżankami parującej herbaty i sernikiem, upieczonym przez Wandę, a promienie słońca oświetlały werandę. W powietrzu unosił się zapach kwiatów i kwitnącego, białego jaśminu. Diana nakładała sobie kolejny kawałek wybornego sernika, kiedy Henry odezwał się w bardzo nietypowy dla siebie sposób:

– Moje drogie panie, nawet nie wiecie, jak wspaniale teraz się czuję.

– A to niby czemu? – pierwsza zapytała Emila, czekając na odpowiedź ze wzrokiem wbitym w twarz Henry’ego. – Co chcesz nam przez to powiedzieć?

– No właśnie? – potwierdziła zalotnie Wanda.

– Chcę przez to powiedzieć, że niby jak ma czuć się mężczyzna w domu pachnącym trzema kobietami? Wspaniałymi kobietami? – dodał. A ja jeden. Zero konkurencji – wyjaśnił, jak zwykle, pełen wrodzonego humoru.

Wszystkie wybuchły szczerym śmiechem, wstając i kolejno całując go serdecznie w policzki.

Zrobiło się miło i bardzo rodzinnie. Siedzieli uśmiechnięci i radośni. Henry’emu nie zamykały się usta. Opowiadał bardzo dokładnie, co robił przez te dni, co słychać w leśniczówce i tartaku – zerkając od czasu do czasu na żonę, która kręciła się nerwowo na krześle.

Henry wstał, odstawiając swoje nieco sfatygowane krzesło, wyciągnął szarmancko dłoń w stronę Diany.

– Panie pozwolą, wyjdziemy na zewnątrz.

Diana wstała z bijącym sercem. Nie miała wątpliwości. Intuicja podpowiadała jej, że idą zobaczyć bryczkę. Nie myliła się. Stała oniemiała, z lekko otwartymi ze zdziwienia ustami. Widok pięknej bryczki zafascynował ją bez reszty, a ten zielono-brązowy kolor cudnie odbijał się w promieniach słońca.

– Piękna! – stwierdziła nadchodząca Emilia ze źdźbłem trawy trzymanym w ustach. Zamknęła na moment oczy. Wyobraziła sobie zaprzęgnięte do niej konie, galopujące, zwalniające jedynie trochę w lesie, aby ona, siedząc w bryczce, mogła podziwiać uroki lasu i upajać się zapachem kwitnących krzewów i koniczyny.

– Jeszcze rok temu nie myślałem, że tej bryczce dam drugie życie – mówiąc, podrapał się po głowie, a jego błękitne oczy rozbłysły jeszcze bardziej. Wanda delikatnie położyła dłoń na ramieniu męża, a po chwili i z jej ust wydobyły się słowa uznania. Diana czuła, że nadeszła chwila, aby w końcu podejść bliżej. Nagle spojrzała w stronę zabudowań, skąd wyłoniła się postać Jack’a z parą wolno idących koni. Na ten widok gwałtownie wciągnęła powietrze do płuc.

– Zanim ruszymy, zapraszam na ciepły pasztet z zająca, który niedawno wyjęłam z pieca – zakomunikowała dumnie Wanda. – Nie mogę powiedzieć, że wyśmienity, ale zapewniam, że będzie wam smakował. Wszyscy poszli zgodnie w jej kierunku.

– Zapraszamy i ciebie, drogi Jack’u.

Na słowa Henry’ego Jack widocznie rozluźnił się i zaczął zabawiać siedzących swoimi anegdotami. Teraz dopiero Diana zauważyła, ile jest w tym cichym człowieku dobra i sympatii dla innych.

Po sutym posiłku wyszli na podwórko. Na tle sosen i trawy pomalowana barwami jesieni bryczka z parą rudych, zaprzęgniętych do niej koni, wyglądała przepięknie. Nowa farba lśniła, jak krople nocy na trawie.

– Jaka stylowa – pomyślała Diana.

Jej skórzana, pikowana kanapa koloru kasztana, dodawała jej elegancji. Bryczka, zrobiona z drewna dębowego i jej gięte, jesionowe, jasne błotniki, komponowały się wspaniale z gumowymi kołami.

Pierwszy wsiadł Jack, z batem w ręku. Za nim wskoczyła dumna Diana, biorąc woźnicę pod rękę. Wanda, Emilia i Henry usiedli za nimi z tyłu.

– Wio! – ruszyli żwirową drogą przez las, w którym pachniało żywicą. Lekko trzęsło.

– Może do tartaku, tak po drodze? – zasugerował Jack.

– Myślę, że to dobry pomysł – przyznał zgodnie Henry, obejmując Wandę.

Po dwóch kilometrach słychać już było tartaczne maszyny. Dojeżdżali do tartaku, który był usytuowany na skraju lasu. Słychać było trak, lecz za chwilę wszystkie maszyny ucichły. Właśnie zakończono pracę. Pachniało apetycznie zupą grochową – pracownicy udali się na lunch. Henry wysiadł pierwszy, podchodząc do grupki mężczyzn.

– Witaj, Henry – pierwszy przywitał go dość otyły mężczyzna w średnim wieku. Drugi przywitał się młody mężczyzna o jasnych włosach, związanych w kucyk.

– Co tam słychać, panowie? – zapytał Henry.

– U nas wszystko po staremu – odpowiedział chrapliwym głosem następny, robiąc cielęce oczy na widok środka lokomocji, którym przyjechał ich chlebodawca.

– Oho ho, cóż to za cudo? – zdziwił się jeden z siedzących.

Mężczyźni długo rozmawiali ze sobą. Kobiety zdecydowały, że pójdą w tym czasie na mały spacer. Poszły krętą drogą przed siebie. Minęły tartak, wyręb i młody las, w którym rosło mnóstwo świeżo posadzonych młodych sosen i świerków. W pewnej chwili Wanda wyciągnęła rękę w kierunku jakichś zabudowań i powiedziała:

– Ci, co tu mieszkają, to tacy bardzo mili ludzie, bardzo spokojni i nad wyraz dyskretni.

Szły dalej. Wanda opowiadała ich historię, a Diana słuchała z rosnącym zdumieniem. Z zawodu gospodarz jest weterynarzem, i to jedynym na całą okolicę. Jego żona, o bardzo łagodnym usposobieniu, zajmuje się ogrodnictwem. Kiedy szły, w oddali widać było gromadkę bawiących się dzieci, cieszących się urokami lata. Wakacje, przecież są wakacje. Po jakimś czasie zawróciły z dróżki, podążając w stronę tartaku. Maszyny pracowały już swoim normalnym rytmem.

– No, są nasze zguby! – zaśmiał się pierwszy Jack na widok nadchodzących kobiet. Henry stał przy oknie, rozmawiając ze starszą, dość pulchną kobietą.

– Poznaj, Diano, żonę naszego Jack’a – Mia.

Mia przywitała się serdecznie. Chwilę później przyniosła kociołek z gorącą zupą, stawiając go na środku stołu obok wiklinowego koszyka z upieczonym i pokrojonym chlebem i bułkami. Diana, nie zastanawiając się, szepnęła do Emilii:

– Spacer po tym lesie był dla mnie jak terapia dla ciała. Czuję się taka zrelaksowana.

Rozmowa przy talerzu ciepłej grochówki miała charakter grzecznościowy. Wszyscy doskonale znali się nawzajem, byli więc bardzo szczerzy i bezpośredni. Diana nalała drugi talerz grochówki, uśmiechając się i stawiając go dumnie przed sobą.

Pół godziny później siedzieli już w bryczce. Diana jednym ruchem odpięła klamrę spinającą jej długie włosy, aby wiatr mógł w nich trochę poszaleć.

Po powrocie wszyscy mieli znakomite humory. Siedzieli na werandzie, popijając wino produkcji Henry’ego. Diana siedziała z kieliszkiem myśląc o tym, co widziała podczas pobytu w tartaku. Była zakochana w klimacie, ludziach, drzewach, a nawet komarach, które cały czas przypominały o swoim istnieniu.

 

**

 

Do Manchester przyjechały późnym wieczorem, parę minut po dwudziestej pierwszej. Przekroczywszy próg domu. Emilia westchnęła, rzucając torebkę na stół.

– Witaj, Wenus – powiedziała miękko na widok łaszącej się do jej stóp kotki. – Chodźmy do kuchni – powiedziała do Diany. – Przygotuję coś dobrego do herbatki.

Emilia starała się mówić swobodnie, ale jej głos zdradzał zdenerwowanie, co Diana natychmiast wyczuła. Długo jeszcze rozmawiały o minionym, cudownym dniu. Chwilę później zadzwonił telefon. Emilia na jego dźwięk drgnęła.

– Oj, a kto to o tej porze?!

Diana zrobiła w międzyczasie kąpiel, zbawienną dla jej ciała i stóp. Wskoczyła w swoją ulubioną piżamę i turkusowy szlafrok. Słysząc, że ciotka jeszcze rozmawia, podeszła do stojącego na stole laptopa, włączyła go i zaczęła pisać krótkiego maila do Weroniki.

„Pobyt tu okazał się strzałem w dziesiątkę. Jestem szczęśliwa, że tu jestem. Wypoczęłam, dużo się dzieje. Ciotka okazała się wspaniałą kobietą. Czuję się w jej towarzystwie świetnie. Możesz mi zazdrościć. Żałuj, że cię tu nie ma. Oj, dużo będę miała do opowiadania. Jeszcze kilka dni i zobaczymy się. A jak twoje sprawy sercowe? Mama”.

Zeszła na dół. Otwierając drzwi, zatrzymała się zaskoczona w progu. Ku jej zdziwieniu w pokoju już nie było ciotki. Postanowiła sprawdzić, gdzie się podziała. Podeszła bliżej do drzwi i odruchowo spojrzała w lustro, w którym odbijała się postać ciotki. Obserwowała ją jakiś czas. Jej twarz była smutna, podparła dłońmi brodę, drżała. Podeszła do niej i przytuliła policzek do czubka jej głowy. Emilia tylko cicho westchnęła.

– Coś się stało, ciociu?

– Emilia znowu tylko westchnęła. – Właściwie jest tak. Chodzi o to, że miałam telefon od pastora. Moja dobra koleżanka nie żyje. Zginęła w wypadku samochodowym. Mąż jej przeżył, a ona, niestety, nie. Wracali od córki. Smutno, mi, Diano, z tego powodu.

– Przykro mi.

– Była cudowną, pogodna kobietą, jakich mało na tym świecie. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z kruchości życia. Miała dopiero sześćdziesiąt dziewięć lat i mnóstwo planów do zrealizowania. Tak mi jej szkoda. No, cóż, żyć trzeba dalej.

Usiadła w fotelu, a ręka, w której trzymała słuchawkę, zaczęła dziwnie drżeć.

– A może po kieliszeczku nalewki? – zapytała z lekkim zakłopotaniem w głosie i ze zmarszczonym czołem oczekiwała na odpowiedź Diany.

– W zupełności się z tobą zgadzam, ciociu.

Emilia z kieliszkiem nalewki przesiadła się na swój stary, ulubiony fotel. Na czubku nosa założone miała okulary, a w dłoniach trzymała swoje ulubione czasopismo. Diana siedziała na podłodze w swojej ulubionej pozie, patrząc na odpalony laptop. Brak było jakichkolwiek wiadomości od Weroniki. Zamknęła na chwilę oczy, znów przywołując wspomnienie minionego dnia. Do kuchni cicho przydreptała kotka, usiadła przy swojej miseczce i zaczęła języczkiem mlaskać mleczko.

– Zadziwiasz mnie, Diano. Podziwiam cię za takie zdolności przystosowawcze do danej sytuacji, twój sposób myślenia, taki nieskomplikowany.

– Jeśli mam być szczera, to już taka jestem, ciociu. Tak jak mnie nazwałaś – dostosowawcza.

Zapadło długie milczenie.

– Zastanawiam się, co słychać u mojej Weroniki. Właściwie, to chciałam ci o czymś powiedzieć. Wcześniejszy email od niej nieco mnie zaskoczył.

– Dlaczego, co się stało? – Emilia przyglądała się jej z uwagą, odkładając czasopismo na stolik.

– Napisała mi, że ma chłopaka. Spotyka się z nim już od dłuższego czasu.

– No i co w tym dziwnego? To chyba dobrze? – spojrzała na Dianę z dziwnym wyrazem twarzy.

– Pewnie, że dobrze. Tylko, że dopiero teraz mi się do tego przyznała. Tłumaczyła to tym, że w sumie nie była go pewna, tak jak nie była pewna, czy coś z tej znajomości zakiełkuje. Wdzięczna jestem jej za szczerość.

– A tak bliżej, coś o nim napisała? Co to za mężczyzna?

– Wiem, Emilio, ale niewiele. Określiła go jako ciekawego, wspaniałego i dobrego mężczyznę. Na imię ma Adam. Jest absolwentem Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie, kierunek chyba leśnictwo. I tyle w sumie o nim wiem.

Raptownie obie wstały tak szybko, jakby porażone piorunem. Gorący pot oblał czoło Emilii.

– Chyba istnieje jakieś wytłumaczenie na ten zbieg okoliczności? Myślę Diano o tym, co mi przed chwilą powiedziałaś. Emilia usiadła. Czuła, jak bezwiednie uchodziły z niej emocje.

– Oczywiście, że jest.

– A możesz mi powiedzieć jaśniej?

– Widocznie los tak manipuluje, że kobietom w naszej rodzinie stawia na drodze leśników. Widocznie zdani są na ich miłość od pokoleń.

– Ale, jeśli jest tak, jak myślisz, Diano, to muszę ci powiedzieć, że Bóg wie, co robi.

Emilia spojrzała na Dianę, która stała zamyślona, ściskając nerwowo pasek od swojej turkusowej podomki.

– Diano, to jak będzie wyglądało dalsze życie twojej Weroniki i Adama, to już zależeć będzie tylko od nich samych – Emilia sprawiała wrażenie, że wie, co mówi. – Jestem pewna, że będą szczęśliwi, a póki co, dajmy spokojnie rozkwitać tej miłości.

Diana poczuła nagle w sobie jakąś osobliwą tęsknotę. Może za Weroniką? Może za miłością? Tęsknota... Któż jej nie odczuwa – pomyślała.

Była dwudziesta czwarta, kiedy Diana usiadła w swoim pokoju na górze. Otulając się mocniej szlafrokiem, siedziała przez chwilę na brzegu łóżka, patrząc przez lekko uchylone okno, za którym widoczna była tylko ciemność nocy.

– Fajnie, że zaraz będzie dzień, bo wtedy można na wszystko spojrzeć innymi oczami – pomyślała. Nic tak dobrze nie robi, jak sen. Zgasiła małą lampkę, stojącą przy jej łóżku, zrzuciła zdjętą podomkę na obok stojące krzesło. Długo jeszcze leżała ze wzrokiem wbitym w sufit, zanim zasnęła.

 

***

Sierpień 1965. Carrington

 

         Minęło kilka dni. Emilia stała przy piecu, przygotowując lunch dla pracowników i gości Zacharego Foxa. W całym pomieszczeniu unosił się zapach pieczonego pasztetu, jagnięciny i młodych ziemniaków. Wanda stała obok, mieszając w dużym garnku gulasz.

– Mamy dzisiaj kulinarne wyzwanie. Nie sądzisz? – zapytała przyjaciółkę.

– Całkowicie się z tobą zgadzam – powiedziała, zerkając na wiszący na ścianie zegar, który wskazywał dwunastą czterdzieści. – Gości spodziewamy się na czternastą, zatem mamy jeszcze trochę czasu, zanim zawitają w naszej leśniczówce.

Uśmiechając się do swoich myśli miała cichą nadzieję, że już dziś zobaczy niewidzianego od dwóch dni Bena. Mając wszystko przygotowane na przyjęcie gości, łącznie z nakrytymi czystą, nową ceratą stołami, na których stały świeżo ścięte kwiaty, wyszły na werandę.

Tego dnia słońce grzało pięknie, unosiło się nad drzewami, a ptaki siedzące na nich ślicznie świergotały.

– Wreszcie mamy chwilę dla siebie – z kawą w ręku powiedziała głośno Wanda.

– Cieszmy się więc tą chwilą, upajajmy się tym letnim dniem. Takiego relaksu właśnie nam potrzeba.

Po chwili poszła do kuchni i zaraz wróciła, przynosząc półmisek z upieczonymi wcześniej drożdżówkami, których kuszący zapach zaczął rozchodzić się w powietrzu. Na chwilę przymknęły oczy. Zwyczajnie relaksowały się. Przestraszone nagłym hałasem, rzuciły niespokojne spojrzenie w stronę nadchodzącej osoby. Ku ich zdziwieniu, nadchodziła w ich kierunku z niezapowiedzianą wizytą Emma, której na żwirowej drodze złamał się obcas. Wściekła Emma nerwowym ruchem poprawiła swoje blond włosy, opadające jej na oczy.

– Dzień dobry – powiedziała oschle, starając się przy tym wyglądać na pewną siebie.

Emilia jednak zdążyła zauważyć wcześniej brak obcasu przy prawym bucie, który usiłowała ukryć. Starała zachować się normalnie, by nie wybuchnąć śmiechem. Odwróciła się w stronę Wandy, która zaczęła wygładzać w ogóle nie pogniecioną ceratę.

– Poproszę o herbatę, Emilio. A może nie – szybko zmieniła zdanie – poproszę kawę i coś do niej – mówiąc, próbowała się uśmiechnąć.

W tym momencie zaczęły do nich dobiegać jakieś głosy z oddali. To właśnie szli z pracy na swój zasłużony posiłek pracownicy tartaku. Emma wstała, wychodząc bez słowa pożegnania, jedynie swoim zimnym wzrokiem lustrując całe pomieszczenie.

– Co jest? – zwróciła się Emilia do Wandy, podchodząc bliżej i dotykając jej ramienia. – Rozumiesz coś z tego?

– Szczerze mówiąc, nie, ale przypuśćmy, że przyszła na małe przeszpiegi. Innego wytłumaczenia nie widzę.

– Tak myślisz?

– Tego wykluczyć nie można – stwierdziła Wanda.

– Dziwne, naprawdę dziwne. Ale czemu tak szybko wyszła? Mamy zagadkę do rozwiązania.

– O Boże, idą! – krzyknęła Wanda, wyciągając rękę w stronę okna.

– Co tak krzyczysz, jakbyś zobaczyła ducha za oknem?

– Sama zobacz!

Pierwszy wszedł Zachary, za nim sześciu mężczyzn, a zaraz za nimi Henry z Benem. Na widok Bena Emilia sprawiała wrażenie nieobecnej. Widać było, że myślami jest już przy Benie. Radosne głosy siedzących przy stole mężczyzn mieszały się z muzyką, dość głośno puszczaną w radio.

– Boże, jak wali mi serce – szepnęła do stojącej przy stole Wandy, szykującej porcje obiadowe.

Mimo, że dania kusiły aromatem, Emilia nie czuła głodu. Coś dziwnie ściskało jej żołądek. Nie myślała o jedzeniu. Jeszcze godzinę temu zjadłaby konia z kopytami, taka była głodna. Wanda z kolei zachowywała się całkiem naturalnie, starając się nieco rozbawić przyjaciółkę.

– Nie myśl w tej chwili o Benie – Wanda wzięła ze stołu półmisek z dużą ilością różnego rodzaju mięs, który zdecydowanym ruchem włożyła w dłonie Emilii. – Na co czekasz, zanieś na stół – powiedziała z rozbrajającym uśmiechem.

Emilia westchnęła. Bez dłuższego wahania postawiła półmisek na stole.

– Witaj, Emilio – powiedział Ben, całując ją delikatnie w dłoń.

– Witaj, Ben – odrzekła onieśmielona.

Chwilę później przy stole pojawiła się Wanda z dużą wazą gulaszu i pieczonymi ziemniakami. Po kwadransie na stole znalazły się jeszcze dwa półmiski z bułeczkami i duży dzbanek świeżo zaparzonej herbaty. Były z siebie dumne, widząc jedzących z wielkim apetytem mężczyzn. Emilia zerkała delikatnie na Bena, który uśmiechnął się do niej z zadowoleniem. W jednej chwili spuścił z niej wzrok, zaglądając zachłannie do półmiska, ale później znów zerkał na Emilię, która tym razem uśmiechnęła się do niego zachęcająco. Stała tak jeszcze przy stole nad swoim dziełem kulinarnym, z dumą wypisaną na twarzy. Miała tylko nadzieję, że po skończonym posiłku będzie mogła dzisiejszego dnia dłużej przebywać w towarzystwie Bena. Miała ochotę zapytać go o to jak tylko wszedł, ale zabrakło jej odwagi.

Na twarzach siedzących mężczyzn malował się zachwyt. Wanda zdążyła zauważyć błysk w oku Zacharego i przechwycić jego ukradkowe spojrzenie, które prawdopodobnie miało być znakiem, że gościom wszystko wybornie smakuje. Okręciwszy się na pięcie, wyszła na werandę, gdzie od jakiegoś czasu siedziała Emila z dużą, świeżą drożdżówką w ręce.

– Miałaś świetny pomysł z tymi drożdżówkami – powiedziała, kiwając z aprobatą głową.

– Cieszę się, że smakują. Wiesz, Emilio, jak tak rano wyrabiałam ciasto na te bułki, przypomniała mi się moja babcia, która uwielbiała je piec. Piekę je według jej przepisu. Mam jej postać przed oczami. Pochyloną nad stolnicę i nucącą pod nosem swoją piosenkę. Ale to było dawno, bardzo dawno temu – na chwilę powróciły wspomnienia z cudownych, młodzieńczych lat. Obie ze wzrokiem wpatrzonym w ten malowniczy, leśny krajobraz, jeszcze przez jakiś kwadrans wsłuchiwały się w cykania świerszczy.

 

**

 Wewnątrz pachniało już dymem papierosowym i piwem, ale i tak te dwa zapachy nie były w stanie przyćmić unoszącego się jeszcze zapachu drożdżówek i pieczonego mięsa. Emilia, wchodząc z werandy, skierowała się do stolika, przy którym siedziało grono mężczyzn, zatrzymując się na chwilę.

– Przepraszam, chciałam tylko zapytać, czy czegoś jeszcze nie dokroić?

Niemal jednocześnie przecząco pokręcili głowami, dając tym samym do zrozumienia, że niczego już nie potrzebują. Zachary serdecznie podziękował, a mężczyźni kontynuowali przerwaną rozmowę. Słychać było wyraźnie, o czym rozmawiają. Mówili dość głośno, dlatego do stojącej przy stole Emilii dochodziły wypowiadane słowa. Temat rozmowy skupiał się wyłącznie na sprawach zawodowych. Zachary tłumaczył Benowi tajemnice dobrze prosperujących tartaków i o tym, którym wiedzie się najgorzej, czyli niedoinwestowanym i prowadzonym tradycyjnie, wytwarzającym tylko deski, a także o tym, że najlepsi klienci dużych tartaków to firmy budowlane.

Emilia stała chwilę przy stoliku, wstawiając do wazonu świeżo ścięte kwiaty, a jej spojrzenie padło na krzesło, na którego poręczy leżała czarna koszula w białą kratę. To koszula Bena. Z jej kieszonki wystawał przedmiot, przypominający pudełeczko. Mężczyźni siedzący przy stole zaczynali powoli rozchodzić się. Przy stoliku pozostał Ben z Henrym, każdy zatopiony w swoich myślach. Ben kończył palić papierosa, a Henry, patrząc w okno, palcami prawej dłoni stukał w blat stołu. Patrzył na przepięknie ukwiecony ogród i rosnące w nim dorodne warzywa. Chwilę później obaj mężczyźni wstali, głośno odsuwając swoje krzesła. Na widok wchodzących do kuchni, Emilia zadrżała. Ben podszedł do niej, obejmując ją i delikatnie całując. Emilia żarliwie wpatrywała się w jego niebieskie oczy, zarzucając mu ręce na ramiona. Ben przycisnął ją delikatnie do siebie, odgarnął jej długie, kruczoczarne włosy, opadające na policzek. Emilia spuściła wzrok. Poczuła nagłą, nieodpartą chęć kolejnego pocałunku. Ben jakby czytał w jej myślach. Spojrzał głęboko w oczy, całując bardzo namiętnie.

– Jaka jesteś piękna, Emilio – szepnął jej do ucha, biorąc twarz w swoje dłonie. – Zakochałem się w tobie. Tego jestem pewien, pamiętaj!

Emilia delikatnie wyswobodziła się z jego uścisku, odwracając się w stronę stolika. Zdała sobie sprawę, że stoją przy otwartym oknie i siedząca Wanda z Henrym mogą słyszeć ich rozmowę.

– Spotkamy się jutro, Emilio.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, Ben chwycił ją za ręce i pociągnął w swoją stronę, by jeszcze raz ją ciepło uścisnąć. Dopiero po pięciu minutach powrócił po swoją pozostawioną na krześle koszulę w kratę.

Na werandzie Henry żegnał się ze swoją Wandą, czule ją całując.

– Na nas już czas, czekają w tartaku. Przykro nam, ale naprawdę na nas już czas, musicie to zrozumieć. Obowiązki czekają – powiedział Henry.

– W każdym razie mamy nadzieję, że jutro tego czasu będziemy mieli więcej. O ile pamiętam, to jutro Zachary daje nam wolne – powiedział Ben, przeczesując włosy dłonią. – Pozwólcie więc, że zapytam: – Jutro randka dwóch par?

Cała czwórka przez chwilę stała w milczeniu.

– Odpowiedź brzmi: tak. Ale ze mnie szczęściara – powiedziała Emilia.

Opierając głowę na ramieniu Bena, w jej oczach ukazało się rozmarzenie. Gdy mówiła i patrzyła w jego niebieskie oczy, widziała jak rozbłysły na myśl o jutrzejszej randce, o tym, że znów będzie mógł ją całować. Znów poprawił włosy, zakładając je za uszy. Następnie głęboko odetchnął i nie zwracając uwagi na stojącego Henry’ego, ucałował dwie dziewczyny jednocześnie. Henry odczekał kilka sekund i zwrócił się do Bena zdecydowanym głosem:

– Ty nicponiu, kto pozwolił ci całować moją dziewczynę?

Śmiał się, patrząc prosto w oczy przyjacielowi, który trzymał w swoich ramionach dwie śliczne dziewczyny. Cała czwórka wybuchnęła szczerym, przyjacielskim śmiechem.

– To jak, Henry, idziemy?

Ben zerknął na niego ukradkiem. Henry sprawiał wrażenie, jakby chciał zostać tu dłużej.

– Masz rację, zbierajmy się.

– Zaczekaj chwilę, stary – rzekł teatralnym głosem Henry, jakby chciał przez to powiedzieć: „Jeszcze chwilę chcę pobyć z Wandą”. Raz jeszcze podszedł do niej. Ta nagła bliskość sprawiła, że Wanda nie mogła się ruszyć. Stała odrętwiała, czując wierzch jego dolni na przegubie swojej ręki. Przez cienką sukienkę czuła ciepło jego ciała. Stała tak długą chwilę, a coś od środka ją blokowało. W końcu, po namiętnym pocałunku, wyszli.

Kiedy zostały już tylko we dwie, siedząca przy swoim stoliku Emilia odniosła wrażenie, że przyjaciółka bacznie jej się przygląda. Ale czemu? Wniosek, jaki jej się nasunął był taki, że to chyba po bardzo naturalnym rozstaniu, zaledwie na parę godzin, z Benem. Wanda popatrzyła na Emilię z jeszcze większą ciekawością. Gdy wieczorem leżały już w łóżkach, do obu dotarło, że są naprawdę zakochane, do szaleństwa. Są szczęśliwe.

 

***

Minęło kilka tygodni. Kiedy wracały z lasu z koszami pełnymi grzybów, Wanda przystanęła i niepewnie zapytała Emilię:

– Szczęśliwa jesteś, Emilio?

– Jakie to dziwne, Wando. Dobrze wiesz, że tak – stwierdziła z zadumaną miną. – Jeszcze parę miesięcy temu – przypominasz sobie – miałam wątpliwości, czy dobrze zrobiłam przyjeżdżając tu z tobą. Los chyba jednak był łaskawy i sam zdecydował. Nie mam już złudzeń, że postąpiłam słusznie zostając tutaj. Wygląda na to, że znalazłam swoje miejsce na ziemi.

Szły drogą przez las, prowadzącą do leśniczówki. Wokół pachniało ściółką, igliwiem i sosnami. Biała kora brzóz przyciągała ich wzrok jak magnes. Rozmowę przerwał dźwięk uderzenia siekierą. Ktoś rąbał drewno, a odgłosy uderzeń niosły się po całym lesie. Przepłoszone ptaki zerwały się do lotu. Emilia zauważyła, że nieopodal, w miejscu do tego przeznaczonym, jakiś mężczyzna rozpala ognisko.

– Zobacz, jakie wysokie płomienie – powiedziała zachwycona Wanda.

– A jaki przyjemny syk i trzask palących się gałęzi – dodała Emilia.

Podeszły bliżej. Niebawem znalazły się już przy magicznym blasku ognia. Ku ich ogromnemu zdziwieniu, na drewnianej ławeczce, zbitej z pni drzewa, siedziała Emma Mason. Sprawiała wrażenie, jakby była nieco zamroczona alkoholem. Przy jej nogach siedział pies, który na widok zbliżających się kobiet zaczął warczeć.

– Jak miło was widzieć, co za niespodzianka – z fałszywym uśmiechem przywitała je Emma, podchodząc niepewnym krokiem.

– Nam też miło cię widzieć – z kpiną w głosie przywitała ją Wanda, trącając delikatnie w biodro Emilię.

Chwilę później wszystko stało się jasne, a jeszcze bardziej oczywisty cel jej wizyty w lesie.

– Emma, chodź. Jak długo mam czekać?

– Nie daj się prosić, wszystko przygotowane – dodał drugi, lekko już wstawiony mężczyzna. – Chcę zapłacić i spadam

– Najlepiej, jak od razu przyjdziesz – nalegał drugi.

– Teraz nie mogę! – twarz Emmy zrobiła się czerwona.

– Jak to nie możesz?! – wykrzyczał chrypiącym głosem.

– Rozmawiam z koleżankami.

– Jak to, z jakimi koleżankami? – wyraźnie zdziwił się drugi. – Tu, w lesie?

Emma stała wyraźnie spięta i z zatroskanym wyrazem twarzy, na której pojawił się głupawy uśmieszek. Chwilę później pożegnała się ze swoimi znajomymi i jakby nigdy nic poszła do mężczyzn. W oczy kobiet rzuciła się jej szczupła, zgrabna figura oraz pełen gracji chód, pomimo dość niewygodnych półbutów na nogach. Jej drobna postać po chwili zniknęła z zasięgu wzroku kobiet. Było słychać ciągle trzask palących się w ognisku gałęzi, przy którym dyżurował drugi mężczyzna. Kiedy Emilia obrzuciła go przelotnym spojrzeniem, zaczął gasić ognisko i z całkowitą obojętnością odszedł w kierunku kumpla i Emmy, której drobna postać ginęła już w szarości lasu.

Przez dłuższą chwilę stały obie oniemiałe. Nie bardzo wiedziały, co mają powiedzieć i co o tym wszystkim sądzić. Patrzyły na siebie zmieszane. Szły dalej w milczeniu, próbując zachować ciszę, uznając, że tak będzie lepiej.

– Zbiera się na deszcz – chcąc zmienić temat, patrząc w niebo, powiedziała Emilia.

– Zgadza się – potwierdziła Wanda, przenosząc wzrok na koszyki pełne grzybów. Zawartość koszy wyraźnie przypominała, że muszą się spieszyć. W przeciwnym razie obieranie grzybów zakończy się późną nocą.

Słońce już na dobre chyliło się ku zachodowi, kiedy siedziały w kuchni, w której pachniało gotującymi się grzybami. Obie czuły zadowolenie z dzisiejszego zbioru.

– Jutrzejszy obiad, mam nadzieję, będzie smakował naszym stołownikom. Jak myślisz Emilio?

– Jasne, że będzie – odpowiedziała swoim ciepłym głosem.

– A co planujesz z tych grzybów za danie wyczarować?

– Pierogi z grzybami, a do tego zupę grzybową. A jak panowie będą grzeczni, to znajdą i po kawałku dobrego mięsa w zupie jako dokładkę – zaśmiała się szczerze Wanda.

– A co z deserem?

– No właśnie, masz może jakiś pomysł?

– A, pewnie. Zrobię swoje ulubione ciasteczka cynamonowe, a ty upieczesz sernik cytrynowy. Co ty na to?

– Świetnie. Już widzę minę twojego Bena na jego widok. Bo, jak sama dobrze wiesz, Emilio, za każde ciasto dałby się pokroić, taki z niego łasuch.

Siedziały w swoim pokoju i słychać było jedynie jak duże krople deszczu zaczęły stukać o parapet, zakłócając tym samym cykanie zegara.

– Powiemy Benowi o tym, co widziałyśmy dzisiejszego dnia w lesie? – zapytała ściszonym głosem Wanda.

– Nie oczekuj ode mnie konkretnej odpowiedzi, bo sama jeszcze nie wiem. Wiesz, to może zabrzmi dziwnie, ale myślę, że nie będziemy w to wtajemniczać Bena, przynajmniej teraz. Tym bardziej, że w tak dwuznacznej sytuacji widziałyśmy Emmę pierwszy raz. Prawdę mówiąc, to chyba nie nasza sprawa. Będziemy miały ją na oku, poobserwujemy jakiś czas i dopiero zdecydujemy.

– Jestem przekonana, że wszystko to będzie miało jakieś sensowne wytłumaczenie.

– Naprawdę tak uważasz, Emilio?

– Tak uważam. A nie przyszło ci do głowy, że może postępowanie jego siostry jest mu dobrze znane?

– A, o tym nie pomyślałam!

– A, widzisz.

– No tak, rzeczywiście już się z tobą zgadzam. Zresztą, już nie pierwszy raz miałaś rację.

 

***

Carrington. Cztery miesiące później.

 

Za oknem biało i mroźno. Emilia siedziała przy oknie, patrząc na starannie odśnieżoną drogę od lasu i leśniczówki aż do szosy.

– Tak sobie myślę, Emilio – zagaiła Wanda – co byś powiedziała na zimowy spacer po lesie. Mam taką nieodpartą chęć połazić po nim i po tym białym puchu.

– Pozwolisz, moja droga, że chociaż dokończę i tak już spóźnione śniadanie?

– Jakie spóźnione? Przecież nikt i nic nas dzisiaj nie goni. W końcu jest niedziela i nie musimy zrywać się wcześnie na równe nogi.

Wanda w odpowiedzi tylko uśmiechnęła się. Aromat świeżo zaparzonej kawy rozchodził się po całym domu. Po każdym łyku napoju Emilia zerkała w okno, ciągle o coś pytając Wandę, która smarowała dżemem jabłeczne placki.

– Kiedy ostatnio byłyśmy na zimowym spacerze? Tak tylko we dwie?

– Tak naprawdę, to chyba nigdy, chyba, że byłam z Henrym – roześmiała się Wanda, brudząc sobie brodę dżemem. A to przecież nasza pierwsza zima w tym kraju.

Ubrały się ciepło w swoje kożuszki. Poszły przez las odśnieżoną drogą.

– Ale cudowna cisza, nie sądzisz, Emilio? Tak cicho, bez wiatru.

– I tak relaksująco, odprężająco – dodała z uśmiechem Wanda, rzucając śnieżką w przyjaciółkę.

– Fajnie, że dałaś się namówić.

Rzeczywiście była cisza. Nic się nie poruszało. Czasami tylko w koronach drzew słychać było trzepot ptasich skrzydeł, które sprawiały, że leżący na gałązkach śnieg spadał prosto na głowy dziewczyn.

– Wando, zejdźmy na tę boczną ścieżkę. Ciekawa jestem, dokąd prowadzi.

– Nie wiem, czy to dobry pomysł, Emilio. Nie znamy jej przecież.

– Najwyżej zawrócimy – odpowiedziała.

Ciężko było iść zaśnieżoną dróżką. Po namyśle jednak zawróciły, wychodząc na odśnieżoną drogę, na której dało się słyszeć nadjeżdżający zaprzęg, bo dzwoneczki przypięte do sań dzwoniły cudownie. Na ten dźwięk przystanęły. W saniach siedział gospodarz Zachary z dwoma pracownikami.

– Nie macie chęci na spacer trochę nietypowy? Taki w saniach, nie na piechotę? – zapytał zalotnie Zachary.

– Albo może podwieźć do leśniczówki? – wtrącił jeden z mężczyzn siedzący obok Zacharego.

– My właśnie wyszłyśmy na taki typowy spacer – zaśmiała się Wanda. – Tak tu pięknie. Jak cudnie wyglądają te świerki, sosny z czapami białego puchu na czubkach. Nie chce się normalnie wracać.

– A może jednak skusimy się na przejażdżkę? – zaproponowała niepewnie Wanda. Tym bardziej, że nigdy nie jechałyśmy saniami.

Emilia popatrzyła na zmierzającą w kierunku sań Wandę. Nic nie odpowiedziała, tylko pociągnęła koleżankę za sobą w stronę sań. Zachary popatrzył na dziewczyny rozradowanym wzrokiem.

– To co, ruszamy?                                  

Początkowo było drętwo, choć dobrze wiedziały, że swobodniej by się czuły przy boku Bena i Henry’ego. Mężczyźni byli milczący, natomiast Zacharemu nie zamykały się usta.

– Cieszę się, że nam towarzyszycie – rzucał spojrzenie na Emilię siedzącą obok niego. Emilia zauważyła to bardzo dokładnie.

Jechali saniami przez las. Zaczynał lekko sypać śnieg, a mijane drzewa sprawiały wrażenie, jakby się przed nimi kłaniały.

– No to jedziemy do tartaku. Zrobimy mały postój na gorącą herbatę i drożdżowe bułeczki, które zapewne upiekła nasza droga Mia.

Nieco zziębnięte zeskoczyły z sań, ruszyły za gospodarzem. W małej, wiejskiej kuchni było bardzo skromnie, ale ciepło i przytulnie. Stał jedynie drewniany stół, nakryty czystą ceratą, sześć krzeseł, ława i mały stary kredens. Przybyłych gości powitała starsza pani w ciepłym, wełnianym kubraczku i wełnianej chuście w czerwone róże na głowie. Przyniosła gorącą herbatę w dzbanku, do którego wrzuciła dwa duże plastry cytryny. Ze starego kredensu wyjęła bułeczki. Postawiła wszystko na stole, po czym wyszła.

Rozmawiali dobre pół godziny, delektując się pysznymi bułeczkami, popijanymi gorącą herbatą, która w ten zimowy dzień była nieoceniona. Miały nieodpartą chęć jeszcze choć chwilę połazić po lesie, ale nic z tego nie wyszło. Przez ten krótki czas pogoda zmieniła się diametralnie. Zrobiło się zimno, poszarzało, a śnieg zaczął sypać już na dobre.

– Jakoś robi się niezbyt przyjemnie – stwierdziła Wanda, patrząc na niebo. Podeszła do Zacharego i poprosiła o podwiezienie ich do leśniczówki.

Sanie ruszyły, niemalże płynęły po śniegu. Konie biegły truchtem, a przyczepione do sań dzwoneczki cudnie pobrzękiwały. Siedzące za Zacharym Polki, przytulone do siebie, śmiały się tak głośno, że słychać je było w tartaku, a może i jeszcze dalej.

Zachary odwrócił się lekko do tyłu z pytającą miną:

– Mówiąc szczerze, już dziś chciałbym zaprosić was na kolejną przejażdżkę, macie chęć?

Dziewczyny słuchały go ze skupieniem, chuchając od czasu do czasu w swoje dłonie.

– Nie musicie odpowiadać mi teraz, ale będzie mi miło, jak rozważycie moją propozycję. Dodam, że będzie nieco większe i doborowe towarzystwo.

Emilia popatrzyła na Zacharego czujnym wzrokiem. Zastanawiała się, co chciał przez to powiedzieć.

– Co masz na myśli, a raczej, kogo? – zapytała Emilia.

– Po zadaniu tego pytania, lekko zawstydziła się. W jej oczach pojawił się błysk. Domyśliła się szybko, kogo Zachary miał na myśli.

– Zamierzam... – chrząknął. – Chciałbym na następną przejażdżkę zabrać waszych przyjaciół, Bena i Henry’ego.

– W takim razie zgoda – odezwała się Wanda, czując jak lekko się czerwieni.

– Jasne – potwierdziła w jednej chwili Emilia, nie potrafiąc zrozumieć, dlaczego tak od razu zatęskniła za Benem, za jego dotykiem i pocałunkami. Wiedziała, że jutro przyjedzie, znów go zobaczy, ale dzisiejsze chwile bez niego to dzień stracony, a każde słowo z nim związane wprawiało ją w podniecenie. Mroźne, rześkie powietrze przywróciło spokój jej myślom.

Wyskoczyły z sań. Dopiero teraz zauważyły, jak pięknie są wykonane, z jesionowego drewna, a kształtne płozy dodawały im szyku. Dwa zaprzężone do nich konie stały spokojnie, nieco dysząc. Wiedziały, że były to konie nadające się do zaprzęgu. Zachary, mówiąc, zaczął chuchać w zziębnięte ręce, marząc o tym, aby to Emilia rozgrzała je swoimi gorącymi ustami. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jej serce od dawna należy do kogoś innego, ale nigdy mu jej nie odbije, to nie byłoby w jego stylu. Wiedział, że serce krwawi, ale marzył, żeby chociaż raz móc ją przytulić lub pocałować, chociaż raz potrzymać w ramionach. Uczucie rozdzierającego, wewnętrznego bólu potęgowało się w nim z każdą chwilą coraz bardziej. Kochał, ale sam nie był kochany.

– Zrobiło się chłodno – stwierdził. – Na mnie już czas – powiedział z przekonaniem, wsiadł do sań i odjechał.

– Dziękujemy za miłe popołudnie – krzyknęła Emilia za odjeżdżającymi saniami.

Nie słyszał. Od tej chwili, od tego dnia, nie próbował zbliżyć się do niej nawet na krok. Cierpiał.

Tymczasem Emilia rozpaliła w kominku. Zrobiło się ciepło i miło i tak bardzo domowo. Dwie zakochane dziewczyny siedziały i marzyły.

 

***

Manchester, sierpień 2013 r.

Dwa dni przed odlotem Diany do Polski.

 

Wyszły na taras. Nagły podmuch powietrza sprawił, że Diana lekko zadrżała. Spojrzała na stojącą obok niej ciotkę, która nie sprawiała wrażenia, jakby jej też było chłodno. Stała oparta czołem o framugę okna i patrzyła w dal, przed siebie. Diana nie wiedziała, jak ma się zachować. Czy powinna przerwać milczenie? Ku jej zdziwieniu pierwsza odezwała się ciotka. Uniosła lekko brwi, nieco nerwowo uśmiechnęła się i zapraszając Dianę do rozmowy, wyciągnęła w jej kierunku rękę.

– Za dwa dni wyjeżdżasz, moja Droga Diano. Najchętniej zatrzymałabym ciebie na całe życie i nigdy nie wypuściła, nigdy nie pozwoliła odjechać.

Diana cały czas uważnie przyglądała się ciotce. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że musi jechać, ale czas spędzony u ciotki na wyspach skończył się, tak jak i czas pięknej przygody.

– Siadaj, moja droga – nakazała ciepłym, ale i stanowczym głosem Emilia.

Diana domyśliła się, że ciotka chce jej powiedzieć coś ważnego. Mało tego, wyznać, co leży jej na sercu. Przekazać obiecaną tajemnicę.

– Diano, muszę z tobą bardzo poważnie porozmawiać. Jesteś jedyną osobą w tej rodzinie, z którą chciałabym porozmawiać.

Kiedy to mówiła, jej oczy zaczynały robić się jakieś nieobecne. Zaczynała zatapiać się we wspomnieniach. Diana popatrzyła na ciotkę z niepokojem. Wyglądała teraz jakby zakłopotana. Widać było obudzone wspomnienia w jej oczach.

– Wiesz, Diano, zanim zacznę, zrobię jednak dobrej herbaty i przyniosę swoją naleweczkę, którą trzymałam na wyjątkową okazję.

Słowa ciotki odbiły się jak echo w jej głowie. Dianie od razu przypomniał się Henry, który również proponował wieloletni trunek.

– Czy na pewno chcę babrać się w przeszłości? Może nic nie mówić Dianie. Może tak będzie lepiej? Im mniej osób wie, im mniej osób zna moją historię, tym lepiej – biła się z myślami Emilia. – Minęło już tyle lat, czy warto to wszystko rozgrzebywać? – pomyślała.

Chwilę później stała już przy stoliku, przy którym siedziała zamyślona Diana. Postawiła na tacy dzbanek z herbatą, ciasto, nalewkę i dwa małe kieliszki. Siedziały na werandzie. Rześkie powietrze przywróciło spokój jej myślom. Mimo wszystko Diana, patrząc na ciotkę, miała wrażenie, że w dalszym ciągu jest dziwnie spięta.

– Przepraszam cię, Diano.

Wstała ze swego ulubionego fotela, wolno wyszła, lecz po chwili wróciła, trzymając w dłoni małą paczuszkę. Diana skierowała wzrok na dłoń ciotki, trzymającej tajemniczy przedmiot w małej, foliowej torebce. Usta ciotki nieco zadrżały, chwilę zawahała się i bardzo powoli, poważnym tonem powiedziała:

– Widzisz, Diano, jak już ci mówiłam, niektórych tajemnic nie można wyjawić zbyt wcześnie. Doszłam jednak do wniosku, że jesteś odpowiednią osobą i jest to odpowiedni moment na ujawnienie mojej od lat ukrywanej tajemnicy.

Diana czuła, jak oblewa ją gorący pot. Zadrżała na całym ciele. Chęć wyjawienia tajemnicy przez ciotkę sprawiła, że przestała racjonalnie myśleć. Emilia wstała, wzięła twarz w dłonie i nic nie mówiła. W takim bezruchu trwała chyba z pięć minut, nieco zakłopotana. Diana zauważyła to. Wydawało się jej, że ciotka błądzi myślami gdzieś indziej. Długo nie zastanawiając się, chwyciła ciotkę za dłonie, które ta miała na twarzy, nie mając pojęcia, jak może zareagować. Oderwała je od twarzy i przytrzymała w swoich rękach.

– Trzymaj tak – poprosiła błagalnie Emilia, wysilając się na uśmiech. – Chodzi o to, że... Przyjechałam do Anglii razem z Wandą, pamiętasz, wspominałam ci o tym. Był 1965 rok. Pracowałyśmy początkowo jako kucharki w leśniczówce, przygotowując głównie ciepły, obiadowy posiłek dla ciężko pracujących w tartaku pracowników. Byli to przede wszystkim mężczyźni. Wieczorami, po skończonej pracy, często rozsiadałyśmy się wygodnie na krzesłach rozłożonych na werandzie, przy świetle lampy naftowej. Dużo rozmawiałyśmy z Wandą o wysiłkach podejmowanych przez tychże pracowników podczas ich pracy w tartaku. Życie nie zawsze było okrutne – zamyśliła się na chwilę.

Diana z zaciekawieniem patrzyła na ciotkę, nie wiedząc, co tak naprawdę myśli i chce powiedzieć.

– Po kilkumiesięcznym pobycie – kontynuowała – los okazał się dla nas łaskawy, dając w darze wspaniałych kochanków. Jednego miałaś okazję poznać, wiesz, o kim mówię, prawda?

– Tak, masz na myśli Henry’ego, czy tak?

– Właśnie. Wanda i Henry przetrwali w blasku miłości do dziś. Ale nie o nich teraz chcę mówić – mówiąc, zaczęła odwijać folię z tajemniczego przedmiotu, a jej dłonie lekko drżały. Sekundę później na stoliku leżały dwa, nieco wyblakłe, zdjęcia, na których widać było tylko dwie twarze młodych mężczyzn. Nieopodal leżało białe, metalowe pudełko, nieco porysowane. Diana drgnęła, nachyliła się bardzo blisko, biorąc do ręki obie fotografie, nie pytając o zgodę ciotki. Przez moment stały się jakby nieobecne.

– Na tej pierwszej fotografii widzisz Bena, moją wielką miłość.

– Bardzo go chyba kochałaś, prawda? – zapytała zupełnie nieświadomie Diana.

– Tak, Diano, dobrze to ujęłaś. Bardzo go kochałam, jak nikogo na świecie. Zostało mi po nim wspomnienie, to zdjęcie i coś jeszcze.

Odłożyła trzymane w ręku zdjęcia, wstała.

– Dość tego rozpamiętywania, które prowadzi do nikąd – powiedziała.

– Nie wydaje mi się, abyś mówiła to szczerze, ciociu.

– Chcesz dalej słuchać? Chcesz naprawdę się dowiedzieć dalszego ciągu? Dobrze, wyznam wszystko, jak na spowiedzi.

Kiedy mówiąc to podeszła do Diany i ucałowała ją, poczuła łzy wzbierające pod jej powiekami.

– Teraz przedstawię ci drugą osobę z tego zdjęcia. Biorąc je do ręki, przytuliła do serca, jednocześnie rzucając pełne tęsknoty spojrzenie. Nikły uśmiech zniknął z jej twarzy tak szybko, jak się na niej pojawił.

– Młodzieniec na tym zdjęciu, to mój syn, Olivier – powiedziała głośno, ale tym razem bez wzroku spuszczonego w dół, wyraźnie. – Jest odbiciem swojego ojca – dodała.

Po tym wyznaniu Diana siedziała jak sparaliżowana. Nie potrafiła wydusić z siebie ani jednego słowa. – Jaki syn, o co tu chodzi? – pomyślała.

Gdy napięcie nieco opadło, chciała o to zapytać ciotkę. Już otworzyła usta, kiedy ta jej przerwała.

– Nic nie mów, o nic nie pytaj. Słuchaj dalej, wszystko zaraz będzie jasne.

Wzięła do rąk białe, metalowe pudełko, zacisnęła mocno pięść. Wyglądało, jakby miała ochotę roztrzaskać go o podłogę, ale coś jej podpowiadało, że to nie najlepszy pomysł. Rozchyliła palce, a drugą ręką pogłaskała pudełko jak relikwię. Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Diana w tym momencie przypomniała sobie, że tydzień temu kupiła bardzo podobne, nawet dwa pudełka, nic o tym ciotce nie mówiąc. Emilia w dalszym ciągu stała, oczy się jej zaszkliły. Po policzku popłynęła jedna duża łza, która spadła na pudełko. Podeszła do stołu, nalała po kieliszku nalewki. Odstawiając butelkę, podniosła wzrok na Dianę, uśmiechając się po swojemu.

– Ben był pracownikiem tartaku, drwalem – podkreśliła.

Diana zauważyła, że u ciotki wspomnienia wracają i nabierają barwy.

– Miał wtedy 22 lata – kontynuowała opowieść. – Mieszkał z rodzicami, dwoma braćmi i siostrą kilka kilometrów od leśniczówki. Widywaliśmy się niemal codziennie z racji tego, że przychodził z innymi pracownikami tartaku na ciepły obiad. No i zakochaliśmy się w sobie z czasem do nieprzytomności – dodała z promiennym już uśmiechem. – Nasz romans rozkwitał niemal dwa lata. Zapewne chcesz zapytać, czemu nie zostaliśmy razem? Już ci odpowiadam. Myśleliśmy nawet o ślubie i to, muszę przyznać, nawet bardzo poważnie. Los okazał się jednak okrutny. Wszystko przez jego siostrę, która narobiła niesamowitych, niczym nieuzasadnionych plotek na mój temat. Niestworzonych, wymyślonych bzdur. No i ten mój, wydawałoby się najukochańszy wybranek, uwierzył w to wszystko, nie pozwalając mi się nawet wytłumaczyć. Jednym słowem zerwał definitywnie i bezpowrotnie zaręczyny. Dowiedziałam się po jakimś czasie, że wyjechał z Carrington na zawsze. Nigdy więcej go już nie widziałam. Minęły od jego wyjazdu trzy miesiące, kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, o której Ben nie wiedział i nigdy się nie dowiedział. Nie wiedział, że urodziłam mu syna.

– Niewiarygodna historia – pomyślała w duchu Diana.

– Odejście Bena okazało się dla mnie strasznym ciosem. Długo nie mogłam się z tym pogodzić, ani tym bardziej zrozumieć, dlaczego tak postąpił. To jego odejście, wszystko to wydarzyło się w złym dla mnie czasie, kiedy dowiedziałam się, że będę miała dziecko. To jeszcze bardziej spotęgowało mój, jak mi się wydawało, dramat życiowy. Stałam przed ekstremalną decyzją – co dalej? Co mam ze sobą dalej zrobić? Gdyby nie pomoc Wandy i Henry’ego, nie wiem, co by ze mną było. No i urodziłam syna, mego kochanego Oliviera.

Po tym, co usłyszała, Diana przestała już myśleć o swojej Weronice i wyjeździe do kraju. Opowieść ciotki tak ją ujęła, że wszystko inne stało się jakby mniej ważne, nieistotne, całkiem bez znaczenia.

– No, a potem los ponownie się do mnie uśmiechnął. Jak się domyślasz, wyszłam za mąż za Zacharego Foxa, twojego wujka. To on wyciągnął do mnie pomocną dłoń. Dowiedziałam się od niego po długim czasie, że kochał mnie bardzo. Wiedząc, że jestem już zaręczona z Benem, nie stawał mu na drodze. Oliviera pokochał jak własnego syna, pobraliśmy się i dał mu swoje nazwisko. Byłam z nim bardzo szczęśliwa. Po latach okazało się, że Zachary jest bezpłodny, więc więcej dzieci nie miałam. Olivierowi nigdy nie powiedzieliśmy, że nie jest biologicznym synem Zacharego. Ale „życzliwi” ludzie, a raczej „życzliwa” kobieta, nie wiadomo skąd dowiedziała się o tym. Jak nietrudno zrozumieć, przyczyniła się do najgorszego. Powiedziała o wszystkim Olivierowi. Miał do nas o to ogromny żal. Jako dwudziestodwuletni mężczyzna postanowił wstąpić do seminarium. Wyjechał później na misję, gdzieś do Afryki. Od wielu lat go nie widziałam. Początkowo przysyłał kartki, ale od kilku lat nie mam od niego żadnej wiadomości. Ukarał nas, ale czemu aż tak boleśnie? Czyżby złożył sobie jakąś obietnicę? Diano, jak to możliwe, że milczy tak długo?!

Diana nie do końca wiedziała, co mogłaby ciotce powiedzieć. Ciotka tymczasem zmieniła nieco temat i opowiadała dalej.

– Zachary, twój nieżyjący wujek, był administratorem w tartaku. Kierował w nim wszystkimi pracami, był dobrym, szlachetnym człowiekiem. Na początku miał kilkuosobową ekipę. Miał brata, wydawałoby się wtedy, że lojalnego, który miał firmę budowlaną. Pokłócili się, już sama nie pamiętam o co i zerwał z wujkiem wszystkie umowy, nawet te długoterminowe. Przez to zaczęło nam się wtedy wieść kiepsko. Podżegany przez swojego ojca bratanek, pracujący w jego firmie, też rozwiązał z wujkiem umowę. Po miesiącu uciekł, albo, jak kto woli, wyjechał ze swoją kochanką do Francji. Po tych przejściach wujek dostał zawału, a po dwóch latach następnego. Do sprawności już nie wrócił nigdy. Kupiliśmy więc mieszkanie tu, w Manchesterze, a tartak przekazał Henry’emu i Wandzi dożywotnio. Byliśmy u nich. To tam właśnie wszystko się zaczęło. Wanda i Henry nie mają dzieci. Wanda trzy razy poroniła. Lekarze nie dawali jej już żadnych nadziei, że zostanie kiedyś matką. A ja nie mam spadkobierców, no i mieszkają w naszej leśniczówce do dziś. Miałam kupca na tartak, ale Henry to szlachetny człowiek. Zgodził się nim zarządzać, póki ma siłę. A wyjechać do miasta zawsze mam czas – tak to tłumaczył. Cudowny człowiek. To pudełeczko jest pamiątką po Benie.

Drżącą ręką zdjęła wieczko i bardzo delikatnie wyjęła dwa małe zawiniątka w foliowych torebkach. Wyjęła je i położyła obok dwóch zdjęć. Następnie z jednej wyjęła dwa pukle blond włosów, związanych czerwoną nitką, a z drugiej wysypały się pokruszone płatki zasuszonego tulipana.

– Prawie czterdzieści lat tego nie otwierałam – powiedziała. – Wybacz mi, Diano, ale muszę to zrobić.

– Co takiego, ciociu?

Nie odpowiedziała, tylko ucałowała pukiel włosów Bena, po chwili drugi – Oliviera i zaczęła łkać. Za chwilę, drżącym głosem, powiedziała:

– Takie samo pudełeczko miał Ben, z puklem moich włosów. Obdarowaliśmy się nimi w dniu naszych zaręczyn. Jak widzisz, przechowałam je aż do dziś.

Oczy Emilii znów się zaszkliły, zapalił się w nich jakiś blask. Diana cicho przełknęła ślinę. Wyszła do łazienki. Łzy poleciały jej ciurkiem po policzkach. Otarła je, opłukała zimną wodą twarz i wróciła do ciotki, która siedziała skupiona nieruchomo przy stole. Do wracającej Diany zwróciła się spokojnym, cichym głosem:

– Opowiedziałam ci moją historię, nie ukrywając w niej niczego. Nie ukrywam, że przeżyłam ją jeszcze raz – zakończyła, uśmiechając się mimowolnie.

Przez dłuższą chwilę panowała cisza, którą zakłócało jedynie tykanie zegara wiszącego na ścianie. Diana wstała delikatnie od stołu, wyszła na taras na świeże powietrze, oddychając głęboko. Chwilę później dołączyła do niej Emilia z kanapkami i dzbankiem świeżo zaparzonej herbaty.

– Zapraszam na herbatkę, Diano.

Popatrzyła na twarz Diany, zauważając, że nie wszystko chyba do niej dotarło.

– Czy chcesz mnie jeszcze o coś zapytać? Pytaj śmiało!

– Tak, ale chciałabym porozmawiać o czym innym, a raczej zapytać o coś innego.

– Słucham cię.

– Czy czcigodny pastor Zac Mason to jakaś rodzina od strony Bena, czy tylko łączy ich zbieżność nazwisk?

– Zac to najstarszy, rodzony brat Bena – z anielskim spokojem odpowiedziała ciotka.

– Że, co?

– Wiem, o co chcesz zapytać – nie dając Dianie dojść do słowa, uprzedziła jej pytanie odpowiedzią. – Już ci mówię. Zac nie wie nic o losie swego brata. Nie utrzymują ze sobą żadnych bliższych relacji rodzinnych od wielu lat. Ich ojciec, z tego co mi wiadomo, miał mały sklepik owocowo-warzywny. Cała rodzina, łącznie z ojcem, nie chciała mieć z nim nic wspólnego po tym, jak Zac wstąpił do seminarium. Mówiąc jaśniej, ojciec wydziedziczył go. Początkowo wiązał z nim nadzieje, że kiedyś obejmie po nim interes. Tymczasem syn pierworodny miał, jak widzisz, zupełnie inne plany na życie.

– Nieprawdopodobna historia, ciociu. Nieprawdopodobna, a jednak ciekawa, jak mało która – dodała Diana, podchodząc do ciotki i całując ją w oba policzki.

Zaczął padać deszcz, zrobiło się chłodno.

– Cholera – zaklęła głośno Diana – nie mógł poczekać z tym padaniem aż wyjadę?

Naprawdę była zła. Jednym ruchem zamknęła okno na werandzie. Dopiero po chwili zaczęła jeść z wielkim apetytem kanapki zrobione przez ciotkę. Podniosła na nią wzrok i zauważyła, że twarz ciotki jest jakaś odmieniona. Do tej pory bladą, ożywił lekki rumieniec, kąciki ust leciutko się uniosły, a oczy błyszczały radośnie.

Tego wieczoru Diana nie mogła się skoncentrować już na niczym. Otrząsnęła się jednak, bo nie miała sumienia zostawić Emilii samej. No, nie samej, ze swoimi myślami i wspomnieniami oraz nadzieją, że jeszcze kiedyś zobaczy syna.

– Dziękuję ci, Diano, że przyjęłaś moje zaproszenie i przyjechałaś tutaj. Jakoś trudno mi uwierzyć, że za dwa dni wyjeżdżasz, a ja zostanę sama – mówiąc te słowa, z nieco drżącą brodą, wpatrywała się w leżące przed nią zdjęcie.

– A powiedz mi, Emilio, jak zatęsknię za tobą, za tym domem, Wandą i Henrym, to będę mogła was odwiedzić?

– Diano, moja kochana, nawet nie pytaj.

– Dziękuję ci za zaufanie. Zdaję sobie doskonale sprawę, że będzie ci po moim wyjeździe jakiś czas smutno – mówiąc to pochyliła się i ucałowała jej dłonie. – Obiecuję, jeszcze nie wiem kiedy, ale na pewno do ciebie przyjadę, jak tylko będę mogła. Chociaż... Mam lepszy pomysł, Emilio. Co byś powiedziała na swój przyjazd do mnie, do swego od tak dawna niewidzianego kraju?

– Emilia zamyśliła się chwilę, wstała i wolnym krokiem zaczęła krążyć wokół stołu.

– A wiesz, Diano, zastanowię się nad tym. Kto wie, może kiedyś... Z całej rodziny jesteś jedyną moją bliską krewną. Rodzice twoi już dawno nie żyją. Twój ojciec i wuj również – westchnęła. – Raz jeszcze dziękuję, że przyleciałaś do mnie. Tak strasznie się bałam i wstydziłam o tym wszystkim powiedzieć.

– To ja ci dziękuję za zaufanie. Wiem, jakie to wszystko było dla ciebie trudne. Ale co było, to było, czasu nie cofniesz.

– No, nie – przytaknęła Emilia. – Zapomnij o tym, no, chyba, że nie chcesz. Po co rozpamiętywać to, co wydarzyło się wieki temu.

– A po to, że tęsknisz za nimi. Tak bardzo chciałabyś przez chwilę z nimi pobyć.

Widać było zmęczenie na twarzy Emilii, wywołane tymi wszystkimi emocjami i upływem czasu.

– Zanim pójdziemy spać, powiem ci o czymś. Jutro pojedziemy do Carrington. Nie wyjedziesz chyba, moja droga, bez pożegnania z Wandą i Henrym?

– No pewnie! Jak mogłabym wyjechać bez pożegnania?! – odezwała się Diana, nieco ziewając.

– Wobec tego do jutra, Diano. Dobranoc.

 

**

Zarówno Henry, jak i Wanda nie wyglądali na zdziwionych, ujrzawszy Emilię i Dianę.

– Emilia widocznie zdążyła uprzedzić ich telefonicznie – pomyślała Diana.

Przywitali się bardzo serdecznie, a chwilę później siedzieli już na werandzie.

– Chłodno tu – oznajmił Henry, zamykając otwarte okno.

Jak na ostatni dzień lipca, zrobiło się naprawdę chłodno. Diana ugryzła kawałek szarlotki, odkładając resztę na talerzyk i popijając małym łykiem herbaty. Stojący przy zamkniętym oknie Henry, ciągle patrzył w zachmurzone niebo.

– Lada chwila będzie padało – oznajmił, nie odwracając wzroku od okna.

Tego dnia rozmowa kompletnie się im nie kleiła. Przy stole było bardzo drętwo. Głos Henry’ego był smutny. Odwrócił się, chociaż cały czas w jego oczach widać było zakłopotanie. W końcu odezwał się, przerywając milczenie:

– Dzięki tobie, droga Diano... – uśmiechnął się do niej, nie kończąc swojej myśli.

– Nie masz pojęcia, jacy jesteśmy z Wandą dumni, że mogliśmy ciebie poznać bliżej. Polubiliśmy ciebie od pierwszej chwili. Zastanawiam się, czy będzie nam dane zobaczyć cię jeszcze raz.

– Po pierwsze, moi drodzy, to nie wyjeżdżam na koniec świata – wypaliła długo nie czekając Diana. – A po drugie – czemu nie moglibyście to wy mnie niebawem odwiedzić? Razem z Emilią, której właśnie przedstawiłam taką propozycję? Rozważcie to. W każdym razie, czujcie się zaproszeni.

Na moment zapadła grobowa cisza.

– Niezależnie od tego, gdzie żyjemy, pod jakim niebem – mówiła spokojnie Diana – to tak jakbyśmy żyli bardzo blisko obok siebie.

– Na pewno rozważymy tę propozycję – powiedziała Wanda, wstając, patrząc w oczy Henry’ego i po chwili na przyjaciółkę. – Prawda? – zapytała takim tonem, jakby od razu z ich ust chciała usłyszeć potwierdzenie.

– Cóż, zobaczymy, odezwał się Henry, a w jego głosie czuć było zakłopotanie.

– Jak tylko Bóg pozwoli, będę miała dość sił i zdrowia, to przyjadę. Nie wiem jeszcze kiedy, ale przyjadę – dopiero teraz Wanda zdała sobie sprawę, jak bardzo zatęskniła za swoją dawno niewidzianą ojczyzną, za swoimi stronami, za spędzonym dzieciństwem.

– Rozważymy wszystko, Diano, obiecuję – Emilia na chwilę odbiegła myślami od rzeczywistości. Wiedziała, że ma wiele do przemyślenia.

– Drogi Henry – szepnęła niepewnie Diana. – Zanim wyjadę, chciałabym jeszcze raz przejechać się twoją bryczką, mimo tego lipcowego chłodu.

Mówiąc, popatrzyła mu zalotnie w jego nadal błękitne oczy.

– Hm... Może wszyscy zrobimy sobie małą wycieczkę. Co wy na to, moje drogie? Jest tylko jeden warunek – usiądziesz obok mnie, Diano.

Wanda na słowa Henry’ego pogroziła mu palcem, na co wszyscy wybuchnęli szczerym śmiechem. Powrócił na chwilę już dawno zapomniany przez wszystkich, miły nastrój, robiąc miejsce nostalgii.

Diana poczuła nagły spokój, siedząc z przyjaciółmi w bryczce gotowej do drogi. Pojechali. Diana odetchnęła, czując po raz pierwszy od dłuższego czasu zupełne rozluźnienie, które zauważyła również u pozostałych. Jej piwne oczy znów nabrały blasku, a kasztanowe włosy lśniły w od czasu do czasu pojawiających się promieniach słońca.

– Jestem szczęśliwa – wypowiedziała, ujmując delikatnie rękę Henry’ego, trzymającego lejce.

– Pamiętam, jakby to było wczoraj, Wando – powiedziała Emila, zerkając na przyjaciółkę. – Z tą małą różnicą, że tamtego dnia była zima, a my miałyśmy po dwadzieścia lat. A saniami powoził Zachary, pamiętasz?

– Doskonale pamiętam, tego się nie zapomina.

Zatrzymali się na mały odpoczynek na polanie. Diana przypomniała sobie, że w torebce ma swój ulubiony aparat fotograficzny. Przez parę chwil obracała go w palcach, po czym doszła do wniosku, że właśnie teraz jest idealny czas i okazja, aby pstryknąć parę fotek.

– Czemu na to wcześniej nie wpadłam? A, niech to! – pomyślała. Uniosła głowę, przyłożyła aparat i chwilę później słychać było lekki trzask flesza.

Przejechali prawie cały las, obok tartaku i młodniaka. Po dwóch kilometrach wyjechali z drugiej strony lasu. W oddali widać było ich leśniczówkę. Po prawej stronie minęli posesję weterynarza, a po lewej chłopa jadącego konno na oklep. Wszystko, co było warte uwagi, Diana uwieczniła na zdjęciach.

Jadąc, od dłuższego czasu rozmawiali miło i wesoło. Nad głowami fruwały ptaszki, muchy i komary, które na dobre zaczynały ciąć. – Chyba tak mnie żegnają – pomyślała Diana, nabierając do nich dystansu. – Przeżyję te komary – burknęła, drapiąc swędzące miejsca.

– Komary nie tną, droga Diano, jedynie komarzyce – wyjaśnił jej z uśmiechem Henry.

– Zapamiętam to sobie, ale muszę przyznać, że nie wiedziałam, że tylko samiczki są takie cięte.

Na te słowa Henry głośno roześmiał się, a kropelki potu zabłysły na jego czole. Wszystko wskazywało na to, że towarzystwo czuje się świetnie, humory dopisują. Temat komarów w końcu był już mało ważny.

– O Boże, jakie piękne sarenki – na widok dwóch sarenek Diana krzyknęła tak głośno, że spłoszone uciekły w głąb sosnowo-świer­kowego lasu. W ostatniej chwili zdążyła jednak zrobić im zdjęcie.

Zrobiło się zdecydowanie cieplej. Podchodzili w kierunku polany. Na rozłożony przez Wandę koc Diana rzuciła się wprost na twarz, jak mała dziewczynka. Las pachniał żywicznie. Przewróciła się na bok, potem na brzuch i podparła się na łokciach. Jej uwagę przykuł leżący przed nią metalowy przedmiot. Wstała z koca, jednym ruchem otrzepała piasek ze spodni. Chwilę później znalazła się przy metalowym przedmiocie, na którym słońce odbijało swoje promienie. Coś ją pchało w tym kierunku. Czuła, jak jakaś dziwna siła nakazywała jej udać się w jego stronę. Podeszła tak, że był już tylko na wyciągnięcie ręki. Podnosząc go, uśmiechnęła się. Przedmiot okazał się starym, zardzewiałym pudełkiem, czy puszką, ale zamkniętą.

– Co to może być!? – krzyknęła do pozostałej trójki przyjaciół, którzy zaraz zbliżyli się do niej, ciekawie patrząc na zagadkową zdobycz.

– To jakiś stary, bezwartościowy przedmiot – powiedziała. – Zresztą, sami zobaczcie – powiedziała, podając go Henry’emu.

Jednym rzutem oka określił, że to stara puszka, wyrzucona lata temu i bez wahania oddał ją znalazcy.

– Mówisz, mój drogi, że to może być puszka? Powiesz mi może jeszcze, że z rybami w środku?

– A może to ma w środku coś cennego, może jakiś skarb ukrywa w swoim wnętrzu? – A może jakiś list miłosny? – zasugerował z ironią w głosie.

Zapomniał jednak, że tak mogło być. Po swoich słowach zaczął się jeszcze głośniej śmiać, przytulając Emilię.

– Jeżeli to coś ma według was jakąś wartość, albo skrywa jakąś tajemnicę, to trzeba to otworzyć – zasugerował w końcu rozsądnie. – Sam nie wiem, czy to zardzewiałe znalezisko w ogóle da się otworzyć. – O ile się da, to nasza zagadka zostanie rozwiązana.

– Chciałabym zobaczyć twoją minę, Henry, jak okaże się, że znajdziemy coś cennego, coś bardzo drogocennego – dodała z uśmiechem Wanda.

Z należytą powagą dla tej podniosłej chwili, Henry wstał i oznajmił: – Jeżeli mam się tym zająć i próbować to coś otworzyć, zmuszeni jesteśmy wracać do leśniczówki. Na dobrą sprawę nie mam tego czym tu otworzyć.

– A może mały zakład? – zasugerowała Diana. Jeśli coś znajdziemy w tym pudełku, to wyciągasz, Henry, butelkę swojego starego, dobrego wina. Co ty na to?

– Zgoda, niech będzie.

Chwilę później siedzieli w bryczce. Diana podekscytowana, kręciła się na siedzeniu. Rozsiadła się przy Henrym, który co chwilę odwracał wzrok, śmiejąc się zabawnie. Bryczka łagodnie kołysała, a konie szły równym krokiem. Diana cały czas upajała się otoczeniem, chciała nacieszyć oczy tym pięknym widokiem do woli. Wyjęła aparat, zaczęła robić zdjęcia wszystkiemu, co nad nią latało, co mijali obok. Robiła zdjęcia bryczce i siedzącym w niej przyjaciołom. – Szkoda tylko, że nie mogę sfotografować tej wspaniałej ciszy – pomyślała.

Dojechali do leśniczówki. Diana miała ochotę klaskać w dłonie z radości. Zeskoczyła z bryczki. Poczuła się dziwnie lekko.

Henry był rozbawiony całą zaistniałą sytuacją na polanie.

– Idę po narzędzia, które będą przydatne do otwarcia tego cuda. Już mnie ciekawość zżera, cha, cha, cha – zaśmiał się jak mały chłopiec.

– A ja zapraszam na kawę – powiedziała Wanda. – A za kwadrans podaję spóźniony obiad.

– Już dawno nie miałem tak dobrego humoru. W co ja, stary, dałem się wrobić tej dziewczynie?

– Sam zaproponowałeś, że otworzysz, pamiętasz?

– Wiem – na słowa Wandy niemal dławił się śmiechem. – Robię to wszystko dla świętego spokoju – podniósł rękę wysoko do góry, pukając się z uśmiechem w czoło.

 

**

Wanda krzątała się po kuchni, kończąc wcześniej zaczęty obiad. Diana z Emilią siedziały tymczasem na werandzie, pijąc kawę z porcelanowych filiżanek. Na talerzyku obok leżały dwa kawałki pokrojonej szarlotki. Czuły się doskonale i jednocześnie nieco podniecone czekały na Henry’ego, którego od ponad kwadransa nie było.

– Chyba szuka narzędzi? Mam nadzieję, że znajdzie. Będziemy go chyba wspierały, prawda? – parsknęły śmiechem, mrugając do siebie porozumiewawczo. – Wygląda na to, że raczej nie, bo właśnie nadchodzi – znów wybuchnęły śmiechem.

– Co wam tak wesoło?

Na werandę wszedł Henry ze skrzynką narzędzi pod pachą i wciąż nie otwartym przedmiotem w dłoni.

– O, już jesteś – wyraziła zachwycenie Wanda, wchodząca z półmiskami gorących pierogów z nadzieniem mięsnym.

– Pozwolicie, że najpierw zjem. Jestem strasznie głodny. Próbowałem rożnych sposobów, ale wszystko na nic. Mocowałem się z otwarciem tego, ale nie udało się. Nie drgnęło nawet o milimetr. Nie mogę otworzyć, poddaję się. Wieczka nie można ruszyć, siedzi jakby w imadle – stwierdził Henry.

– Wiem, dlaczego tak się zaparło – pewnie wypowiedziała Diana. – Wszystko dlatego, że chciałeś to zrobić sam.

– Jeśli przypominam sobie, mieliśmy otworzyć to wspólnie. Czary działają – sarknęła Emilia.

– No pewnie, ty stary sklerotyku – uśmiechnęła się, całując Henry’ego.

– Zjem, a potem otwieram komisyjnie, obiecuję.

Wanda odczekała, aż całe to podekscytowanie tematem minie. Podsunęła pomysł: – Nie wiem czy mój pomysł będzie skuteczny, ale spróbować nie zawadzi.

Po tych słowach wyszła.

– Co ta Wanda planuje? – pomyślała głośno Diana.

– Nie mam pojęcia, ale podejrzewam, że ma jakiś pomysł. A jaki, to zaraz dowiemy się – cicho powiedział do ucha Diany Henry.

Po chwili z promiennym uśmiechem weszła Wanda.

– Z tego co wiem, otwarcie powinno być proste. Albo trzeba wiedzieć, albo po prostu trzeba mieć szczęście. Na to właśnie liczę.

Wanda usiadła przy stole, jak zwykle opanowana i spokojna. Mieszała przyniesione przez siebie składniki.

– Woda, soda, pół cytryny – powtarzała kolejność składników i rzucając spojrzenia w stronę Henry’ego. – Gotowe. To co, otwieramy? – zagadnęła, pochylając się w ukłonie w stronę Henry’ego. Zaczęła pieczołowicie smarować brzegi puszki zrobioną przez siebie papką. – Poczekajmy kwadrans, aż mikstura zacznie działać.

Wzrok wszystkich skupiony był w jednym punkcie.

– Mam nadzieję, że się uda – stwierdziła Wanda. – Słyszałam, że cytryna w połączeniu z sodą potrafią zdziałać cuda, jeśli chodzi o zardzewiały metal.

– Mam tylko nadzieję, że nasze starania nie pójdą na marne, pudełko w końcu otworzy się i odkryjemy w nim coś cennego.

– Ja jestem dobrej myśli – stwierdziła Diana, dodając – A może na dnie leży mapa ze wskazówkami, jak znaleźć skarb?!

Widząc, jak kobiety dobrze się bawią, Henry spuścił nieco z tonu. Zaczął szanować ich fantazję. Zadeklarował, że tak na wszelki wypadek odwiedzi swoją piwniczkę i uszczupli ją o jedną, a może dwie butelki wina. Był przekonany, że i tak zakład wygra. Zresztą, nieważne kto zakład wygra. I tak przyniósłby to wino.

Dzięki tej atmosferze leśniczówka nabierała życia. Wanda wzięła głęboki oddech, jednym ruchem stuknęła w malutki zawias. Po rdzy i śniedzi nie było już prawie śladu.

– Wspaniała robota – powiedziała Diana.

W tym momencie z promiennym uśmiechem i butelką wina w ręku wszedł Henry.

– Powinno trochę pooddychać – powiedział, nalewając je do czterech kieliszków i siadając wygodnie na kanapie, obserwując dalsze poczynania żony.

Pokrywka pudełka po lekkim stuknięciu odskoczyła do góry.

– Moja rola zakończona – powiedziała dumnie Wanda, podsuwając pudełko Dianie.

– Diana, zdziwiona, wyjęła ze środka pudełka mały lniany woreczek, związany sznurkiem. Na twarzach siedzących odmalował się zachwyt i zaciekawienie.

– Może w końcu otworzysz? – zniecierpliwiła się Wanda.

Przecięła sznurek i wysypała zawartość woreczka na stół.

– Co tam macie? – zapytał Henry.

Kobiety nieco podskoczyły na krzesłach, co świadczyło o ich dużym zaabsorbowaniu tajemniczym przedmiotem.

– To jest jakaś bransoletka! – wykrzyknęła Diana, podnosząc rozgorączkowany wzrok.

Bransoletka zrobiona była z małych, białych koralików, przeplatanych metalowymi sprężynkami. Wzięła raz jeszcze woreczek do ręki, tak na wszelki wypadek sprawdzając, czy nie ma tam jeszcze jakiegoś skarbu.

– Ojej, jest coś jeszcze! – powiedziała, wyciągając ze środka kawałek papieru, a raczej kawałek pożółkłej kartki. Przez chwilę grała na zwłokę, czując, jak sama zaczyna poddawać się emocjom.

– Nie wygłupiaj się, zobacz, coś tam na pewno jest napisane – ciekawość Wandy najwyraźniej była przeogromna.

– No i co o tym sądzicie? – mówiąc zaczęła rozchylać złożoną kartkę.

– Podejrzewam, że to jakieś zaręczyny nieśmiałego kochanka – skwitował Henry, zanosząc się śmiechem.

– A czemu nie mogło tak być, jak mówisz? Może mężczyzna był naprawdę nieśmiały i nie potrafił wyznać miłości dziewczynie.

– Romantyczna historia, prawda? – Diana zamyśliła się na chwilę, odwracając głowę w kierunku Emilii.

– A może dramatyczna? – zasugerowała Emilia.

– Możemy tak zgadywać i domniemywać. I tak już się nie dowiemy.

– W zupełności zgadzam się z wami – wtrącił ciągle śmiejąc się Henry.

Wyblakłe, lecz wciąż czytelne litery udało się jakoś Dianie rozszyfrować. Były to słowa o miłości, pisane raczej młodzieńczą ręką. Z treści listu wynikało, że dziewczyna o imieniu Kasia miała przyjść na umówione miejsce. Miał na nią czekać o jedenastej. „Moja najdroższa, kochana Kasieńko. Kocham cię i zapewniam, że zawsze będę kochał”.

Podpis był całkowicie nieczytelny. Pierwsza litera to było R.

– Ale czemu nie przyszła? – zastanawiała się Wanda.

– Może przyszła, całowali się i w przypływie namiętności zapomniała wziąć? Położyła i zapomniała.

– A może z nim zerwała, a on to wyrzucił?

– Uważasz, Henry, że tak mogło być?

– Ale prawdy nie dowiemy się i tak nigdy. Dajmy sobie z tym spokój, moje panie – Henry najwyraźniej nie miał już zamiaru wracać do tego tematu.

– No właśnie – zgodziły się z nim w zupełności.

– A teraz wypijmy – cztery kieliszki uniosły się w górę. Świętowano triumf odkrycia.

– A co zrobisz z tym znaleziskiem, Diano? – spytała z zaciekawieniem Wanda.

– A co mam z tym zrobić? Wyrzucić? Właściwie to nie wiem. Zrób Wandziu z tym, co zechcesz. No, nie powiesz, że chcesz to zachować?

– No właśnie, zachowam to – bardzo poważnie oznajmiła Wanda. – Mam taki kufer, mój arsenał staroci i pamiątek. Przyjmę jeszcze jedną do swojej kolekcji.

– Żartujesz, Wando? – zaśmiała się Diana.

– Nie, nie żartuję – stwierdziła Wanda i z pudełeczkiem w dłoni wyszła z pokoju.

– Proponuję w takim razie toast za naszą przyjaźń i za rychłe, następne spotkanie – Henry rzucił porozumiewawcze spojrzenie w kierunku siedzących kobiet.

Rozmawiali jeszcze dobrą godzinę, zanim się pożegnali.

– Już za wami tęsknię – stwierdziła Diana.

Wanda stała przed leśniczówką, dopóki nie znikły jej z oczu postacie tak jej drogie. Obok stał Henry, z głową spuszczoną patrzył na czubki swoich butów. Milczeli.

Diana i Emilia szły znaną już, żwirową drogą w kierunku przystanku. Na chwilę przysiadły na pniakach koło wyznaczonego miejsca na ognisko.

– Jeszcze chwilę chcę pooddychać, nacieszyć się tym pięknym zapachem lasu.

Diana wystawiła twarz do słońca, którego słabe promienie głaskały jej policzki. Oddychała głęboko. Rozmawiały, wspominały tak bardzo udany, mijający ostatni dzień lipca. Wyjęła z torebki aparat, zrobiła zdjęcie ciotce, która wyglądała pięknie w blasku promieni słonecznych. Nad jej głową fruwały frywolnie dwa motyle.

– Możemy już wracać.

Autobus przyjechał po kwadransie.

 

**

Późnym popołudniem swoją niezapowiedzianą wizytę złożył pastor.

– Przepraszam, że tak wpadłem bez zapowiedzi, nieproszony, ale zaręczam, że wpadłem tylko na kwadransik, jeśli można.

– Zapraszamy serdecznie. Przecież pastor jest zawsze mile widzianym gościem – zaprosiła go szczerze Emilia.

Usiedli przy stoliku na werandzie. Wieczór był ciepły i przyjemny, powietrze pachniało słodkościami lata. Emilia zdążyła już przynieść w dzbanuszku herbatę, pokrojoną szarlotkę i jabłecznik. Pastor od razu nałożył na swój talerzyk dwie porcje jabłecznika. Zdając sobie sprawę z tego, że jest obserwowany, poczuł, jak lekki rumieniec oblewa jego policzki. Mimo wszystko, skuszony zachętą Emilii, dał się chwilę później namówić na trzeci kawałek.

– Nic na to nie poradzę, że uwielbiam twoje wypieki, Emilio – powiedział, jakby chcąc usprawiedliwić się. – Jak to ciasto pachnie! Już nie nadążam z przełykaniem śliny – zaśmiał się szczerze. – Mam nadzieję, że nie macie mi za złe tej mojej samowolki, ale mój wilczy apetyt zwyciężył poczucie przyzwoitości.

– Nie mów głupstw, pastorze. Dla mnie od dziś, drogi pastorze, może pan się stać regularnym gościem – Emilia zlekceważyła jego poczucie przyzwoitości.

Dobrze znał Emilię, dlatego zachowywał się tak swobodnie w jej towarzystwie. Przez kilka następnych chwil panowało milczenie.

– Prawdę powiedziawszy, to na mnie już pora. Przyszedłem jedynie, by się z tobą pożegnać, droga Diano, a zasiedziałem się na dobre. Jutro wyjeżdżasz. Czasem jest tak, że trzeba się rozstać, albo zatrzymać w pewnym miejscu na jakiś czas. Tak jest właśnie z tobą. Wyjeżdżasz.

– Owszem – przytaknęła, choć nie była pewna czy to dobrze. Posmutniała na myśl o tym, że jutro już taką porą będzie siedziała w samolocie. Z jednej strony cieszyła się, że niedługo zobaczy swoją Weronikę, z drugiej zaś najchętniej zostałaby tu przez resztę swojego życia. Ale prawda była taka, że urlop dobiegał końca. Zmuszona była wracać. Wracać tam, gdzie oprócz Weroniki tak naprawdę na nią nie czekał nikt. Potrzebowała czasu, żeby to wszystko dopiero teraz zrozumieć. Pastor właśnie wstał i ruszył do wyjścia.

– Bardzo miło się gawędziło, ale niestety, na mnie już czas. Dziękuję za świetnie spędzony czas. Nie pozostało nic innego, jak życzyć ci szczęśliwego lotu, powodzenia w życiu prywatnym i zawodowym. Dziękuję raz jeszcze, że dane mi było poznać tak wspaniałą kobietę, pełną życia – dodał pastor.

– Dziękuję, pastorze.

Diana wyglądała na nieco zaskoczoną, ale i jednocześnie zadowoloną po jego słowach.

– Tak szybko pastor ucieka? Ledwie pastor przyszedł i już wychodzi? – przerwała Emilia, zerkając zaaferowanym wzrokiem na Dianę.

– Chętnie zostałbym dłużej, ale obowiązki wzywają. Do zobaczenia, Emilio. A tobie, Diano, nie mówię żegnaj, lecz do zobaczenia.

Spojrzał na Dianę z nadzieją, że jeszcze będzie dane im się spotkać. Diana potwierdziła to skinieniem głowy.

– Do zobaczenia, pastorze.

 

**

Kupiony wcześniej bilet na lot o dwudziestej, leżał na stoliku od dwóch dni. Pobyt u ciotki dobiegał końca.

– Jeszcze tylko parę godzin i będę w swoim kraju, domu i z Weroniką – pomyślała Diana.

Tego dnia po raz ostatni siedziała na werandzie, w ulubionym fotelu z wikliny, próbując zachować opanowanie, aby nie rozkleić się. Zastanawiała się nad tym, co było, co jest i co jeszcze przed nią. Pewna była jednego – udanego urlopu, którego nie miała od lat. Jej rozmyślania przerwały kroki ciotki i jej ciepły głos:

– O, tu się zaszyłaś, Diano, Przyszłam zapytać, czy nie napiłabyś się ze mną herbaty. Byłoby miło, zwłaszcza, że to będzie nasza przedostatnia wspólnie wypita herbata, a może i ostatnia.

Diana uśmiechnęła się, pozostawiając pytanie Emilii bez odpowiedzi. Skinęła jedynie głową z aprobatą. Emilia obróciła się tanecznym ruchem i wyszła do kuchni.

– Chyba dobrze mi zrobi – pomyślała Diana.

Za chwilę w drzwiach pojawiła się Emilia z dzbankiem świeżo zaparzonej herbaty.

– Herbata – orzekła z wyczuwalnym w głosie zadowoleniem.

Usiadła przy Dianie, przysunęła w jej stronę filiżankę i cukiernicę. Diana posłodziła dwiema łyżeczkami cukru, zamieszała i upiła łyk herbaty. Ciepły płyn, o smaku dzikiej róży, rozlał się w jej ustach.

– Pyszna!

– Cieszę się, że ci smakuje, Diano – powiedziała, napełniając również swoją filiżankę.

Drugą ręką przysunęła bliżej talerzyk z dwoma kawałkami jabłecznika. Obie przez chwilę nic nie mówiły, jedynie przyglądały się sobie nawzajem z życzliwymi uśmiechami. Diana chciała wstać, lecz Emilia ją przytrzymała.

– Chcę, żebyś wiedziała, Diano, jak cieszę się bardzo, że mogłam cię gościć i bliżej poznać. Wniosłaś do mego domu, jakby to powiedzieć, trochę normalności i światła, których tak bardzo mi brakowało.

– Ciociu! – Diana odstawiła talerzyk i bez namysłu odparła: – Dziękuję ci bardzo. Ja również cieszę się, że mogłam przyjechać i gościć u ciebie. Ale niestety, będę tu jeszcze tylko parę godzin. Mówię niestety, bo najchętniej nigdy bym stąd nie odjeżdżała, ani z tego domu, ani z tego miejsca. Naprawdę.

– W takim razie przyjeżdżaj do mnie jak najczęściej – mówiąc, popatrzyła w piwne oczy Diany, które śmiały się do niej ciepło.

– Obiecuję! Ale dość rozmyślań, Emilio. Pora spać!

 

**

 

Tej nocy Diana nie spała najlepiej. Odrzucając jednym ruchem kołdrę, chcąc nie chcąc, wstała. Nieco zaspanymi jeszcze oczyma zerknęła na stary, wiszący zegar. Dochodziła dziewiąta. Wolnym krokiem, nieco ociągając się, poczłapała do łazienki. Prysznic, a raczej kąpiel, okazała się zbawienna. Zbiegła po schodach do kuchni, w której panowała cisza. – Wygląda na to, że ciotki nie ma – pomyślała. Cisza jednak nie trwała długo. Po kilku minutach weszła ciotka, obładowana torbami z zakupami, które dumnie postawiła na kuchennym blacie.

– Witaj – zawołała do siedzącej przy stole Diany.

– Witaj ciociu – odpowiedziała jeszcze nieco zaspanym głosem, delikatnie przy tym ziewając. – Muszę przyznać, że źle spałam tej nocy. Ziewnęła ponownie, tym razem zakrywając dłonią usta. – A ty, ciociu, widzę, jesteś rannym ptaszkiem – zażartowała.

– A pewnie, że tak – zaśmiała się, rozpakowując zakupy, które zaczęła równo układać w lodówce. – Na dzisiejszy, pożegnalny obiad, zrobię pieczony udziec z indyka w sosie brzoskwiniowym. I mam nadzieję, że będzie ci smakowało.

– Nie wątpię, ciociu.

Po kwadransie do ich uszu dobiegło ciche pukanie do drzwi. W progu stał pastor.

– Dzień dobry, ja wpadłem tylko na słówko, jeśli można? – uśmiech przy tym miał szeroki i łagodny ton głosu. – Przyszedłem zapytać ciebie, Diano, czy nie miałabyś nic przeciwko temu, gdybym odwiózł ciebie osobiście na lotnisko? Pomyślałem, że niewygodnie będzie ci tłuc się autobusem z bagażem.

– Dziękuję bardzo! Co za pytanie? Będę bardzo wdzięczna. Fantastycznie! – z promiennym uśmiechem podziękowała mu Diana.

– Dojazd na lotnisko nie powinien zabrać nam więcej niż godzinę – powiedział pastor na jej słowa aprobaty. – Pojedziemy najkrótszą możliwą trasą, gdzie o tej porze nie powinno być korków. W takim razie, zajadę o osiemnastej, bo jak wiem – dodał – na lotnisku trzeba być godzinę przed odprawą.

– Zgadza się – potwierdziła Diana.

O czternastej siedziały już przy obiedzie. Wszystko wyglądało doskonale i wybornie smakowało. Emilia zauważyła, że od jakiegoś czasu Diana zachowuje się nieco nerwowo, niespokojnie wiercąc się na krześle. Przez chwilę siedziały w milczeniu, każda pogrążona w swoich myślach. Ciotka ciężko westchnęła. Była smutna.

– Wiem, że musisz wyjechać – powiedziała ze smutkiem w głosie. – I tu właśnie jest źródło mojego smutku. W czasie tego dwutygodniowego pobytu u mnie zdążyłam przyzwyczaić się do ciebie i bardzo przywiązać. Jak mi przyjdzie teraz żyć? Trudno mi będzie. Znów będę musiała polubić samotność i przyzwyczaić się do niej. Na pewno tak, choć nie wiem, czy zdołam.

Po tych słowach, wypowiedzianych przez ciotkę, Diana poczuła ciarki przebiegające po jej kręgosłupie i lekkie wzruszenie. Jej myśli od tej chwili pobiegły podobnym torem. – I ja po powrocie będę samotna w swoim dużym domu – pomyślała ze smutkiem.

– Napijemy się jeszcze herbaty? – zapytała Emilia, przerywając tym samym rozmyślania.

– Oczywiście. Mam nadzieję, że poprawi nasze nastroje.

Po kwadransie siedziały przy herbacie i serniku, na którym leżały duże kawałki brzoskwini, oblane również brzoskwiniową galaretką. Rozmawiały o wszystkim, wspominały wspólnie przeżyte chwile.

– Nie lubię robić rzeczy, które mnie zasmucają. Tego pakowania, rozstania, wyjazdu – ze szczerym smutkiem oznajmiła Diana. – Za wiele rzeczy jestem ci wdzięczna, ciociu, ale najbardziej za twoją historię, którą podzieliłaś się ze mną. Dziękuję ci za to. No i za zaufanie, jakim mnie obdarzyłaś.

Emilia nic nie mówiła, siedząc ze wzrokiem skierowanym w okno. Diana wstała, podeszła do niej i ucałowała serdecznie.

– Nadszedł czas, by wziąć się w garść – powiedziała Diana, patrząc ciotce w oczy. Jakaś potężna siła nakazywała jej tak zrobić. Porozmawiać, dodać otuchy. – Po prostu zacznijmy obie żyć, cieszyć się tym życiem, mieć nadzieję na dobre jutro. Zapomnieć o tym, co było złe. Ty obiecaj mnie, a ja obiecuję tobie, że od dziś zmieniamy to nasze życie, obracając o sto osiemdziesiąt stopni.

– Dobrze powiedzieć, gorzej wykonać, ale spróbować zawsze warto – odpowiedziała na to ciotka z lekkim uśmiechem na ustach.

Przez chwilę Diana zastanawiała się poważnie, czy naprawdę po powrocie będzie w stanie coś zmienić. Czy w ogóle uda się jej zmienić na lepsze. – Ale na pewno zrobię wszystko, żeby tak było – pomyślała.

 

**

 

Dzień wcześniej spakowaną walizkę i laptopa oraz podręczną torebkę zniosła na dół po lekko skrzypiących schodach. Przed odlotem jeszcze na chwilę weszła na werandę, usiadła w bujanym, wiklinowym fotelu. Spokojna, odprężona, z lekko przymkniętymi powiekami, delektowała się ciszą i zapachem jaśminu. Chciała jeszcze przez chwilę pobyć tu sama. Tylko sama. Nawet bez towarzystwa kotki Wenus, która zaraz zaczęła ocierać się o jej stopy, przymilając się w ten sposób, a może żegnając się z nią. Z zamyślenia wyrwało ją nagłe kichnięcie Emilii, dobiegające z kuchni. Odwróciła się w tę stronę, krzycząc „Na zdrowie”.

– Dziękuję! – dobiegło z kuchni, po czym dał się słyszeć drugi odgłos kichnięcia, nieco głośniejszy.

– To alergia na kocią sierść – powiedziała poważnie Emilia.

– Na kocią sierść? – zdziwiła się Diana.

– Na kocią sierść. Tak, nie przesłyszałaś się – potwierdziła jeszcze ciotka.

– Masz alergię na kocią sierść, a trzymasz kota w domu? – jeszcze bardziej zdziwiła się Diana. – Minęły dwa tygodnie pobytu u ciebie, a nigdy wcześniej tego nie zauważyłam.

Swoim milczeniem ciotka dała do zrozumienia, że jej słowa to kłamstewka, nic innego.

– Żartowałam przecież – puściła po chwili oko do kompletnie osłupiałej Diany i spokojnie pogłaskała sierść pupilki, pochylając się i ujmując jej mordkę w swoją dłoń. Diana też zaczęła się śmiać, głaszcząc zwierzaka po łebku.

Zegar wybił godzinę piątą. Diana przez moment poczuła łzy pod powiekami. Z trudem pokonała drżenie rąk.

– Może się powtarzam, ciociu, ale dla mnie wielkim szczęściem było poznać ciebie bliżej...

Emilia nie pozwoliła jej skończyć, przerwała szybko:

– To ja chciałabym ci podziękować. Jestem ci wdzięczna za kilometry wspaniałych chwil, które spędziłaś ze mną. Byłaś dla mnie jak córka, której nigdy nie miałam, a szkoda. Jestem z ciebie bardzo dumna, wiedz o tym.

Po chwili wyjęła z szuflady białą kopertę, zaadresowaną imieniem i nazwiskiem Diany.

– Obiecaj, że otworzysz ją dopiero jak już będziesz w domu. Obiecaj.

Na te słowa Diana poczuła się zaskoczona.

– Nic ci więcej nie powiem. Wszystko jest napisane w tej kopercie.

Odwróciła się, jakby nigdy nic i pomaszerowała w stronę kuchni, pytając po drodze: – Chcesz kanapkę, albo coś do jedzenia, zanim wyjedziemy na lotnisko?

– Chyba nie zdołam nic przełknąć, ciociu – odpowiedziała Diana, zastanawiając się, co też może zawierać ta tajemnicza koperta.

Wstała, zaczęła spacerować po mieszkaniu.

– Pięknie wyglądasz, Diano, w tej turkusowej garsonce – stwierdziła ciotka stojąca w drzwiach kuchni. – Z gustem dobrałaś do niej dodatki. No i te czarne pantofle na obcasie! Wyglądasz jak modelka. Ten kolor jest bardzo twarzowy.

To mówiąc podeszła do Diany, raz jeszcze obejrzała ją z uwagą, obsypując komplementami, odkładając temat koperty na bok.

 

**

Godzinę później podjechał pastor. Na odgłos silnika Emilia popatrzyła w okno, odchylając małą firankę nieco w bok. Diana zerknęła na zegarek. – Punktualny – pomyślała.

Wchodzący pastor na widok stojącej, pięknie wyglądającej Diany, uśmiechnął się zalotnie.

– Muszę przyznać, że wyglądasz niesamowicie. Gdybym nie był pastorem, to kto wie, czy nie poprosiłbym cię o rękę.

Znała doskonale jego humor, więc tylko zaśmiała się, odwracając głowę, aby to ukryć.

– Dziękuję za miłe słowa, pastorze.

– No, na nas czas – pastor pierwszy skierował się do wyjścia, biorąc stojącą w korytarzu walizkę. Laptopa i swoją podręczną torebkę trzymała sama. Wychodząc, raz jeszcze obejrzała się, zerkając w stronę korytarza, gdzie stała Emilia z lekko szklistymi oczami.

– Lepiej będzie, Diano, jak się teraz pożegnamy.

Diana czuła, że zaraz się rozpłacze. Odwróciła pospiesznie głowę, żeby ciotka tego nie zauważyła. Niestety, nie umiała udawać. Rozpłakała się, a w ślad za nią to samo zrobiła ciotka.

Chwilę później słychać było przekręcanie klucza w zamku.

Gdy tylko ruszyli, zaczął padać drobny deszcz, a niebo w jednej chwili zrobiło się granatowe. Siedząca obok pastora Emilia zerknęła w górę.

– Lepiej jedźmy prędzej, pastorze – zasugerowała. – Wygląda na to, że będzie zaraz niezła pompa.

Na szczęście droga była niemal pusta, nie było prawie żadnych samochodów.

– Zdążymy na czas, zapewniam – rzucił w stronę Emilii, która siedziała nieco przestraszona błyskiem na niebie. Wiedział, że od najmłodszych lat bardzo bała się burzy.

– Powiem ci, Diano, że to niebo tak za tobą płacze – powiedziała ciotka.

Gdy dotarli na lotnisko, deszcz przestawał padać, zrobiło się jedynie trochę chłodniej. Jeszcze chwilę siedzieli w samochodzie, w strefie krótkiego postoju dla prywatnych pojazdów. Do odlotu pozostała godzina. Aby nie przedłużać chwili pożegnania, ucałowali się serdecznie w samochodzie.

Po odprawie celnej Diana siedziała już odprężona w samolocie, patrząc przez okienko, jak przez warstwę chmur przebija się promyk słońca nad Manchesterem. W duszy czuła, jakby tu zostawiła swój rodzinny dom. Miała cichą nadzieję, że dane jej będzie znów tu przyjechać. Wierzyła w to.

 

***

Po czterogodzinnym locie wylądowała na lotnisku w swoim kochanym Krakowie. Oddychała dobrze jej znanymi zapachami, całkiem innymi, które wspomniała z Anglii. Po raz pierwszy w życiu zastanowiła się, czy sposób odczuwania miejsc można „odziedziczyć”. Już teraz wiedziała, że tak.

Idąc terminalem już z daleka zauważyła podążającą w jej kierunku Weronikę.

– Oj, jak się cieszę, że już jesteś, mamo!

W objęciach doszły do samochodu i odjechały.

 

**

Do kancelarii wróciła w poniedziałek. Podczas jej dwutygodniowej nieobecności nic specjalnie nie zmieniło się, prócz rosnących akt na biurku. W pokoju siedziała już Ewa. Lubiły się obie bardzo. Na jej widok Diana rzuciła:

– Witaj, miło cię znów widzieć.

– Ciebie też, Diano.

Przez najbliższe dwa miesiące nadrabiała zaległości w kancelarii. Patrzyła na ten pokój, faks, jednym słowem na wszystko, co ją otaczało, z jakimś obrzydzeniem. Zastanawiała się, jakim cudem tak długo była niewolnicą tego wszystkiego. Zlustrowała raz jeszcze pokój. Już nie umiała wyobrazić siebie i dalszego życia właśnie w tym miejscu. Od dłuższego czasu, a właściwie od dnia przyjazdu, miała przed oczami widok pięknego Manchesteru, leśniczówki w Carrington i wszystkiego, co dwa miesiące temu pozostawiła za morzem. Czuła, że zaczyna się dusić. Tęskniła za ciotką, za towarzystwem Wandy, Henry’ego i pastora. Wzruszona tymi wspomnieniami, położyła głowę na biurku. Płakała. Nie umiała zapomnieć i żyć normalnie, jak dotychczas. Miniony okres był dla niej pełen doświadczeń. Czuła, że staje się nieszczęśliwa od dnia, kiedy powróciła do kraju.

Wstała i przez jakiś czas patrzyła w okno. Zdawała sobie sprawę, że potrzebuje więcej czasu, aby się z tym pogodzić. Jednak tęsknota za tym, co zostawiła na Wyspach, była silniejsza od niej. Wspomnienia pomagały jej jednak uwolnić się od biurowego stresu. Pomału odkrywała, że wcale nie tęskni za swoją pracą tak mocno, jak jeszcze wcześniej jej się wydawało.

– Nie chcę być pracoholiczką! Myśl ta samą ją zaskoczyła. – Chyba do reszty zwariowałam – pomyślała. Wróciła do pracy, do puszystego, pięknego domu, niegdyś nazwanego przez nią „rajem na ziemi”. Czuła się w nim dziwnie nieswojo, zwłaszcza, kiedy powracała do niego po ciężkim dniu w kancelarii.

Gdy weszła do domu, rozdzwoniła się w jej torebce komórka. Ucieszyła się, słysząc w telefonie głos Weroniki, która zapowiedziała wizytę razem ze swoim chłopakiem, Adamem.

– Jemy dziś kolację u ciebie, mamo – zabrzmiał nieco podniecony głos Weroniki. – Zgadzasz się?

– Jasne – odpowiedziała. – Czekam na was o osiemnastej.

Pożegnały się, Diana odłożyła komórkę na stolik. Wzięła odświeżający prysznic i usiadła w fotelu.

– Wiem! – krzyknęła nagle. – Pewnego dnia to zrobię! Wyjadę!

Za chwilę trochę się uspokoiła. Na myśl, że za godzinę zobaczy swoją Weronikę i jej chłopaka, poczuła się zdecydowanie lżej. Przez chwilę zaczęła sobie wyobrażać, jak może wyglądać wybranek jej córki.

Nie było jeszcze osiemnastej, gdy usłyszała głośne kroki za drzwiami.

– To na pewno oni – pomyślała i w tym momencie usłyszała pukanie do drzwi.

Matka z córką przywitały się bardzo serdecznie, następnie Weronika przedstawiła chłopaka:

– Adam Majchrzak – uścisnął delikatnie jej dłoń, gdy wyciągnęła ją w geście przywitania.

– Cieszę się, że mogę cię poznać.

Zrobił na Dianie bardzo przyzwoite wrażenie.

Kilka minut później usiedli na kanapie. Diana miała przecież tak dużo do opowiedzenia córce, o tym wszystkim, co robiła podczas pobytu u Emilii. Zaczęła opowiadać, starając się nie opuścić żadnego szczegółu.

Pieczone ziemniaki, kotlety i sałatka warzywna, które podała Diana, zniknęły z talerzy bardzo szybko. Wszystko było bardzo smaczne i pachniało wybornie. Diana była z siebie zadowolona.

Adam słuchał jej relacji, ale jakoś dziwnie przyglądał się Dianie.

– Mówi pani, że była na Wyspach. Tak konkretnie, to w Manchester i Carrington, jak mi wspominała Weronika? Otóż, widzi pani, wydaje mi się – dodał niepewnym głosem – że moi dziadkowie, a w zasadzie to dziadek, będąc młodym mężczyzną, mieszkał w Carrington.

Na chwilę umilkł, a Diana niespokojnie poruszyła się na kanapie.

– Musiałbym go o to zapytać – mówiąc, lekko zacisnął dłonie i zamyślił się na chwilę. – Nie, nie ma konieczności go o to pytać – dodał po chwili. – Jestem pewien, że mieszkał w Carrington.

– Naprawdę? – zapytała zaskoczona.

Diana gwałtownie wstała, zaczęła przypatrywać się Adamowi uważnie. – Zbieg okoliczności, czy co? – pomyślała. Czuła jak jej serce zamiera. Cholernie dziwne.

– Powiedz mi, Adamie, przepraszam, że pytam, ale jak nazywał się twój dziadek? – zapytała bez zastanowienia.

Pytanie proste, ale czuła, że wprawiło ją w zakłopotanie.

– Ben Mason – odpowiedział bez wahania Adam. Mówiąc, nie rozumiał zakłopotania Diany.

W głowie poczuła mętlik, zamęt. Wszystko dziwnie zaczynało wirować. Spróbowała opanować się.

– Powiedz mi coś więcej o swoich dziadkach – poprosiła ciepłym, nieco drżącym głosem.

– Widzi pani, moja babcia, Janina, miała korzenie polskie. Dziadek natomiast był rdzennym Anglikiem, mieszkał w Carrington. Jak babcia wyszła za dziadka, postanowili wrócić do rodzinnych stron babci, do Polski, gdzie mieszkają po dziś dzień, w małej miejscowości pod Krakowem. W Trojanowicach – dodał. – W Polsce na świat przyszedł wujek i moja mama, która wyszła za Polaka, czyli mojego ojca... Majchrzaka. Stąd moje nazwisko, inne niż dziadka. Wiem, że dziadek miał siostrę i chyba dwóch braci. Przepraszam, powiem szczerze, nigdy nie interesowałem się wujostwem, tym bardziej, że nigdy nie było mi dane ich poznać. Wujek ożenił się i wyjechał do Francji. No, a mama została w kraju, poznała ojca i jestem na tym świecie – uśmiechnął się. – Rodzice mieszkają razem z dziadkami, w malowniczych Trojanowicach, jak już wcześniej wspomniałem. Na rok pojechali do Francji do mojego wujka. Muszę jeszcze dodać, że dziadek jest, a raczej był, właścicielem tartaku. Mówię był, bo obecnie porusza się na wózku, a do tego rok temu doznał zawału i prawą stronę ma lekko sparaliżowaną. Ale, jak wcześniej mówiłem, dziadek był początkowo drwalem, a z czasem założył swój własny tartak.

Diana słuchała wszystkiego z bijącym sercem. Starała się opanować, ale waliło jak oszalałe. Nie mogła myśleć racjonalnie. Nie miała jednak wątpliwości, że chodzi tu o Bena, o miłość jej ciotki Emilii. Zdała sobie sprawę, że to, co słyszy, to nie jest wytwór jej wyobraźni. A może jednak to tylko zbieg okoliczności, nazwisk i imion? Nie, chyba niemożliwe!

Starając nie dać poznać po sobie, że wie coś o rodzinie Adama, żyjącej w Anglii, słuchała dalej, z ogromną uwagą, o czym mówił Adam.

– Dziadek miał doskonały zmysł organizacyjny. Był zafascynowany swoją pracą. Nawet teraz, mimo starszego wieku, jest nadzwyczajnym i solidnym człowiekiem. Miał wielki talent w kierowaniu ludźmi i organizacją pracy. Znał się na wielu rzeczach. Do dziś włada dobrze trzema językami: polskim, angielskim i francuskim. Był ceniony i szanowany przez podległych mu pracowników. Pomijając fakt, że był bardzo przystojnym mężczyzną. Tak jak ja – dodał, śmiejąc się.

– Tak jest, Adamie – przytaknęła Weronika.

– Jestem pod ogromnym wrażeniem, jak wiele wiesz o dziadku.

– To prawda. Nie ukrywam, że jest dla mnie wielkim wzorem i autorytetem. A wracając do dziadka. Zaczynał pracę jako drwal, a że miał zmysł organizacyjny, po kilku latach założył własny tartak, tu w Polsce, w Trojanowicach. Do założenia tartaku nie trzeba było wtedy mieć zbyt wiele pieniędzy ani dyplomów kwalifikacyjnych. Teraz to zupełnie inna bajka – dodał. Początkowo był to tradycyjny, niedoinwestowany tartak. Z czasem przeszkolił ojca, który zaczął mu pomagać, jednak nie na długo. Nie przejawiał zainteresowania tą profesją. No i tym sposobem tartak wszedł w moje ręce, jeśli tak mogę powiedzieć. Od pół roku jestem jego prawnym właścicielem.

– Byłoby nie fair, gdybym nie wspomniał choć słowem o mojej babci. Jest ona skarbnicą wiedzy o całej naszej rodzinie, zawsze ma świeże informacje o niej. Zna niezliczone koligacje i powiązania między poszczególnymi kuzynami i kuzynkami, mieszkającymi w różnych częściach Polski i poza nią. A muszę dodać, że z wykształcenia była krawcową, o olbrzymim talencie w tej dziedzinie. Jest moją kochaną babcią Janeczką, i tyle. Mogę dodać, że jesteśmy szanującą i kochającą się rodziną.

Te słowa płynęły z ust Adama jak magia. Diana poczuła odrobinę zazdrości. Wiedziała dobrze, że tak kochających się ludzi i rodzin jest coraz mniej na tym zwariowanym świecie. Wstała z kanapy, zaczęła dość nerwowo chodzić po salonie. Miała nieodpartą chęć rzucić się Adamowi na szyję i mocno go ucałować. Ucałować po prostu za to, że jest. Emocje jednak powstrzymała. – A może świat nie jest jeszcze tak straszny, skoro istnieją na nim ludzie tacy jak ten młody człowiek? A może świat jest wspaniały, tylko ja tego nie dostrzegam? – pomyślała, wzdychając.

– Chciałem dodać, że właśnie ukończyłem Uniwersytet Rolniczy w Krakowie na kierunku leśnictwo i to przede wszystkim pozwoliło mi na przejęcie po dziadku jego firmy, czyli tartaku.

– No i poszedłeś w jego ślady?

– Można tak powiedzieć, myślę, że ma pani rację.

– Z całego serca życzę ci szczęścia i powodzenia w tym wszystkim, młody człowieku – pomyślała Diana, a głośno powiedziała: – Szczęściarze z was.

– Masz rację, mamo, jesteśmy ze sobą szczęśliwi.

Pół godziny później pożegnali się i Diana została sama. Jeszcze przez kwadrans rozmyślała, analizowała, zastanawiała się, czy ci dwoje będą kiedyś ze sobą szczęśliwi. O ile będzie dane im być razem. – Mam nadzieję, że tak będzie.

Włożyła swój wygodny dres. Spacerowała po swoim pięknym, dużym domu. Zatrzymała się w drzwiach, patrząc w stronę sypialni bez jakiejkolwiek nadziei, że uda się jej jeszcze kiedykolwiek z kimś ją dzielić. Wracając, zerknęła w duże lustro. – Na ten wiek, wcale nieźle – pomyślała. Popatrzyła raz jeszcze na swoje odbicie. – Dziękuję, że tu jesteś. Nie będę czuła się samotnie – to powiedziawszy, poczuła się nieco pewniej i lepiej.

Nie było to jednak prawdą. Nie miała nadziei. Uroniła kilka łez. Próbowała raz jeszcze zapomnieć o zdradzie męża, ale nie mogła. Nawet gdyby chciał wrócić, to i tak nigdy nie chciałaby go więcej widzieć. Chciała jak najszybciej znaleźć się poza tym pomieszczeniem. Wyszła, otworzyła okno w pokoju i zaciągnęła się przyjemnym chłodem nocy.

 

***

Lato minęło, a jesień już od dawna dawała o sobie znać. Diana wróciła z kancelarii zmęczona, jak nigdy dotąd. Rzuciła płaszcz na stojący w holu fotel. Podobnie zrobiła z kozaczkami, które okazały się nadzwyczaj niewygodne. Nastawiła czajnik, aby przygotować swoją ulubioną kawę Jacobs. Usiadła wygodnie, tym razem w fotelu i oparła głowę o jego zagłówek. Odpoczywała. Dźwięk czajnika oznajmił, że czas zaparzyć kawę. Ociągawszy się wstała i lekko ziewając ze zmęczenia poszła do kuchni.

– Tego mi było trzeba. Już po pierwszym łuku poczuła się lekko odprężona. Do jej świadomości dotarło, że do Świąt Bożego Narodzenia pozostał już tylko miesiąc. – Czemu w tej chwili przyszło mi to na myśl? – pomyślała, biorąc kolejny łyk kawy. Wkrótce dotarło do niej. – Szlag! – wrzasnęła na cały głos. – Szlag! Wstała, podeszła do wiszącego kalendarza, aby sprawdzić dzisiejszą datę. Szesnasty listopada, piątek Równo rok temu dowiedziała się o zdradzie męża. Do dziś pamięta, co czuła. To ON zadecydował o odejściu i rozstaniu. Jeszcze rok temu nie przypuszczała, że zostanie sama, że zapragnie żyć gdzieś indziej. Gdzieś za wielka wodą. – Przecież jakoś funkcjonowałam po tym cholernym rozwodzie! Ale co to było za życie? A potem nadeszły święta. Pierwsze święta bez niego. Tego dnia jej przysłowiowy „raj na ziemi” przestał istnieć. Pozostały na długo tylko żal i gorycz. Łzy same napłynęły do jej oczu. Zaczęła płakać, kryjąc twarz w dłoniach.

Dochodziła dziewiąta, kiedy obudziła się. Była sobota, więc zdecydowała się poleżeć dłużej. Planów na dzisiejszy dzień nie miała żadnych. Spojrzała na leżącą komórkę. Zauważyła, że ma nieodebrane połączenie. Nie zdziwiło jej to. Po wzięciu nasennego proszku spała tak mocno, że nie mogła słyszeć sygnału. Spojrzała zaspanymi oczami na wyświetlacz. – Od Wery.

Ledwie zdążyła zaparzyć kawę, kiedy odezwał się dzwonek komórki. Odebrała, zerkając na wyświetlacz.

– Witaj mamo – głos córki, wydał się jej jakiś dziwnie smutny i poważny. – Nie wpadniemy dziś do ciebie, bo babcię Adama wczoraj odwieziono do szpitala. Stan krytyczny – wyrzuciła z siebie niespokojnie jednym tchem. – Zaraz z jego ojcem jedziemy do szpitala. Odezwę się, jak wrócę. Muszę kończyć, do usłyszenia.

Nie zdążyła nawet zapytać, co było przyczyną takiej diagnozy lekarzy, bo córka zdążyła już się rozłączyć. Usiadła, biorąc kolejny łyk już zimnej kawy. – Nie było dane mi jej poznać, a może być tak, że jej nigdy nie poznam – pomyślała, wzdychając. Podeszła z filiżanką bliżej okna, za którym jesienne liście spadały leniwie na trawnik. Wiatr zdmuchiwał je z drzew, jakby gdzieś się śpieszył. – Nie przepadam za tą porą roku, uwielbiam lato – stwierdziła z westchnieniem.

Późnym popołudniem, robiąc od długiego czasu odkładany porządek w szafce, usłyszała pukanie do drzwi. – Ciekawe, kto to, nikogo się nie spodziewam. A może to Wera z informacją o babci Adama? Kiedy otworzyła drzwi, z radością w głosie, nieco osłupiała, krzyknęła:

– To niemożliwe. Mój Boże, to wy? Och, Anita, Alex, witajcie! Zapraszam serdecznie. Przepraszam za ten bałagan, ale wzięłam się w końcu za przewietrzenie mojej garderoby.

– Rozumiem, wyluzuj. Wpadliśmy na kwadransik – zaczęła od razu Anita.

Wyjęła z torebki białą, sztywną kopertę, ozdobioną dwoma wytłoczonymi inicjałami. Diana utkwiła w niej wzrok.

– To jest zaproszenie na nasz ślub, Diano. Chcieliśmy cię prosić, abyś zrobiła nam ten zaszczyt i została moją druhną na naszym ślubie.

– Nie mam wyboru, jak mogłabym odmówić mojej najlepszej przyjaciółce? Nie potrafiłabym. Jasne, że się zgadzam!

Anita była przygotowana raczej na taką odpowiedź. Wzięła Dianę w ramiona i serdecznie podziękowała.

– Skoro ślub, to chcę znać szczegóły. Kiedy i gdzie. Ale zanim zaczniemy rozmowę, pozwólcie, że zrobię kawę i przyniosę coś do niej.

– Z największą przyjemnością – łamaną polszczyzną stwierdził Alex.

Diana przyniosła filiżanki ze świeżo zaparzoną kawą.

 – Mam jeszcze dobre wino, przywiezione od przyjaciół z Anglii, własnej roboty – powiedziała z dumą.

– Alex prowadzi, ale ja chętnie spróbuję tego specjału.

– No właśnie, od naszego przypadkowego spotkania na lotnisku w Anglii minęło ponad pięć miesięcy. Ty, widzę, wróciłaś dużo wcześniej. My przylecieliśmy do kraju tydzień temu, po załatwieniu tam formalności związanych ze ślubem. Powinnam była o tym powiedzieć ci na początku i w zasadzie od tego zacząć. Ślub ma być w Anglii, w rodzinnej miejscowości Alexa, jak pamiętasz, w Manchester. Tam, gdzie mieszka twoja ciotka. Teraz to nie wiem, czy się zgodzisz, ale zanim padnie odmowa, chcę dodać, że wszystko na nasz koszt.

Diana parsknęła śmiechem. – Ja miałabym odmówić? Nawet nie wiesz, jak się cieszę. Dobrze wiesz, że tęsknię za nią. Ale skąd miałabyś wiedzieć – poprawiła szybko.

Stuknęły się kieliszkami, a Alex słuchał, popijając kawę.

– Słucham, zdradzaj szczegóły, mów mi wszystko po kolei.

– Datę naszego ślubu ustaliliśmy na 22 kwietnia.

– To już za niespełna cztery miesiące!

– Tak, Diano. Ostatecznie wszystko zleciłam firmie cateringowej, która ma uzgodnić z nami tylko szczegóły. Ślub i wesele dość skromne, tak sobie życzymy. Tylko najbliższa rodzina. Z mojej strony dziesięć osób, a z Alexa nieco więcej, ale nie wszyscy potwierdzili uczestnictwo. Mają zresztą na to jeszcze trochę czasu. Jeżeli chodzi o świadka, to będzie nim starszy brat Alexa. No i tak to pokrótce wygląda. Jakieś pytania, Diano?

– Tak, gdzie zamierzacie mieszkać po ślubie, jakieś plany?

– Jasne, że w Manchester. Dom tam kupiliśmy. Jesteśmy w trakcie jego urządzania, moja kochana. Zapraszamy jeszcze przed weselem. O, właśnie, może na te święta przyjedziesz razem z Werą, co? Będziesz mogła wcześniej poznać świadka, no i cioci będzie miło. Boże, Diana, ale miałam genialny pomysł. Błagam, zgódź się. My za trzy tygodnie wracamy, to mogłybyście lecieć razem.

Diana milczała. Upiła łyk wina, siedziała skupiona, patrząc na twarze znajomych. W głowie kołowały się jej różne myśli. Usłyszała zbyt wiele informacji na raz, nie wiedziała, co odpowiedzieć, ale wszystko było możliwe do zrealizowania.

– Bardzo bym chciała, ale muszę to jeszcze przemyśleć – odpowiedziała, upijając drugi łyk wina. – Sama nie wiem, co mam ci odpowiedzieć. Widzisz, planowałam odwiedzić ciotkę w kwietniu, a potem ją i jej dwójkę przyjaciół zaprosić do mnie latem. Teraz to już sama nie wiem, co robić.

– A co stoi na przeszkodzie jechać teraz, w marcu, a nie w kwietniu? Zmienisz nieco daty w swoim kalendarzu.

– A co z kancelarią? Mam mnóstwo spraw do załatwienia. – Sama nie wiem – zastanawiała się w skupieniu Diana. – Pozwolicie, że zastanowię się i za tydzień dam odpowiedź, okey?

– Oczywiście. Trzymam za słowo.

– W tym tygodniu jeszcze wykonam telefon do ciotki. Porozmawiam, czy zechce mnie widzieć ponownie po pięciu miesiącach. W kancelarii też trzeba jakoś wszystko szybko pozałatwiać, przynajmniej to, co możliwe.

Gawędzili jeszcze przez kwadrans, po czym pożegnali, umawiając się na wspólną przyjacielską kolację u Diany za tydzień.

– Czyli Boże Narodzenie miałabym ewentualnie spędzić w Manchesterze? – mówiła sama do swoich myśli, nie oczekując od nich odpowiedzi. Rozglądała się po swoim wielkim holu, pustym mieszkaniu, które ożyło tylko na chwilę podczas wizyty przyjaciół. – Nie mam pojęcia, co mam robić.

W głębi duszy jednak wiedziała, że najchętniej zostawiłaby ten dom dla Wery i wyjechała tam, gdzie jej miejsce, za morze. Ale co wtedy? Siedząc tak na podłodze, w swojej ulubionej pozie, dopiła resztę wina, przypominając o pozostawionym w garderobie nieładzie. Przeciągnęła się, ziewnęła. Zdała sobie sprawę, że nie ma nic lepszego do roboty, niż zająć się nieskończoną pracą. Tym bardziej, że nieczęsto to robiła. Wskoczyła w dresy i poszła prosto do szafy, przy której czekała sterta ubrań do przejrzenia, prania i układania.

– Teraz okazuje się, że nie radzę sobie i z tymi szmatami – powiedziała do siebie przez zaciśnięte zęby. – Najwyraźniej nie mogę jeszcze pozbyć się przeszłości – stwierdziła, spoglądając na większość ciuchów, które były prezentami od męża na różne okazje.

 

**

Tej nocy leżała w sypialni z długo otwartymi oczyma, odtwarzając w głowie fakty z dnia dzisiejszego i ubiegłego. Miała przed sobą twarze dzisiejszych przyjaciół, jak i twarz córki i jej chłopaka.

– To miły chłopak, ten Adam – pomyślała. – Ale jakie to ma teraz znaczenie? – Oczywiście, że ma. Myśli kołowały się jak oszalałe. Miała w głowie mętlik, a w uszach lekko szumiało.

– Cholera, co ja mam robić? Wszystko trzeba jakoś ułożyć w całość.

Postanowiła, że dobrze zastanowi się nad każdym szczegółem. Pierwsze, co trzeba zrobić, to zadzwonić do ciotki i wspomnieć jej o ewentualnym przyjeździe na święta, przedstawić propozycję znajomych, co do ślubu. No i w końcu sprawa trzecia, najważniejsza. Jak powiedzieć Emilii, że Ben, jej miłość sprzed lat, może być, a prawdopodobnie na pewno jest dziadkiem chłopaka Wery? Mało tego, mieszkają w Polsce, niedaleko Krakowa. Zdawała sobie doskonale sprawę, że musi to zrobić bardzo delikatnie i taktownie. No i czy powiedzieć dla Wery o swoim odkryciu? – to następna sprawa, nie dająca jej spokoju. Może jednak będzie lepiej, jak osobiście powiem ciotce o moich przypuszczeniach co do Bena. Faktycznie, rozmowa na tak poważny temat nie rozwiąże nic. Wręcz odwrotnie, Emilia może doznać szoku i co wtedy zrobi sama? Zdała sobie sprawę, że tak postąpić nie może. Jak fajnie, że ona jest. Daleko, ale jest. Myśl o tej rozmowie zaczynała stawać się powoli jej obsesją.

Leżała, a sen nie przychodził. Na widok stojącej na szafce fotografii w ramce nagle uśmiechnęła się. Ogarnęła ją tęsknota za rodzicami, których nie ma z nią już od kilku lat. Na myśl o kochanej matce i cudownym ojcu, poczuła w sercu bolesne ukłucie. Chciała, aby była z nią, tak bardzo jej brakowało przez te ostatnie lata. Wzięła fotografię rodziców do ręki, całując ją delikatnie. Poczuła, jakby matka i ojciec chcieli jej z tej fotografii coś powiedzieć. Wiedziała, że ten głos zabrzmiał w jej głowie.

– Mamo, co mam robić?

Gwałtownie odstawiła fotografię i podniosła z łóżka. Zaczęła chodzić po sypialni, po czym znów usiadła na łóżku, spoglądając raz jeszcze na fotografię. Łzy napłynęły jej pod powieki. Tym razem były to łzy nadziei. Czuła, jak pomału sypialnia wypełnia się szczęściem, nadzieją na lepsze dni.

– No, przyznaję, trochę mi pomogłaś, mamo.

Raz jeszcze poczuła potworną tęsknotę za rodzicami, za Emilią. Dotarło do niej, że coś, co od jakiegoś czasu podpowiada jej, radzi, to może głos ojca? Może telepatycznie daje znaki, że powinna jechać, porozmawiać z Emilią? Patrząc tak na zdjęcie ojca zauważyła, że Emilia jest z oczu bardzo podobna do jej ojca, a swego nieżyjącego brata. Nie chciała już więcej zatapiać się we wspomnienia. Zgasiła lampkę, zamknęła oczy i natychmiast zapomniała o wydarzeniach minionego dnia. Spała do rana, przewracając się od czasu do czasu z boku na bok, zapadając w krótki, przerywany sen.

 

***

Grudzień, sobotnie zimowe popołudnie

 

Diana wracała z centrum handlowego swoją nową Toyotą, odebraną trzy dni temu z salonu. Jechała powoli, ostrożnie. Na drodze było dość ślisko, nie była posypana, a na wierzchu leżała warstwa ubitego śniegu. Zapadał już zmrok, mimo wczesnej jeszcze godziny.

Podjechała pod garaż. Z udanymi zakupami, promienna mimo mrozu, weszła do swojego domu. Z nową fryzurą, ze ściętymi włosami, wyglądała naprawdę ślicznie. Tak jak postanowiła, zaczęła myśleć wreszcie o swoim przyszłym życiu, o tym, co ma jeszcze do zrobienia. Już jako inna niż ta, sprzed wyjazdu do Anglii. Stawała się pomału silną i pewną siebie czterdziestopięcioletnią kobietą.

Rozpakowała zakupy. Przy zaparzonej kawie usiadła w swojej sofie.

– Gdzieś mam zapisany numer telefonu do ciotki – po czym szybko odnalazła go w komórce i wcisnęła przycisk. – Chcę mieć to już za sobą.

– Halo – po trzech sygnałach usłyszała głos Emilii.

– Diana z tej strony.

– To naprawdę ty? – odezwała się zaskoczona ciotka.

– Dzień dobry, ciociu, tak, to ja.

Diana, aby nie przedłużać, streściła jak umiała najkrócej cel swojej rozmowy.

– Chciałabym przyjechać do ciebie na zbliżające się Święta Bożego Narodzenia. Oczywiście, o ile chcesz mnie jeszcze widzieć. Poza tym w tym samym czasie lecą do Anglii moi przyjaciele, i to do tego samego miasta, co ja. Mogłabym się z nimi zabrać, byłoby mi raźniej. Co ty na to?

– Obym jeszcze długo nie miała cię dość – zaśmiała się szczerze ciotka. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak tym telefonem rozpromieniłaś mój dzisiejszy, zimowy dzień.

– Jak tylko będę miała zarezerwowany bilet, zadzwonię od razu.

– Dobrze, Diano. Boże, jak ja się cieszę.

– To do szybkiego usłyszenia ciociu – uśmiechnęła się do siebie, przenosząc wzrok na fotografię stojącą na komodzie. Zrozumiała.

Punktualnie o dziewiętnastej, tak jak umówili się wcześniej, przyszła Anita z Alexem.

– Cześć Diano. Co za metamorfoza na twojej głowie? Ślicznie ci w tej nowej fryzurze – przyznała szczerze Anita, a stojący za nią Alex potwierdził to po angielsku.

Podziękowała za miłe słowa i w chwilę później już siedzieli przy okrągłym stoliku przy cieście i pachnącej kawie. Diana niecierpliwie wierciła się, chcąc jak najszybciej podzielić się swoją decyzją z Anitą. Nie czekając, aż ta zapyta, jaka jest jej decyzja, wzięła głęboki oddech i oznajmiła:

– Jestem po rozmowie telefonicznej z ciotką. Lecę do niej na święta.

– Oj, cudownie, Diano!

Rozmawiali już dość długo w miłej atmosferze, kiedy wzrok Anity przykuł plik zdjęć leżących przy starym albumie. Raz jeszcze zerknęła na zdjęcia i po namyśle zapytała:

– Mogłabym zobaczyć te zdjęcia, Diano?

– Proszę cię bardzo – podeszła i podała Anicie fotografie.

Kiedy Anita dotarła do fotografii przedstawiającej trójkę przyjaciół siedzących na bryczce, zaczęła przyglądać się jej ze szczególną uwagą. Diana mimowolnie zerknęła na zdjęcie trzymane przez Anitę, westchnęła cicho, zamknęła oczy, jakby przywoływała obraz tamtego dnia.

– Nie spodziewałam się, że w tych czasach ludzie mają jeszcze takie cuda.

– Mnie też pierwszy raz dane było widzieć takie cudo.

– Ja chcę taką bryczką jechać do ślubu – zdecydowanym głosem wyrzuciła z siebie Anita.

Na te słowa Diana wybuchnęła śmiechem, przyglądając się koleżance z rozbawieniem.

– A powiedz mi, Diano, co cię tak śmieszy? Myślę, że to dobry pomysł.

– Wy tak na poważnie, czy kpicie sobie ze mnie? – zapytała już poważnie Diana widząc, jak na słowa Anity Alex uśmiechał się z aprobatą i nieco zalotnie.

Na znak, że wszystko zrozumiał, z wielką gracją zaczął mieszać łyżeczką w swojej filiżance, tak jakby przed chwilą wsypał do niej co najmniej trzy łyżeczki cukru. Anita popatrzyła na Alexa, który wiedział, że pozytywnie go inspiruje.

– To jak, Alex, zgadzasz się na tę nietypową podróż do ołtarza?

– Jasne. Dlaczego by nie? Jeśli tego chcesz? – odpowiedział z uśmiechem Alex.

Diana przyglądała się im, popijając małymi łyczkami nalane przez Alexa wino.

– Mam nadzieję, Diano, że Henry nie da się zbyt długo prosić o wypożyczenie bryczki na ten dzień? – w głosie Anity można było wyczuć podniecenie i nutkę niepewności.

Przez chwilę Diana myślała, że nabijają się z niej, albo po prostu Anita oszalała.

– Cóż to będzie za ślub, Diano!

– O czym ty mówisz, Anito? – zapytała przyjaciółkę z nieco pochmurną miną.

Anita poderwała się z miejsca. – Wiesz, co? Pojadę do ślubu tą bryczką! Nie ma innej opcji i tyle – stwierdziła stanowczo. – To jest najlepszy pomysł, na jaki mogłam wpaść. Gdyby nie to zdjęcie, do ślubu pojechałabym samochodem, jak wszystkie pary. A tak będziemy oryginalni, prawda, Alex?

– Na pewno masz rację, Anito, na wszystko się godzę.

– Naprawdę chciałabyś jechać, jesteś tego pewna? – raz jeszcze zapytała Diana.

– Jasne, i uważam temat za zakończony. Przecież to da się jakoś z Henrym załatwić, tak?

– W takim razie biorę to na siebie. Komu jak komu, ale mnie Henry nie odmówi – rzuciła pewnie i szczerze Diana.

– Dzięki, Diano, jesteś najlepszą koleżanką na świecie! – wykrzyknęła Anita. – W takim razie sprawy już załatwione i na nas czas. Chodźmy.

 

**

Niespełna godzinę po wyjściu Anity i Alexa wpadła Weronika, już od progu prosząc o gorącą herbatę i lustrując jeszcze nieco zastawiony stół.

– Widzę, że miałaś gości – stwierdziła ze swawolnym uśmiechem.

– A, tak. Wpadli do mnie Anita z Alexem.

– Świetnie ci w tej fryzurze, mamo.

– Ale dlaczego przyszłaś sama? Co się stało?

– Adam musiał pilnie wyjechać do jakiegoś przedsiębiorcy zakładającego tartak. Chciał zasięgnąć jego opinii. Facet ten ma też jakiś problem z kupnem drewna, czy coś tak. Jest deficyt, a dostępność okazała się pozorna. Chodzi o jakiś przetarg, nie wiem dokładnie. A co słychać u Anity? Dawno jej nie widziałam.

– Świetna dziewczyna, jak zwykle pełna optymizmu, pewnie stąpająca po ziemi. Z Alexem tworzą wspaniałą parę. Na Święta Wielkanocne, a dokładnie dwudziestego pierwszego marca, biorą ślub. I w związku z tym, widzisz, jest pewna rzecz, o której powinnaś wiedzieć. Chociaż teraz widzę, że to nie będzie takie proste.

– O czym ty mówisz, mamo? – Wera z uwagą popatrzyła na matkę.

– O tym, że za dwa tygodnie wyjeżdżam na święta do Emilii.

– Chcesz mi powiedzieć, że wyjeżdżasz do Emilii? Tej Emilii, w Anglii? – powiedziała z nienaturalnie powiększonymi oczami Wera.

– Tak – rzuciła radośnie. Wiem, powiesz, że to głupie, niepotrzebne, że...

– Nie! – przerwała jej Wera. – Wcale nie! Tylko mnie tym wyjazdem bardzo zaskoczyłaś.

– Wiem – uśmiechnęła się Diana. – Zastanawiam się, czy nie miałabyś ochoty polecieć razem ze mną. Poznałabyś Emilię, jej przyjaciół, dom, miasto.

– Jasne, że miałabym ochotę, to bardzo kusząca propozycja, ale obawiam się, że nic z tego.

– A to dlaczego? – Diana spojrzała na Werę zaskoczona.

– Bo widzisz, mamo, zapomniałam ci wcześniej powiedzieć, że w pierwszy dzień świąt żeni się przyjaciel Adama, a Adam będzie świadkiem, więc jesteśmy zaproszeni i mamy zamiar iść i dobrze się bawić. Właściwie, to już potwierdziliśmy naszą obecność.

– W takim razie nie zostało mi nic innego, jak życzyć miłej zabawy.

– Dziękuję – wyszeptała Wera. A poza tym powinnam pomóc Adamowi przy zakupach świątecznych i tym wszystkim, związanym ze ślubem.

– Rozumiem – Diana pokiwał głową, popijając przy tym zimną już zupełnie herbatę. – W zasadzie to zrozumiałe.

Zbyt wiele faktów ostatnio do niej docierało. Wiele usłyszanych słów sprawiało, że miała mętlik w głowie, wiele spraw nie dawało jej spokoju. Przez chwilę zastanawiała się, czy dziadek Adama to Ben, miłość Emilii sprzed lat, czy tylko zbieg okoliczności. Chwilami nie miała wątpliwości, że chodzi o tego samego mężczyznę. Dobrze wiedziała, że musi pojechać i wszystko opowiedzieć Emilii. Rozmowa przez telefon nie wchodziła w grę.

Rozmawiały i śmiały się jeszcze przez dobrą godzinę. Kiedy dochodziła dwudziesta, Weronika stwierdziła, że musi już lecieć.

– A nie myślałaś, Weroniko, aby znów ze mną zamieszkać? Dom duży i stoi pusty.

– Jeszcze nie teraz, może kiedyś. Zbyt dużo przypomina mi ojca, który okazał się draniem. Wybacz mi mamo, ale nie – stwierdziła stanowczo. Ucałowała matkę i rzucając przez ramię „kocham cię”, wymknęła się z domu.

 

***

Bilety na lot do Anglii udało się Anicie kupić na dwudziestego drugiego grudnia, na godzinę jedenastą trzydzieści. Myślami Diana była już w przyszłości, która w jej oczach malowała się w kolorze złota. Na tę myśl zamrugała, powracając do rzeczywistości.

Odliczała godziny do wyjazdu. Była w wyśmienitym humorze. Siedziała w swojej kancelarii przy biurku, na którym stała zaparzona kawa Jacobs. Westchnęła z ulgą, chcąc jak najszybciej zapomnieć widok swojego pokoju, pomalowanego na szaro. Z uśmiechem wpatrywała się w dokumenty z ostatniej, pozytywnie załatwionej sprawy. – Wspaniale – pomyślała, stukając palcami w blat stołu. Po kwadransie wszystkie dokumenty stały już na swojej półce.

Zamknęła cicho drzwi do swojego pokoju. Ewa podniosła wzrok znad pliku dokumentów i z uśmiechem powiedziała:

– W takim razie, Diano, szczęśliwego lotu. No i wesołych świąt.

– Dzięki – pomachała do niej ręką. – Życzę ci tego samego, hej.

Tego dnia wcześniej niż zwykle wyszła z kancelarii, aby załatwić kilka spraw i zrobić przed wyjazdem niezbędne zakupy. Szła pewnym krokiem w kierunku centrum handlowego.

Po zakupach, które poczyniła, czuła się jak modelka na wybiegu. W dwóch butikach wydała krocie na ciuchy. Wszystko leżało na jej figurze idealnie. Trzy jedwabne garsonki, do nich czółenka w podobnym odcieniu, obowiązkowo dwie pary eleganckich spodni, dwie pary jeansów, jasnych i ciemnych do kompletu. Garderoby zimowej postanowiła nie zmieniać. Futerko i kozaczki kupione w ubiegłym roku były w stanie idealnym.

Zaczął padać śnieg. Płatki gonione podmuchem wiatru spadały na oczy Diany. Nie miała wątpliwości, że zima zmierza wielkimi krokami. Szła, obładowana torbami z zakupami. Przypomniała sobie o braku prezentów dla Wandy, Emilii i Henry’ego. Zostawiła zakupy w swojej Toyocie i ponownie zawróciła do centrum, wchodząc od razu do działu z pamiątkami. Najwyraźniej jej mina wskazywała na to, że nie bardzo wie, co ma kupić.

– Może to mroźne powietrze zmąciło mi myślenie? – zastanowiła się przez chwilkę.

Raptownie drgnęła, słysząc po drugiej stronie znajomy głos. Odwróciła się delikatnie i ku swemu zdziwieniu, przy dziale z galanterią skórzaną, ujrzała byłego męża ze swoją partnerką. Przez chwilę zastanawiała się, czy to na pewno on. Miał teraz długie włosy, które dodawały mu męskości. Trzeba przyznać, że wyglądał naprawdę dobrze. W tym samym momencie odwrócił się w jej stronę, a ich spojrzenia spotkały się. Diana próbowała odwrócić się w drugą stronę. Zbladła, gdy nieoczekiwanie podszedł do niej. Nie widziała go od rozwodu – już prawie rok.

– Dzień dobry, Diano.

– Cześć! – odpowiedziała po chwili zastanowienia.

– Zmieniłaś fryzurę – zauważył od razu. – Bardzo twarzowa – dodał ściszonym głosem.

Diana przypomniała sobie, że jeszcze kilka miesięcy temu była jego żoną. Człowieka, którego kochała, bardzo kochała i który... już dawno dla niej umarł. Wiedziała, że nie może okazać zdenerwowania, wręcz przeciwnie, musi pokazać, że stanęła pewnie na nogi.

– Co słychać? – zapytał.

– Dziękuję, wszystko w porządku – oznajmiła nieco złośliwie.

– Ach tak, to świetnie.

– Właściwie to śpieszę się – powiedziała z mimowolnym uśmiechem, nie mając ochoty na dłuższą rozmowę.

– Powiedz mi tylko, co słychać u naszej córki, jeśli mogę się dowiedzieć. Nie chcę być wścibski, ale jednak to moja córka. Wszystkie wcześniejsze połączenia ode mnie, kiedy dzwoniłem, odrzucała. Od paru miesięcy już nie dzwonię, bo po co?

– A dziwisz się jej?

– Doskonale ją rozumiem. Wyobrażam sobie, jak musi być na mnie zła – powiedział spuszczając wzrok.

– Wiesz co? Powiem ci tylko, że wszystko u niej w porządku. Spieszę się, jutro wyjeżdżam – rzuciła oschle i poszła w przeciwnym kierunku, z głową wysoko podniesioną do góry. Czuła, że go zignorowała i potraktowała na dystans. Udało się.

Znów przypomniała sobie o braku prezentów. Zmarszczyła czoło, zastanawiając się nad ich słusznym wyborem. Podeszła w stronę stoiska z gadżetami i pamiątkami. Stała przez chwilę, wpatrując się w stojące na ladzie ramki do zdjęć.

– Chętnie pomogę, jeśli trzeba – odezwała się miłym głosem młoda ekspedientka.

– Właściwie to nie wiem, jeszcze nie jestem zdecydowana. Potrzebuję czegoś ciekawego na prezent – zerknęła na nią z nieśmiałym wyczekiwaniem w oczach, że coś mądrego jej doradzi.

Zanim dziewczyna zdążyła cokolwiek powiedzieć, uwagę Diany przykuły pięknie oprawione albumy do zdjęć, leżące na półce. Wzięła jeden z nich do ręki, przekładając kartki, uśmiechając się z najprawdziwszym zadowoleniem. Już wiedziała. Leżący w torebce aparat fotograficzny miał w sobie pasujące do tego albumu ogniwo. Bez namysłu poprosiła o zapakowanie dwóch jednakowych. Jeden miał być w prezencie dla Emilii, a drugi, wspólny – dla Wandy i Henry’ego.

Wyszła zadowolona z dokonanych zakupów. – Mam genialny pomysł – stwierdziła w myślach i skierowała się do samochodu. Z bagażnika wyciągnęła swoją podręczną torebkę, wyjmując z niej aparat fotograficzny. Wsiadła do samochodu i skierowała się do najbliższego, znanego jej zakładu fotograficznego.

Pół godziny później zatrzymała się przed zakładem na ul. Sasanki. Po namyśle pierwsze kroki skierowała do księgarni obok, skąd po dziesięciu minutach wyszła z pięknie ilustrowanym albumem pod tytułem „Konie”. Wróciła do samochodu, na tylne siedzenie położyła zakupiony przed chwilą album i z aparatem w ręku udała się do zakładu fotograficznego.

– W czym mogę pomóc? – usłyszała miły, męski głos. Gdy odwrócił się, zawołał:

– Diana?!

– Piotr? A co ty tu robisz? – zapytała zdumiona.

– Jak to co, pracuję. To mój zakład. Nie wiem czy wiesz, ale z zawodu jestem fotografem.

– Rozumiem – uśmiechnęła się. Wyjęła z torebki dwa albumy zdjęciowe i kładąc przed Piotrem aparat fotograficzny, westchnęła, a po chwili zreferowała: – W tym aparacie mam zdjęcia do wywołania. Powiedz, jak długo muszę czekać? Zaznaczam, że za trzy dni jadę do Anglii, zdążysz do tego czasu? To ma być prezent.

– Zdążę. Niezły pomysł. Ale ja też mam niezły. Zostaw te albumy, zaufaj mi. Jutro po siedemnastej wpadnij do zakładu po odbiór.

Piotr, po zrzuceniu zdjęć na komputer, był pod dużym wrażeniem. Niesamowite, ile w tych zdjęciach widać emocji. Jako profesjonalista wiedział, że zdjęcia robione przez amatorkę musiały być dla niej poniekąd zabawą, przygodą i dzięki temu uzyskała tak ciekawe efekty. Zbliżenia dawały niesamowite ujęcia. Z pewną zazdrością patrzył na nie, a nawet z żalem, że to nie on jest ich autorem.

– Ta bryczka... i ta mała metalowa rzecz... Czerwone motyle fruwające nad głową kobiety... Uciekające sarny.

– No, jak, mogą być? Podobają się tobie? – zapytała niepewnie Diana.

– Czy się podobają? To mało powiedziane. One są rewelacyjne.

– Naprawdę tak myślisz? – zapytała niepewnie.

– Diano, nie masz pojęcia jak się cieszę, że przyszłaś z tym do mnie. Mam na to genialny pomysł. Fotografia to moja pasja. Opowiedz mi trochę o tej wizycie. Mam pomysł na stworzenie albumu upamiętniającego szczególne chwile podczas twojego pobytu u rodziny.

 Diana pokrótce opowiedziała o swojej wizycie, po czym Piotr stwierdził: – Wpadnij do mnie jutro wieczorem. Albo nie, jak będzie gotowe, zadzwonię, daj mi tylko numer swego telefonu.

– Okey. Przepraszam, cię, Piotr, ale muszę już lecieć. Zaczęło strasznie sypać, a za godzinę spodziewam się przyjazdu córki. A, zostawiam ci moją wizytówkę, gdybyś zgubił numer telefonu, tak na wszelki wypadek.

Stojący na parkingu samochód był już lekko przyprószony śniegiem. Omiotła przednią szybę. Po pół godzinie była w domu, dumna z zakupów i załatwionych spraw.

– To był wspaniały dzień, a dobry dzień przynosi dobry sen – wypowiedziała na głos.

W domu była już Weronika, która przy kuchennym stole kończyła kroić warzywa na sałatkę, a na patelni skwierczały piersi z kurczaka pokrojone na wąskie paseczki.

– Dobrze, że już jesteś, mamo. Zaraz podaję.

– Ale niespodzianka! – Diana podeszła i bez słowa ucałowała córkę.

– Widzę, że cię zaskoczyłam?

– Jeszcze jak! – patrząc na Werę zaczęła otwierać szafkę z talerzami. – Jesteś moim aniołem!

– Wiem – zaśmiała się Wera, stawiając przygotowaną sałatkę na stół. – Mamo, a co byś powiedziała, gdybym została u ciebie na noc? Bo, widzisz, Adam wyjechał, a mnie samej nie chce się siedzieć w czterech ścianach.

– Świetnie, to bardzo dobry pomysł. Mamy więc wieczór dla siebie. Nie zapominaj, że to jest również twój dom. To co, kolacja i wino?

– Jasne.

– Spotkałam dzisiaj w centrum handlowym twojego ojca – powiedziała chłodnym tonem, nie patrząc córce w oczy.

– A dlaczego mi o tym mówisz, mamo?

– Ponieważ pytał o ciebie.

– O, nie, mamo, nawet nie kończ, nie chcę wiedzieć – zaprotestowała Wera gwałtownie.

Diana nie dała jednak za wygraną.

– Skarżył się, że odrzucasz jego połączenia. Muszę przyznać, że wyglądał całkiem, całkiem. Wyobraź sobie, że zahodował włosy, w których wygląda zdecydowanie lepiej.

– Dupek – rzuciła Wera. – Dupek do kwadratu, gnany wyrzutami sumienia. Za późno.

– Zadzwoń do niego, to w końcu twój ojciec.

– W życiu! – wrzasnęła Wera.

– O.k. Sama zdecydujesz. Diana siedziała zamyślona, chwilę później zerkając na Weronikę ze zrozumieniem.

– Tylko muszę to wszystko przemyśleć, mamo.

Popatrzyła na Dianę, która umilkła, odwróciła głowę, delikatnie dłonią ocierając łzę. Wera wzruszyła się i z pytaniem w oczach „Dlaczego nas zostawił?” popatrzyła na matkę raz jeszcze smutnym wzrokiem. Dianę w pewnym momencie coś olśniło. Przecież za trzy dni Święta Bożego Narodzenia. Jej wzrok padł na dobrze jej znaną komodę. Podeszła bliżej, otworzyła górną szufladę i wyjęła z niej mały przedmiot, przytulając go do piersi. W milczeniu stała przez dłuższą chwilę, oddychając z pewną dozą ulgi, kiedy trzymała prezent. Popatrzyła na niego. Po chwili weszła do pokoju z pięknie zapakowaną w zielono-czerwone gwiazdki torebką.

– To dla ciebie, skarbie. Mam nadzieję, że ci się spodoba.

Przyglądała się, jak córka wyjmuje delikatnie prezent z torebki. Popatrzyła na matkę. Wyjęła małe, białe pudełeczko, otworzyła. Na spodzie leżał mały, srebrny łańcuszek i srebrne kolczyki.

– Mamo, jakie piękne! – powiedziała wstając i przytulając matkę do siebie. – Kocham cię, wiesz?

– Wiem, skarbie, wiem.

– Dziękuję ci jeszcze raz, sprawiłaś mi ogromną radość.

Za oknem padał śnieg. Diana przez chwilę patrzyła, jak biały puch powoli pokrywa wierzchołki drzew. Weronika siedziała przy laptopie i czytała maila od Adama. Diana zaczęła pakować się do wyjazdu. Otworzyła szafę, zastanawiając się, jakie cichy ma wziąć ze sobą. – To już jutro – pomyślała. Zanim zdążyła wyjąć z szafy cokolwiek, rozdzwoniła się jej komórka. Uśmiechnęła się, widząc kto dzwoni, chwilę odczekała i odebrała.

– Cześć, możesz wpaść po szesnastej do zakładu?

– Naprawdę? Dzięki. Nie mogę się już doczekać, kiedy obejrzę albumy.

Piotr rysował coś w szkicowniku. Przykładał ołówek do ust, zastanawiając się nad zilustrowanymi ręcznie przez siebie sytuacjami, opowiedzianymi przez Dianę, których nie było na fotografiach. Rysunki były świetne, a tworzenie ich sprawiało mu niesamowitą frajdę.

Po jakimś czasie na stoliku leżały dwa albumy, każdy zapakowany w torebkę.

– Ciekaw jestem, czy spodoba się Dianie? – pomyślał, drapiąc się w policzek.

Godzinę później Diana parkowała swój samochód kilkanaście metrów od zakładu. Kiedy weszła, Piotr czekał z szerokim uśmiechem na twarzy.

– Witaj, Piotr – przywitała się i bez namysłu chwyciła jeden z leżących albumów.

– Chciałbym, żebyś przy mnie je obejrzała, wyraziła swoją opinię i powiedziała, czy spodobał ci się mój pomysł.

Diana przekartkowała trzymany album.

– I co o tym myślisz? – zapytał niepewnie.

– To arcydzieło! – zatrzymała wzrok na okładce, gdzie widniało duże zdjęcie z trójką przyjaciół; Emilii, Wandy i Henry’ego.

Druga strona zrobiona była ręcznie, jak się później dowiedziała od Piotra, techniką „scrapbookingu”, w którym nie było ograniczeń w doborze materiałów, to jest koralików, tasiemek itp. Stała jeszcze chwilę bez słowa, kartkując pozostałe strony. Zdjęcia zrobione były w kolorze, jak i w sepii. Był też tak zwany kolaż. Niektóre zdjęcia opatrzone były dowcipnymi komentarzami lub naszkicowaną słodką karykaturą, która nie tylko nikogo nie mogła urazić, ale wręcz eksponowała jego pozytywne cechy.

– O rany, ale to genialne, taki pomysł!

– Cieszę się, że sprostałem twoim oczekiwaniom.

– Dzięki ci, Piotr, ale naprawdę mam mało czasu. Spieszę się, mam kupę rzeczy do załatwienia przed jutrzejszym wyjazdem. Jak wrócę – na pewno się odezwę.

Zapłaciła należną kwotę i wyszła szczęśliwa, trzymając albumy przy sercu. Wchodząc do domu zauważyła, że Weronika ma kolczyki wpięte do uszu, a w rękach trzyma łańcuszek. Chwilę później przycupnęła obok torebki, wkładając do niej puste pudełko. Podniosła głowę, chcąc coś powiedzieć, ale powstrzymała się. Dianie wydawało się, że zauważyła dziwny błysk w jej oczach, kiedy wzięła torebkę i zacisnęła kurczowo palce na jej pasku.

– Jest coś, o czym chcesz mi powiedzieć?

– Czemu tak myślisz, mamo?

– Oho ho, robi się poważnie – roześmiała się Diana.

– Może powinnam, ale to dość trudne.

– Wyduś w końcu – ponagliła ją matka.

– Widzisz, jak patrzyłam na to małe białe pudełko, to przez chwilę zdawało mi się, że już gdzieś takie podobne widziałam. Nie mogę tylko sobie przypomnieć, gdzie.

– Może u dziadka Adama? E, to niemożliwe! Chociaż?! – przeszło Dianie przez głowę.

Nie dając po sobie niczego poznać, podeszła do szafy, aby kończyć pakowanie. Wyjęła swoje nowo kupione jeansy i różową bluzkę. Przyłożyła ją do siebie, spoglądając w duże lustro w szafie.

– W tym zestawie jutro pojadę – zdecydowała głośno.

Chwilę później przyglądała się z zadowoleniem wywieszonym z szafy ubraniom, czekającym na spakowanie.

– Mam nadzieję, że mój bagaż nie przekroczy dopuszczalnej wagi dwudziestu pięciu kilogramów – powiedziała, wyciągając swoją walizkę.

W tym momencie zauważyła za paskiem białą kopertę.

– Co to? A, zupełnie zapomniałam! To przecież koperta od Emilii, którą miałam otworzyć dopiero po przyjeździe, a która przeleżała cztery miesiące.

Kiedy ją otwierała, czuła, jak drżą jej ręce. Wzięła głęboki oddech, wyciągnęła delikatnie kartkę i zaczęła uważnie czytać. Już po pierwszych słowach wstała, najwyraźniej zaskoczona. Przez chwilę nie potrafiła ukryć wzruszenia. Po przeczytaniu całego listu zdała sobie sprawę, że ciotka ma wobec niej jakiś tajemny plan.

– Co ja mam teraz myśleć, co mam powiedzieć? Nic w życiu nie jest proste, dlatego jest takie ciekawe – pomyślała. Wzięła ponownie kartkę i jeszcze raz przeczytała, analizując napisane słowa.

„Droga Diano

Po przeczytaniu tych kilku słów, napisanych przeze mnie, nie zdziwię się, jak pomyślisz, że na stare lata zwariowałam. Zapewniam cię, że na pewno tak nie jest. Nie oceniaj mnie pochopnie. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że to będzie dla ciebie trudna decyzja. Oczywiście, uszanuję każdą twoją decyzję. Masz też prawo odmówić, zrozumiem to.

Chcę uczynić cię moją spadkobierczynią, mojego domu w Manchester i tartaku w Carrington. Jesteś prawniczką i liczę na to, że będziesz umiała załatwić wszystkie formalności tak jak trzeba, o ile weźmiesz pod rozwagę moją propozycję. Nie chciałabym nikomu obcemu tego sprzedawać. Jak wiesz, jesteś jedyną osobą, godną zaufania. Pomyślisz pewnie o Olivierze, ale jak ci mówiłam, nie wiem czy kiedykolwiek wróci. Uznałam, że ty jesteś odpowiednią osobą. Warunków nie stawiam. Sama wiesz, że w takim wypadku, o ile zaakceptujesz moją propozycję, będziesz musiała przyjechać tu na stałe. Przemyśl to. Masz czas.

Ciotka Emila”

Potrzebuję czasu, i to dużo. Muszę przyznać, że propozycja jest dosyć kusząca. Ale ja przecież nie mam zielonego pojęcia o zarządzaniu tartakiem – ściskała mocno kartkę w dłoni. – No to mam o czym myśleć tej nocy. Oj, mam.

 

**

Diana z niecierpliwością czekała na przyjazd Anity i Alexa, cały czas wyglądając przez okno, za którym leciały duże płatki śniegu.

– Ciekawa jestem, czy poleży do świąt. Jak myślisz, Wera?

– Jak się stopi, to może spadnie świeży, jeszcze bielszy – zaśmiała się córka.

– Masz rację, pewnie poleży.

Widząc nadjeżdżające auto, zaczęła ubierać się. Stojąca przy niej Weronika patrzyła na nią z lekko błyszczącymi oczami.

– Do zobaczenia, skarbie, za dwadzieścia dni.

Weronika wróciła do cichego, opustoszałego pokoju. Zaparzyła kawę, włączyła laptopa i w tej chwili rozbrzmiał sygnał ze Skype'a.

– Tak stęskniłem się za tobą, Werko – na monitorze zobaczyła twarz Adama, jakąś smutną, bez śladu uśmiechu.

– Coś złego? Coś z babcią? – zapytała ostrożnie.

– Tak, nie ma co się łudzić. Jej stan jest krytyczny, nie wyjdzie z tego.

– Tak mi przykro. Wiesz, jak bardzo ją lubię. A co u ciebie? – zapytała, podnosząc kubek do ust.

– Jutro przyjadę, to wszystko ci opowiem. Szykuj się na święta do Trojanowic. Muszę kończyć, Wera. Jutro wieczorem będę u ciebie.

– To do zobaczenia, do jutra – cicho wyszeptała Wera i zgasiła monitor.

 

**

Alex, ale prowadzisz! Jak nauczyciel nauki jazdy.

– Masz rację. Przyznaję ci szczerze – odpowiedział dumnie.

– Też tak sądzę – dodała Anita.

– No, nie, za dużo tych pochlebstw z ust pięknych pań. Za godzinę będziemy na lotnisku.

Atmosfera w samochodzie była bardzo przyjemna, cała czwórka była w dobrych nastrojach. Na zewnątrz zaczął padać śnieg.

– Zimno. W końcu, grudzień. Zawsze tak jest – patrząc przez okno stwierdziła Diana.

Siedzący obok Alexa Łukasz, brat Anity, który po odwiezieniu siostry na lotnisko miał odprowadzić samochód do Krakowa, zwrócił uwagę, że Alex pojechał nie tą drogą.

– Dopiero teraz mówisz?

– Bo wcześniej nie zauważyłem. Przykimałem, a co, nie wolno? – zaśmiał się, drapiąc delikatnie swój wąsik.

– No właśnie, każdemu może zdarzyć się mała przerwa w podróży – potwierdziła Diana.

– Co teraz? Co mam zrobić?

– Powinieneś zawrócić.

– Uważasz, że to takie łatwe?

– Gdybyś uważał na drodze, to nie byłoby problemu. Znajdź odpowiednie miejsce i zawracaj, bo w przeciwnym razie samolot odleci bez nas.

– Nie, mój drogi, samolot nie odleci bez nas. Alex bez namysłu zjechał na przeciwny pas, łamiąc wszystkie możliwe przepisy.

Po godzinie cała czwórka dotarła na lotnisko.

– Drugiego stycznia odbieram cię z lotniska, Diano. Co ty na to?

– Nie – odpowiedziała stanowczo. – Byłoby nieuczciwe, gdybym utrzymywała ciebie w przekonaniu, że chcę, a ja nie wiem tak naprawdę, kiedy wracam.

– Nie rozumiem. Mówiłaś, że wracasz drugiego.

– Łukasz – przerwała mu stanowczo. – Naprawdę, nie wiem, kiedy. Po prostu jak będę pewna, kiedy postanowię wrócić, to umówiłam się z Werą, że mnie odbierze. Wiem, że to dość egoistyczne z mojej strony, ale nie obawiaj się, poradzę sobie. Dziękuję za dobre chęci, ale nie martw się.

Wysiedli z samochodu. Alex dumnie otworzył bagażnik, wystawiając walizki.

– No to żegnam się z wami, muszę pędzić, jeśli chcę uniknąć korków.

Pożegnali się, a Łukasz, dzwoniąc kluczami, ruszył w stronę samochodu.

 

**

Następne trzy godziny spędzili w samolocie.

– Lecę do Manchesteru – Diana uśmiechnęła się, poklepując dłoń przyjaciółki. – Jeszcze raz dziękuję, bardzo dziękuję, że namówiliście mnie na ten wyjazd.

– Cała przyjemność po mojej stronie – Anita patrzyła na Dianę z triumfującą miną.

Stewardessa przyniosła kawę, na której widok Diana przymknęła oczy i zaczęła wdychać aromat. Tego właśnie mi teraz trzeba.

Przez resztę lotu milczeli. Diana od czasu do czasu patrzyła za okno samolotu. Zerknęła na laptopa, którego zabrała nie tylko dlatego, żeby odbierać pocztę elektroniczną, ale i po to, by z kancelarii dziewczyna mogła się z nią komunikować.

– Muszę na lotnisku kupić jeszcze kartę do telefonu. Obiecałam Weronice, że jak tylko dolecę na miejsce, dam jej znać i podam numer – pomyślała, opierając głowę o zagłówek fotela. Jej myśli były już z Emilią. Alex z Anitą siedzieli tymczasem przytuleni blisko siebie.

Na lotnisku czekał brat Alexa.

– Hej! – zawołał radośnie na widok nadchodzących. Diana przyglądała się i postaci i stojącej obok BMW dość uważnie.

– Ale przystojniacha – pomyślała.

– Dzięki, że przyjechałeś, brat – witając się Alex poklepał brata po plecach. – To mój brat Luce Ross, a to Diana Potocka, poznajcie się.

– No to proszę, wsiadajcie – zaprosił grzecznie do samochodu, rzucając spojrzenie na Dianę.

Podjeżdżając pod dom Luce zaparkował na podjeździe.

– Dzięki za podwiezienie – powiedziała Diana.

– Przynajmniej tyle mogłem zrobić – odpowiedział po angielsku Luce, wystawiając walizkę Diany z bagażnika.

– Mam nadzieję, że znajdziesz podczas pobytu u cioci chociaż jeden dzień dla swoich znajomków? – Anita spojrzała na Dianę pytająco.

– Myślę, że znajdę. Zdzwonimy się, o.k.?

– Jasne, będziemy w kontakcie.

Uścisnęli się serdecznie i pomachali na pożegnanie, odjeżdżając. Diana z miną księżniczki zapukała do dobrze jej znanych drzwi, lekko otrzepując śnieg z kozaczków. Cisza. Zapukała ponownie.

– Hmm... – zastanowiła się, zbita z tropu. – Czemu Emila nie otwiera? Przecież wiedziała, że o tej porze może się mnie spodziewać. Wszystko, byle nie to, że będę musiała na nią długo czekać, a najcieplej nie jest – pomyślała.

Upewniła się jeszcze raz, czy też ciotki nie ma, pukając ponownie w drzwi. Wyjęła komórkę, aby zadzwonić do Anity, kiedy drzwi lekko skrzypnęły. Ku jej zdziwieniu cały dom rozświetliły lampki. Wtedy drzwi otwarły się szeroko. – Co jest? Co to znaczy? – pomyślała. Uniosła głowę. Przed jej oczami stały trzy Mikołaje.

– Surprise, surprise, niespodzianka! – wykrzykiwały zgodnym chórem Mikołaje.

Diana wbiła w nich wzrok, przez chwilę stała osłupiała.

– Ale niespodzianka! – zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, jeden z nich wyprzedził ją, patrząc rozbawionym wzrokiem, powstrzymując się od śmiechu.

Na twarz Diany powrócił uśmiech. Wprawnym okiem w jednym z Mikołajów rozpoznała ciotkę Emilię. Jeśli chodzi o pozostałe osoby, bez wątpienia była to Wanda i kochany Henry.

– Świetny pomysł?

Diana nic nie odpowiedziała, tylko rzuciła się na szyję ciotce, całując ją serdecznie, potem uścisnęła Wandę i Henry’ego. Przez kilka długich chwil z zachwytem dotykała białej, miękkiej brody Mikołajów.

– Moi kochani, naprawdę dziękuję wam za takie nietypowe przyjęcie. Pomysł mieliście przedni – wyszeptała schrypniętym głosem.

– Na ten pomysł wpadł nie kto inny, jak Henry – skwitowała Emilia. – Wchodźcie do domu, bo zimno. Henry, zajmiesz się bagażem.

– Muszę was jeszcze raz przytulić, taka jestem szczęśliwa.

– Jaka nowa, twarzowa fryzura. Naprawdę wyglądasz wspaniale – jako pierwszy stwierdził Henry.

– Taka mała metamorfoza – skwitowała spokojnie Emilia, puszczając oko do Diany. Obie wiedziały, o co tak naprawdę chodzi. Objęła ją i przytuliła. – Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że przyjechałaś.

Diana usadowiła się wygodnie w bujanym fotelu, stojącym tym razem przy stole. Pół roku temu stał na werandzie. Uwielbiała jego starą, skrzypiącą wiklinę. Ciche niewinne „miau, miau” usłyszała po chwili. Kotka przydreptała dumnie. Diana pochyliła się, delikatnie pogłaskała ją po karku i poszła odświeżyć się po podróży.

Wanda z Emilią zaglądały właśnie do piekarnika, kiedy Diana weszła do kuchni. W swojej nowej, kupionej wcześniej garsonce, wyglądała bardzo ładnie. Emilia obdarzyła ją komplementem.

Pół godziny później siedzieli we czwórkę przy stole w jadalni. W szklanych misach stały sałatki, a świeżo wyjęty z piekarnika pasztet z zająca pachniał wybornie. Wędzone przez Henry’ego wędliny, równiutko pokrojone przez Emilię, leżały dumnie na porcelanowym półmisku. Wszystko wyglądało doskonale. W koszyczku na białej serwetce, wyhaftowanej przez Emilię, leżał chleb. Ku zdziwieniu Diany nie był to biały, angielski „dmuchany”, który pół roku temu jadła przez dwa tygodnie, lecz upieczony i przywieziony przez Wandę. Emilia z uśmiechem przyglądała się przyjaciołom. Cieszyła się, widząc wszystkich szczęśliwych.

– No to zapraszam na ciepłą kolację i mój pasztet – powiedziała dumnie, nakładając pierwszy kawałek Dianie. – I kto by pomyślał, że nadchodzące za dwa dni święta będę spędzała w gronie moich trzech najlepszych przyjaciół – powiedziała spokojnym, ale nieco drżącym głosem.

– Cuda się zdarzają – zażartował Henry.

– Już nie wierzę – stwierdziła Emilia.

– Ja również – zachichotała Diana, wkładając sobie następny kawałek pasztetu do ust i popijając herbatą.

W pewnym momencie drgnęła, poruszona myślą, która jej przyszła do głowy i której nie mogła w żaden sposób się pozbyć. – Jak mam powiedzieć Emilii? Trzeba nad tym pomyśleć. Jak? Zupełnie nie wiedziała, kiedy będzie ta właściwa i odpowiednia pora. Jak Emilia zareaguje na wiadomość, że jej ukochany Ben, miłość sprzed lat, żyje w Polsce, a ona wie o tym od dłuższego czasu. Dlatego też dała sobie czas do Wigilii, dwa dni na zastanowienie się. Widać było, że nie będą należały do najłatwiejszych. Ale na pewno nie dziś – pomyślała. Doskonale wiedziała, że musi to być powiedziane delikatnie i taktownie. Ale czy mam powiedzieć o tym przy Wandzie i Henrym? Chyba tak – lekko westchnęła.

– Pyszny ten pasztet – powiedziała. – Mogłabym takie jedzonko jeść codziennie.

– Czyli, mogę zaproponować kolejny kawałek pasztetu? – zapytała śmiejąc się ciotka.

– Oj, chyba trzeba spróbować wędlin Henry’ego, jeśli pozwolisz – powiedziała Diana, nakładając na talerzyk dwa kawałki szynki.

Henry wyglądał w tym momencie na bardzo zadowolonego.

– Uważam, że wszystkiego trzeba spróbować, tym bardziej, że wszystko jest takie wyborne – dodała.

– A jak tam, co właściwie słychać u twojej Weroniki? Dalej jest z tym Adamem? – zapytała ciotka.

– Zupełnie dobrze – odpowiedziała Diana, czując uderzenie gorąca do głowy i modląc się w duchu, żeby Emilia nie zaczęła pytać o jakieś szczegóły. – Teraz mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że Adam jest fajny i bardzo miły. Zresztą, wiele do opowiadania nie mam – skłamała nieco. – Widziałam go zaledwie dwa razy, ale pozostawił po sobie jak najlepsze wrażenie – dodała szybko, chcąc zmienić temat.

Wanda i Henry siedzieli na kanapie, od czasu do czasu zerkając na tykający na ścianie zegar. Wanda, lekko uśmiechając się do Henry’ego, dawała znak, że muszą już zbierać się do wyjazdu.

– Czas na nas, moje drogie – Henry wstał z kanapy, podając dłoń żonie. Naprawdę, musimy już iść, autobus nie lubi długo czekać. To do zobaczenia za dwa dni u nas, w Carrington, tak?

– To Wigilia nie będzie u ciebie, Emilio? – zapytała nieco zaskoczona Diana. – W Carrington? W leśniczówce?

– I pierwszy dzień świąt – dodał szczęśliwy ze swych słów Henry.

– Chyba nie masz nic przeciwko temu, Diano – zapytała jak zwykle ciepłym głosem Wanda.

– Mówicie poważnie? Boże, jak ja się cieszę. Zdziwiło mnie to – dodała, patrząc ze wzruszeniem na odchodzących przyjaciół. – A to dopiero niespodzianka! W takim razie do zobaczenia. Nie mogę już się doczekać tego dnia. To twoja sprawka, Emilio!

– Masz rację – odparła.

 

**

Ranek przywitał Emilię i Dianę lekkim chłodem i pojedynczymi płatkami śniegu. Diana zeszła ze swojego pokoju na górze po schodach, zatrzymując się w progu przedpokoju.

– Emilio, jesteś tu? Nikt nie odpowiadał. Westchnęła i skierowała się do kuchni. Zauważyła, że ciotka jest w korytarzyku i rozmawia przez telefon. Usiadła przy stole, pochylając się nad dzbankiem zaparzonej przez Emilię kawy i obserwując ją uważnie. Po kilku minutach Emilia przyszła do stołu.

– Coś się stało? – zapytała niepewnym głosem Diana.

– Nie, kochanie, to tylko telefon od pastora.

– Mamy jakieś plany na dziś?

– Wiesz, na razie konkretnych na ten dzień, to nie. W zasadzie to mogłybyśmy przejść się na cmentarz, postawić świąteczną lampkę na grobie Zachary'ego. Co ty na to?

– Nie ma sprawy, chętnie.

– Ewentualnie możemy zajść jeszcze do kościoła, muszę porozmawiać z pastorem. A jak już tam będziemy, to pomożemy trochę przystroić kościół na nadchodzące święta, a potem pójdziemy na świąteczne zakupy.

– Świetnie – nie protestowała Diana.

– No, dobrze, moja droga – rzuciła Emilia w stronę siedzącej za stołem Diany, stukając dłonią w kolano i obejmując spojrzeniem jej twarz – kończmy to śniadanie, a za godzinkę wychodzimy.

Diana przysiadła jeszcze na chwilę na krześle, dopijając ostatni łyk kawy, ogarniając przy okazji wzrokiem pokój Emilii.

– Jak fajnie mi jest, że tu jesteś. Czuję się doskonale. I wiesz co? Chce mi się naprawdę żyć. Poza tym wreszcie będę mogła święta spędzić rodzinnie, mają w końcu jakiś sens – dodała Emilia. – Od lat na opłatku byłam najwyżej w kościele, na plebanii.

Diana odwróciła się i spojrzała ze wzruszeniem na ciotkę.

– Teraz może być już tylko lepiej – powiedziała. – Zdaję sobie doskonale sprawę, że w pewnym wieku trudniej znosi się samotność i trudniej uwierzyć w lepsze jutro. Wiem coś o tym. To co, wychodzimy.

Diana wstała, kierując się w stronę swojego pokoju. Wiedziała, że jest to miejsce mocy. Jest tu, w Manchester, w tym domu. – No i bardzo dobrze, że właśnie tu – pomyślała.

 

**

Kiedy dotarły na cmentarz, dostrzegły oddalającą się szybkim krokiem męską postać. Na marmurowej płycie leżał bukiet świeżo położonych, żółtych chryzantem i stał duży, przed chwilą zapalony, znicz.

– Kto to mógł być, ciociu? Kto to był?

– No właśnie, sama zastanawiam się nad tym – odparła ciotka wydymając usta w zadumie. – Dziwne... Co to właściwie ma znaczyć? – Emilia pocierała czoło. – Ale dlaczego nie porozmawiał z nami, dlaczego?

Tymczasem oddalający się mężczyzna odwrócił się delikatnie w ich kierunku i pospiesznie opuścił cmentarz. Ciotka przysiadła na marmurowej ławce, a obok niej przysiadła Diana, powstrzymując się od dalszych pytań.

– Zabawne, prawda? – Diana spojrzała na Emilię, która przypalała znicz. – Boże, a może to był Olivier, jej jedyny, ukochany syn – pomyślała przez chwilę. – Cholera jasna – zaklęła w duchu. Muszę się dowiedzieć. Jak tego nie zrobię, to nie będę mogła spokojnie żyć. Ale jak to zrobić? Wciąż dręczyło ją uczucie niepokoju. Pójdę z Emilią do kościoła, może tam coś zauważę, może pastor coś wie? Czuła, że coś jest nie tak. Popatrzyła na Emilię. Jej twarz była zmieniona, wyglądała jakby nad czymś intensywnie myślała.

– A może to był... – odezwała się nieoczekiwanie ciotka, a Diana podniosła na nią zaskoczony wzrok.

– Kto, ciociu? – zapytała, nie dając po sobie poznać zmieszania.

– Olivier, mój syn – dodała, a kąciki jej ust zadrżały. – Bardzo bym chciała, żeby tak było, jak myślę.

– Naprawdę tak myślisz?

– Myślę, że tak, że to mógł być on – odpowiedziała spokojnie Emilia. – Może powinnam spróbować go odszukać? Na pewno go rozpoznam. Naprawdę chciałabym, żeby tak było, jak przypuszczam. Niestety, to tylko moje marzenie. Głupia mrzonka. Co mi przyszło do głowy?

Diana uśmiechnęła się pod nosem. Była przekonana, nie wiedząc dlaczego, że to może nie być mrzonka. To mógł być Olivier. – Skąd ta moja pewność? – pomyślała.

– Może razem spróbujemy? – zaproponowała ciotce, wiedząc, że nie będzie to łatwe. Miała jednak wciąż taką nadzieję. – Teraz trzeba pomyśleć nad tym, ciociu, jak go odszukać. Tego tajemniczego mężczyznę. Wiemy tylko, że jest szczupły i dość wysoki, nic ponadto.

Po chwili znalazły się za bramą kościoła, a po kwadransie dotarły do kościoła. Zastały tu wolontariuszy dekorujących pomieszczenie choinkami, zielonym igliwiem i kolorowymi lampkami choinkowymi. Zauważyły też zmierzającego w ich kierunku pastora. Szedł lekko zamyślony, jakby z niepokojem.

– Witam, drogie panie. Zapraszam na świeże ciasto i herbatę do naszej kawiarenki – dodał, wskazując zachęcająco przykryty białym obrusem stolik. Diana w czasie poczęstunku patrzyła na pastora, który zachowywał się jakoś dziwnie. Kręcił się nerwowo w fotelu, zerkał co raz za swoje lewe ramię, jakby kogoś wypatrywał, rzucając ukradkiem dziwne spojrzenia w stronę siedzącej Emilii. Zauważyła dwie duże krople potu na jego czole, które delikatnie otarł chusteczką.

– Pastorze, mówił mi pan przez telefon, że ma jakąś sprawę do mnie, prawda?

Pastor drgnął i spojrzał na Emilię niemal ze strachem.

– Jeśli pozwolisz, Emilio, to chciałbym ci kogoś przedstawić – uśmiechnął się niepewnie i zagadkowo. – Sam nie wiem jak ci to powiedzieć...

Diana czuła, że ogarnia ją lekkie podniecenie. Czuła, że to, co pastor ma Emilii do przekazania, będzie czymś wyjątkowym.

– Kogo masz na myśli, pastorze?

W tym czasie z zakrystii wolnym krokiem, nieco niepewnym, wyszedł mężczyzna, krótko ostrzyżony, szczupły, dość wysoki.

– Nie rozumiem, pastorze – Emilia popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. – Kogo chce mi pastor przedstawić?

Mnie, mamo – za plecami Emilii zabrzmiał znany jej głos.

Na widok Oliviera Emilia otworzyła usta, jednak przez dłuższą chwilę nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Zamknęła swoje piwne, lekko wypłowiałe oczy, wyciągając ręce w stronę stojącego syna.

– Olivier! To naprawdę ty?! – krzyknęła po chwili, łapiąc głęboki oddech. – Nie wierzę, że to dzieje się naprawdę! Jak ja przez te wszystkie lata tęskniłam za tobą, synu.

Olivier spojrzał na matkę bez słowa, po czym podniósł na nią lekko zaczerwienione oczy.

– Wiem, że to niemożliwe, bo nie ma z nami „taty”, ale gdybyś chciała mi wybaczyć moje zachowanie, żeby chociaż na chwilę było tak, jak dawniej.

Emilia objęła go mocno, wtulając w jego piersi zapłakaną twarz.

– I tak będzie, synu. Obiecuję – poczuła ulgę. – Dziękuję, że jesteś. Wygląda na to, że mamy sobie mnóstwo do powiedzenia. Co powiesz na dzisiejszą kolację u mnie? – zaczęła niepewnym głosem.

– Dobry pomysł, mamo. Mam nadzieję, że się nie gniewasz. Przyjechałem tak nieoczekiwanie.

– Przestań, Olivier! Nawet nie wiesz, jak się cieszę.

Emilia objęła go raz jeszcze, a on ten uścisk odwzajemnił.

– Widzisz, przyjechałem zaledwie na tydzień. Po nowym roku wracam do Afryki, ale już tylko na jakiś czas. Misja moja dobiega końca.

– To dobrze, synu. Będę czekała. Ale zanim wyjedziesz, obiecaj, że spędzisz z nami tych kilka dni. Najlepiej, jak zatrzymasz się w swoim domu, a nie na plebanii.

– Zgoda, mamo.

Diana uśmiechnęła się do nich. Czuła się jednak jakaś spięta. Niepewnie podała dłoń Olivierowi.

– Nazywam się Diana Potocka, twoja kuzynka, z Polski – powiedziała, ściskając rękę nieco spiętego kuzyna.

– Nie znaliśmy się wcześniej – stwierdził z błyskiem w oku.

– No, nie było nam dane poznać się wcześniej. Ale przy dzisiejszej kolacji będziemy mogli poznać się bliżej.

Pożegnali się po pół godzinie. Emilia wyglądała już na spokojniejszą.

– To co, idziemy szykować kolację! Pastorze, zapraszam.

– Tym razem muszę odmówić. Przed świętami czeka mnie naprawdę dużo pracy.

– Rozumiem. A, chciałam ci powiedzieć, drogi pastorze, że na Wigilię wybieramy się razem z Dianą do Carrington do Wandy i Henry’ego.

– W takim razie ucałuj ich ode mnie gorąco.

 

**

Padał śnieg, był lekki chłód, ale jak na grudzień, było całkiem przyjemnie. Nie spiesząc się, szły w kierunku centrum handlowego.

– Cieszę się, że tak wszystko szybko wyjaśniło się. Trochę wątpliwości miałam, czy uda nam się go odnaleźć, a tu proszę, on pierwszy odnalazł ciebie. Takiego scenariusza nie zakładałam.

– Najważniejsze, że odzyskałam syna. Nie masz pojęcia, jaka to dla mnie była ogromna niespodzianka. Jedno nie daje mi spokoju. Zastanawiam się, gdybyśmy nie spotkały go na cmentarzu, myślisz, że przyszedłby do mnie do domu? A poza tym ciekawa jestem, od kiedy Olivier jest w Manchesterze.

– Spróbujemy wszystkiego dowiedzieć się przy kolacji. Będziesz mogła o wszystko go zapytać. Uwierz mi, na pewno zechce odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania.

Po godzinnym przeciskaniu się przez tłumy kupujących, obładowane torbami z zakupami, wróciły do domu.

– Pogłupieli chyba z tymi świątecznymi zakupami – stwierdziła Diana, nerwowo, zrzucając kozaki z nóg. – Jestem skonana.

– Tym razem i ja też.

– Jezu, jak mnie pieką stopy – dorzuciła Diana.

Zaparzyły kawę i usiadły przy kuchennym stole. Emilia lustrowała uważnym wzrokiem swoje mieszkanie. Zastanawiała się, od czego zacząć sprzątanie. To, że spodziewała się dawno niewidzianego gościa, dawało jej powód, żeby odświeżyć mieszkanie.

– Pozwól, że wezmę prysznic, Emilio. Chyba, że jestem ci teraz potrzebna – powiedziała, masując obolałe stopy.

– Oczywiście, że nie. Relaks kilkuminutowy nam obu dobrze zrobi. Spokojnie. We dwie szybko sobie ze wszystkim poradzimy.

Praktycznie całe popołudnie spędziły w kuchni, na sprzątaniu i kulinarnych przygotowaniach. Obie wyraźnie w wyśmienitych nastrojach. Emilia przyrządziła pieczeń i pudding – swoje popisowe dania i upiekła dwa ciasta.

Kolacja z Olivierem upłynęła w rodzinnej, swobodnej atmosferze. Emilia odczekała, aż całe podekscytowanie trochę minie. Diana przyniosła zaparzoną kawę. Usiadła i przyglądała się mu uważnie. Był uderzająco podobny do ciotki Emilii. Wyglądał na lekko zmęczonego i zestresowanego.

– Mam nadzieję, że smakują ci moje ciasta? – mówiąc, popatrzyła na syna, który pochłaniał kolejny kawałek szarlotki.

– I to jeszcze jak, mamo. Bardzo cieszę się, że tu jestem – rozejrzał się po pomieszczeniu, które przypomniało mu o przeszłości. – Wszystko jest tak, jak zapamiętałem. Popatrzył w oczy matce. – A ty, wciąż wyglądasz młodo – oświadczył z uśmiechem.

Emilia poczuła się jak bohaterka filmowa. Jej życie w tej chwili było filmem, w którym grała główną rolę. Na słowa Oliviera jej oczy rozbłysły.

– Wiesz, myślę, że powinienem cię jeszcze raz przeprosić – dodał zadumany – za moje zachowanie i wieloletnie milczenie. Zachowałem się jak smarkacz. Wstał, uścisnął matkę. – Trudno mi wyobrazić sobie, jak zdołałaś przetrwać wszystkie te lata bez wiadomości ode mnie.

– Zamknijmy za sobą drzwi przeszłości i nigdy więcej ich nie otwierajmy, synu.

Przez chwilę siedział w milczeniu, przyswajając jej słowa. Po policzkach Emilii płynęły łzy. Były to jednak łzy szczęścia i ulgi, a nie bólu. Nie mogła początkowo zrozumieć, dlaczego wcześniej nie próbował się z nią skontaktować. Poczuła się jednak lepiej, gdy po latach jednak do niej przyjechał. Był to okres pełen bólu. Wiedziała. To spotkanie po latach, ten dzisiejszy wieczór, dla obojga był bardzo ważny. Olivier na każde słowo matki odpowiadał rzeczowo i elokwentnie.

Diana pojawiła się z dzbankiem herbaty, którą rozlała do trzech szklanek.

– Nigdy bym się o tobie nie dowiedziała, gdybym nie przyjechała do Emilii, mój stryjeczny bracie – po raz pierwszy wypowiedziała dumnie to słowo.

– Cieszę się, że mam tak wspaniałą siostrę.

Pili herbatę, rozmawiali swobodnie. W pewnym momencie Olivier podszedł nerwowo do okna.

– Potrzebowałem czasu, by się z tym pogodzić. Mój wyjazd był dla mnie terapią. Na powrót tutaj byłem zbyt uparty, a może zbyt tchórzliwy. Wiedz, mamo, że kochałem Zachary'ego bardzo. Był dla mnie wzorem, ideałem do naśladowania. Z drugiej strony znienawidziłem go za to, że okazał się nie być moim biologicznym ojcem. Gdybym wiedział od samego początku, inaczej bym się zachował. Poczułem się oszukany, samotny i zagubiony. Po pewnym czasie dowiedziałem się od wujka Zaca, że ojciec nie żyje. Poczułem pustkę. Doszedłem do wniosku, że nie mam po co wracać. Wtedy nie pomyślałem o tobie, mamo. Nie dane mi było pogodzić się przed jego śmiercią. Uwierz mi, mamo, naprawdę za wami tęskniłem. Uwierz mi.

Na słowa syna w oczach Emilii pojawiły się łzy. Z uwagą słuchała i wpatrywała się w niego.

Olivier wziął głęboki oddech, po czym niepewnie i cicho odezwał się do matki:

– Chciałbym cię o coś zapytać, mamo... Próbowałem odszukać go, chciałem z nim porozmawiać o tym, co się stało. Czy Ben naprawdę nie powiedział o powodzie swego odejścia?

– Nie powiedział, synu. Zwyczajnie, nie. Przepadł jak kamień w wodę – Emilia głośno przełknęła ślinę. Najwyraźniej nie zamierzała wracać do tematu ojca Oliviera. – Powiem tylko, że nie mam pojęcia czy żyje i gdzie.

– Czyli, jak rozumiem, nic o nim nie wiesz?

– Kompletnie nic.

Diana, przysłuchując się tej rozmowie, czuła jak po całym ciele przebiega jej dreszcz. – Przecież ja wiem – pomyślała.

Emilia zniżyła głos, lecz ze skrępowaniem kontynuowała rozmowę.

– Twojego biologicznego ojca Bena Masona kochałam jak nikogo przedtem na świecie, zresztą z wzajemnością. Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Nigdy nie byłam taka szczęśliwa, jak z nim – mówiąc, zerknęła badawczo na Oliviera. – Nasz romans trwał dwa lata. Do momentu... Nigdy więcej o nim nie słyszałam. No, a po jego odejściu, po trzech miesiącach, dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Urodziłam ciebie. Pomogli mi wówczas Henry i Wanda. Po pewnym czasie twój przybrany ojciec wyznał mi miłość. Pobraliśmy się, a ciebie pokochał jak rodzonego syna. Po latach okazało się, że jest bezpłodny. Dlatego mieliśmy tylko ciebie. Nie mam pojęcia, skąd wiedziała o tym Emma. Jak mogła tak postąpić, tak podle! Dwa razy stała na drodze mojemu szczęściu. Trzeciego razu nie będzie. Nigdy jej tego nie zapomnę – Emilia westchnęła i przez chwilę nic nie mówiła.

– Minęło tyle lat, a nadal trudno mi o tym mówić.

Opuściła głowę i mocno zmrużyła powieki, masując stopy. Walczyła z pokusą, aby podejść do Emilii i wszystko jej powiedzieć. Przecież miała dla niej pomyślne wiadomości. Wie, gdzie mieszka Ben. – Przecież po to tutaj przyjechałam, jestem jej to winna, zwłaszcza, że jest już pogodzona z Olivierem, który powinien znać prawdę o ojcu. Postanowiła jednak, że tego dnia pozostawi wszystko tak, jak jest. Jeszcze dzisiaj nie wyjawi skrywanej tajemnicy. Tak będzie lepiej. Jutro Wigilia, to odpowiedni czas ku temu. Układała scenariusz na jutrzejszy dzień. Jutro.

Emilia patrzyła przed siebie. Dianie wydawało się, że jest zatopiona w myślach. Miała nadzieję, że ciotka spojrzy na nią. Ocknęła się z zamyślenia.

– Przepraszam, zaraz wrócę – nie zatrzymując się wyszła w stronę łazienki.

– Muszę cię o coś zapytać – zwróciła się do Oliviera, który również siedział zamyślony. Nie wiem czy Emilia wspominała, że na jutrzejszą Wigilię jesteśmy umówieni w Carrington u Wandy i Henry’ego. Fajnie byłoby, gdybyś i ty mógł zjeść z nami wspólną kolację. Co ty na to?

– To świetny pomysł, pragnąłbym z całego serca spędzić tę Wigilię z wami wszystkimi. Tym bardziej, że tyle lat ich nie widziałem. Jednocześnie chciałbym być z pastorem Zac'kiem i dwoma misjonarzami, którzy właśnie zaszczycili naszą parafię. Chociaż... – spojrzał w sufit i zamyślił się.

Jednak coś nieustannie ciągnęło go do tego miejsca, gdzie jako mały chłopiec był bardzo szczęśliwy.

– Myślałem, że już nigdy nie poczuję ducha świąt rodzinnych. To dziwne. Od tamtego czasu, kiedy byłem z rodzicami, minęło już tyle lat, a ja nadal czuję emocje towarzyszące tamtemu dniu. Może właśnie tak dokładnie wryły mi się w pamięć, kiedy jako chłopiec czułem spokój i bezpieczeństwo. Diano, zrobię wszystko, aby te święta móc spędzić z matką i wami. Nie wiem dokładnie o której, ale postaram się przyjechać nocnym autobusem. Nie obiecuję. Póki co, nie mów Emilii. Zrobię swoim przyjazdem wszystkim niespodziankę.

– Dzięki, Olivierze.

W tym momencie powróciła Emilia. Jakby nigdy nic, rzuciła: – Już jestem! – i nałożyła sobie na talerzyk kawałek sernika. Przysunęła bliżej dzbanek z herbatą, napełniła filiżankę i wypiła jej zawartość. – Częstujcie się ciastem, moi drodzy – zachęciła skinieniem brody.

– Wspaniałe – pierwszy odezwał się Olivier, gdy przełknął kęs.

– Jak zwykle, wyborne – dorzuciła Diana z pełnymi ustami. – Naprawdę pyszne.

Emilia wstała, rzucając okiem na wiszący kalendarz.

– Jutro Wigilia, dwudziestego czwartego. Ale ten czas leci.

Rozmawiali jeszcze ponad godzinę, kiedy Olivier wstał, poprawił swoją koloratkę i oznajmił:

– Powinienem już iść. Mam jeszcze sporo spraw do załatwienia, a już późno.

– Nie będę cię zatrzymywać, synu, choć nie ukrywam, że chętnie dłużej bym ciebie gościła. A może jednak zostaniesz na noc w domu?

Przez chwilę wahał się z odpowiedzią, jednak zdecydował się na uczciwość.

– Może pewnego dnia, ale jeszcze nie dzisiaj. Daj mi trochę czasu, mamo.

– Kiedy twoim zdaniem będzie ten właściwy? – zapytała Emilia, patrząc mu w oczy.

– Nie wiem, może za rok, jak wrócę na stałe z Afryki?

– W takim razie do jutra, Olivierze. Mam tylko nadzieję, że spotkamy się jeszcze przed twoim wyjazdem.

– Na pewno, mamo, obiecuję.

Zapragnęła go pogłaskać, tak po matczynemu, ale tylko uśmiechnęła się do niego. Cały czas patrzyła na syna z zadziwieniem – na jego sylwetkę, pociągłą twarz, niebieskie oczy i lekko uśmiechnięte usta. Podniosła swoją głowę wysoko do góry, ujęła jego twarz w dłonie i ucałowała.

– Czuję się taka szczęśliwa, Olivierze, że mogę tulić ciebie do swego matczynego serca. Nie umiem nawet ubrać tych uczuć w słowa – powiedziała głośno.

– Musimy nadrobić stracony czas – odwzajemnił uścisk.

Wszystko wyglądało na to, że dzisiejszy dzień spowodował przełamanie blokady dzielącej ich serca od lat, uwalniając tym samym tkwiące w nich uczucia.

– Na mnie już czas, mamo, naprawdę – powiedział, pospiesznie zakładając kurtkę.

– Nie zatrzymuję cię, skoro musisz iść.

Była godzina dwudziesta pierwsza. Emilia i Diana siedziały przy rozpalonym kominku, zatopione w ciszy, wpatrując się we fruwające w nim iskry. Myśli Diany kotłowały się w głowie, tworząc dziwną mieszankę. Pomyślała, że najwyższy już czas, by o wszystkim opowiedzieć Emilii, a to będzie już jutro. Przez chwilę siedziała rozkojarzona. Wciąż myślała o jutrzejszym dniu, zapowiadającym niespodzianki. Zastanawiała się, jak Emilia i Olivier przyjmą ten przekaz o Benie, jaka będzie ich reakcja. Westchnęła, spoglądając ponownie w palące się w kominku drewno z nadzieją, że jutro w sercach Emilii i Oliviera zagnieździ się uśmiech, a ukryta tęsknota odejdzie, dając nadzieję na to, co dobre.

Koło dwudziestej pierwszej trzydzieści Emilia przyniosła przekąski – sery, sałatkę, koreczki, a nawet tosty z dżemem. Włączyła radio, w którym puszczano przeboje Beatlesów. Dzięki tej muzyce zrobiło się nastrojowo, przyjemnie. Ciotka siedziała z lekko zmrużonymi powiekami, z głową opartą o zagłówek fotela, zasłuchana w dźwięki gitary.

– Cudownie być znowu tutaj, móc siedzieć przy kominku – pomyślała Diana, podpierając rękoma brodę. Intuicja podpowiadała jej, że będzie wszystko dobrze.

– O Boże, już dwunasta! – Emilia zerwała się z fotela, ucałowała Dianę i poszła wolnym krokiem w kierunku sypialni.

Tej nocy Diana długo nie mogła zasnąć. Leżała, wpatrując się w sufit, z głową pełną myśli i wrażeń.

 

**

 Na przystanku w swoich saniach czekał Henry. Diana oniemiała na ich widok. Szczerze mówiąc nie spodziewała się takiego przywitania.

– Zapraszam panie.

Ruszyli. Koń biegł truchtem, miarowo przebierając nogami. Sypki śnieg wzbijał się spod jego kopyt, sypiąc tym samym śniegiem w twarze Emilii i Diany.

– Boże, jak jest świetnie – radośnie zapiszczała Diana.

Przejeżdżając przez las, Henry nieco zwolnił. Upajali się jego urokami. Henry cmoknął i sanie pomknęły żwawiej. Zatrzymali się w miejscu hodowli choinek. Diana wybrała dorodną, szeroką i gęstą jodłę, ciesząc się przy tym jak dziecko.

– Kupiłam w centrum handlowym świecące lampki do ozdoby i dekoracji choinki. Będzie cudownie.

– O, dobry pomysł z tymi lampkami, tym bardziej, że zimą jest tu naprawdę ciemno.

– Podobają ci się, Henry, takie oświetlone domy?

– Oczywiście. My też rozwiesimy lampki przy werandzie i na ganku. Będą pięknie oświetlały dom i teren.

– Masz rację – przyznała Emilia. Będzie pięknie i tak świątecznie.

– Przypomniały mi się lata szkolne, zajęcia techniczne, na których robiło się lampiony i łańcuchy z kolorowej bibułki. Ale to było tak dawno – westchnęła Diana.

– My z Wandą dalej takie robimy. Podtrzymujemy tradycję, można powiedzieć – wtrącił Henry.

– Niemożliwe?!

– Możliwe, możliwe, sama zobaczysz.

– Wchodzimy szybko do środka, robi się zimno – zachęcił Henry, kiedy sanie zatrzymały się przed leśniczówką.

Wanda, stojąca przy stole w kuchni, przywitała je serdecznie. Pachniało smażonymi rybami i suszonymi grzybami. Na stole, na białych ściereczkach, leżały upieczone pierogi z kapustą i grzybami. Diana patrzyła na poczynania Wandy z wielkim zdziwieniem i nutką zazdrości. Zachwycała się jej fachowością i zaangażowaniem w to, co robi. Cały dom pachniał wieloma smakami.

– Może w czymś mogłabym pomóc?

– Możesz ubrać choinkę – zaproponowała Emilia.

– Chętnie – bez namysłu poszła do pokoju. Henry zdążył już wstawić ją do stojaka.

Choinka była piękna. Światełka rozwieszone przez Emilię i Henry’ego rozświetlały już werandę i ganek. Zapadł zmrok. Mroziło, a na niebie widać było wiele gwiazd. W domu było ciepło i przyjemnie.

Przy wigilijnym, pięknie zastawionym stole, po raz pierwszy siedzieli w takim gronie. Wanda, z opłatkiem w ręku, pięknie mówiła o potrzebie miłości, dobru i nadziei. Taka przemowa była Dianie bardzo potrzebna. Przypomniał się jej ubiegłoroczny nastrój. Opłatek, łamanie się nim i koniec. Tu po raz pierwszy odczuła wiarygodność tego dnia, tej chwili. Czuła, że wzruszenie zaczyna dusić jej krtań. Atmosfera przy stole zrobiła się bardzo rodzinna i serdeczna. Na głównym miejscu, na sianie, leżał biały opłatek, na stole stało dodatkowe nakrycie dla spóźnionego wędrowca. W swoim domu nigdy nie czuła tej magii.

– Smażony karp, Wandziu, jest znakomity – wycedziła przez łzy.

– Nie wstydź się łez. Tego dnia dużo ludzi płacze – również szklistymi oczami patrzył na nią Henry.

W pewnym momencie dało się słyszeć ciche pukanie do drzwi.

– Pójdę sprawdzić, kto tam – dramatycznie uniosła do góry ramiona Wanda.

– Dzień dobry, ciociu – wkroczył Olivier, otrzepując z ubrania płatki śniegu. W drugiej ręce trzymał gałązki jemioły z białymi owocami, które wręczył zaskoczonej Wandzie.

– Olivier, to naprawdę ty?

– Jaki Olivier? – zza stołu słychać było zdziwiony głos Henry’ego.

– Jak to jaki, Henry? Nasz chrześniak, syn Emilii!

– Żartujesz, Wandziu.

– Nie żartuję, sam zobacz.

– Wygląda na to, że ostatnio mnożą się nam niespodzianki – stwierdził Henry.

– Byle więcej takich – powiedziała Diana. Znała znaczenie swoich słów.

Henry, widząc Oliviera, przytulił go na przywitanie.

– Miło cię znowu widzieć, synu – wykrzyknęła Emilia.

– Jak to znowu? – okazała zdziwienie Wanda.

– Bo Olivier od czterech dni jest w Manchester. Jego przyjazd na Wigilię miał być niespodzianką, która się udała – dorzuciła Diana.

Siedzieli przy stole. Diana wzięła głęboki oddech i przeszła do rzeczy.

– To nie koniec niespodzianek. Zamierzam powiedzieć wam coś jeszcze.

Starała się być opanowana, jednak w środku cała drżała. Patrzyła na Emilię takim wzrokiem, jakby chciała naprawdę przekazać jej coś bardzo ważnego.

– Myślę, że to odpowiedni moment. Powiem krótko. Droga ciociu. Wszystko wskazuje na to, że przez przypadek odnalazłam Bena Mssona.

– O czym ty mówisz?! – wykrzyknęła Emilia, wstając.

– Może powinnaś jednak dać jej skończyć, Emilio – zasugerowała Wanda. – Usiądź i ochłoń.

Na te słowa Olivier potarł nerwowo czoło, nie spuszczając wzroku z matki.

– Mów wszystko, Diano.

– To wszystko zdziałał przypadek. Przypominasz sobie, ciociu, jak mówiłam o chłopaku mojej Weroniki?

– Tak, Diano. A co, zerwali ze sobą?

 – Ależ skąd. Wszystko między nimi układa się jak najlepiej. Chodzi o to, ciociu, że Ben Masson jest dziadkiem Adama, chłopaka mojej córki.

– Co? Jak to? Jak na to wpadłaś?

– Ben Masson mieszka w Polsce, w małej miejscowości Trojanowice, niedaleko Krakowa.

– W Polsce? Od kiedy o tym wiesz?

– Od czterech miesięcy, ciociu. Podeszła bliżej i uścisnęła jej ręce, pozwalając jej nieco ochłonąć.

Emilia wstała. Wolnym krokiem poszła w stronę łazienki. Wróciła po chwili z twarzą, na której widać było bladość. Oczy miała lekko czerwone od płaczu. Diana czekała, aż ciotka sama zacznie dalszą rozmowę. Emilia próbowała uporządkować myśli, ale nie była w stanie.

– To dla mnie szok. Absolutne zaskoczenie! Możesz powiedzieć mi coś więcej?

– Tak, ciociu. Ben Masson mieszka z żoną i swoim wnukiem Adamem. Ma jeszcze syna i córkę. Syn, z tego co mi wiadomo, mieszka na stałe we Francji. Córka Bena wyszła za mąż za Polaka o nazwisku Majchrzak. Podczas kolejnej wizyty Adama u mnie dowiedziałam się, jakie nosi nazwisko jego dziadek. Po tym, jak mi opowiedział historię swego dziadka, gdzie mieszkał za młodych lat, wszystko ułożyło mi się w jedną całość. Sama byłam w szoku i nie wiedziałam, jak ci to wszystko przekazać.

– A może to tylko zbieg okoliczności? Może było dwóch mężczyzn o tym samym imieniu i nazwisku?

– Nigdy – stanowczo odpowiedział jej Henry.

Olivier wstał.

– To ja mam przyrodnie rodzeństwo – brata i siostrę!?

– Na to wygląda, Olivierze.

– Nie miałam bladego pojęcia, że Ben wyjechał tak daleko. I to gdzie, do Polski! – krzyknęła Emilia.

– Ani my – zgodnie potwierdzili Wanda i Henry.

– Chciałabyś, mamo, zobaczyć się z nim?

– Nie wiem – odpowiedziała chłodno, jakaś zamyślona. – Nie wiem, synu. Z jednej strony chciałabym dowiedzieć się, dlaczego zerwał ze mną tak bez pożegnania. Z drugiej strony nie wiem, czy warto wracać do tej przeszłości. Może lepiej zostawić wszystko tak jak jest. Czy warto rozdrapywać zabliźnione rany? Powiedz!?

To, czego dowiedziała się od Diany sprawiło, że wszystko nabrało innego znaczenia. Wróciła myślami do czasów, kiedy z Benem była bardzo szczęśliwa. Dopiero teraz, wraz z przyjazdem Oliviera, odnalazła fragment tego, co utraciła dawno temu.

– To jak będzie, Emilio? Spotkasz się z nim? – patrząc na przyjaciółkę, Wanda zapytała z czystym spokojem.

Emilia milczała.

– No powiedz coś – nie wytrzymała napięcia i trąciła przyjaciółkę w rękę.

– Nie wiem, co mam wam wszystkim powiedzieć. To wszystko dzieje się tak szybko. Dajcie mi pomyśleć, oswoić się z tym, co dopiero usłyszałam. Nie wiem, co zrobię. Nie mam pojęcia.

Opuściła głowę, a oczy miała pełne łez. Rozkleiła się całkowicie.

Tego dnia nie wracano już do tematu Bena.

– Czas na śpiewanie kolęd – zarządziła Emilia przez łzy. – Bóg się rodzi....

– A teraz prezenty – odezwała się Diana. – Proszę – podała po torebce każdej z siedzących przy stole osób.

– A co to takiego? – zapytała zaskoczona Wanda, która starała się delikatnie wyczuć palcami zawartość torebki.

– Prezent od Mikołaja! No, otwórzcie!

Wanda pierwsza otworzyła pięknie zapakowany prezent. Emilia wsunęła rękę do podarunkowej torebki i wyjęła z niej identyczny album. Nie mogły oderwać od nich oczu.

– To piękny prezent, Diano.

– A jaki gustowny – przyznał Henry, spoglądając przez ramię żony.

– Nie wiem, co powiedzieć. Te zdjęcia są przepiękne! Raz jeszcze dziękuję.

Olivier siedział i również z wielkim zainteresowaniem przeglądał kolejne kartki. Odwrócił głowę w stronę drzwi kuchennych i długo wciągał nosem powietrze.

– Co tu tak ładnie pachnie?

– Barszcz, kapusta z grzybami, smażony karp i pierogi – zakomunikowała Wanda.

– Wiem, mówiłem ci już dzisiaj, ale jeszcze raz powtórzę – świetna z ciebie gospodyni.

Wzrok Oliviera padł na mały stolik, na którym stał flakon z kwiatami.

– Od kiedy sięgam pamięcią, zawsze na tym stoliku stał flakon, a w nim bukiet polnych lub ogrodowych kwiatów. Zazwyczaj były to białe rumianki lub żółte i czerwone tulipany.

– Pamiętasz takie szczegóły? Coś takiego?! – zdziwiła się Wanda.

– Czy mogę dostąpić zaszczytu i poprosić o pierogi?

Długo nie musiał czekać, bo zaraz pojawiły się na stole.

– Jedz, ile chcesz, mam ich całą stertę.

– Takich nie dostaniesz w żadnym sklepie – pochwalił żonę Henry. No i fantastyczna jest ta grzybowa – przyznał, nalewając drugą chochlę zupy.

– A jak smakują łazanki, które zrobiła Wanda? – zapytała Emilia.

Henry włączył płytę z polskimi kolędami. Nastrój udzielił się wszystkim. Słuchali w skupieniu, wtórując głosom z płyty.

 

**

 Wanda z Henrym ostatnie lata Święta Bożego Narodzenia spędzali sami. Tym razem było inaczej. Oboje, niczego nieświadomi, co dzieje się w kuchni, leżeli przytuleni w swojej sypialni na górze. Tymczasem Emilia i Diana szalały w kuchni, szykując bardzo wystawne śniadanie świąteczne. Chwilę później Diana zamknęła okno, które otworzył Olivier, a od którego ciągnęło zimno. Emilia stała przy stole, wydawała się pełna świątecznego zapału. Chwilę później w kuchni zapachniało krojonymi wypiekami – piernikiem i makowcem. W dużym garnku Diana mieszała bigos.

– Cieszę się, Diano, że te święta spędzamy razem – widać było, że Emilia od rana tryska dobrym humorem. Mówiąc, układała na talerzu pokrojone wędliny i ustawiła go na pięknym, białym obrusie.

– O, szykujecie śniadanko?– zapytała zaskoczona Wanda, wchodząc do kuchni. – To bardzo miło z waszej strony.

– No, a od czego ma się przyjaciół? Po to, by sobie pomagali! – zaśmiała się Emilia, zerkając na wchodzącego właśnie Henry’ego.

Diana kończyła już nakrywanie do stołu, nucąc pod nosem kolędę. Ze skupioną miną układała na obrusie sztućce. Z kuchni dochodziły pomieszane zapachy i dźwięki świątecznych przygotowań. Po kwadransie Emilia siedziała za stołem w pokoju, pogrążona w rozmowie z Dianą tak głęboko, że nawet nie zauważyły, kiedy pojawił się Olivier.

– Pochwalony wszystkim – powiedział, wchodząc do pokoju.

– Witaj, synu – przywitała go Emilia, nie podnosząc wzroku i tym samym nie przerywając swoich czynności.

Oliver chodził po pokoju, oddychał świąteczną atmosferą i podziwiał pięknie przystrojoną przez Dianę choinkę. W tej chwili odezwał się dzwonek do drzwi.

– Kto to może być? Spodziewacie się kogoś? – zapytała Emilia.

– Nie mam pojęcia – Wanda wstała, kierując się w stronę drzwi.

W progu stała uśmiechnięta i nieco zadyszana Mia Allen, kucharka z tartaku, żona stajennego Jack'a.

– Dzień dobry, witamy serdecznie – przywitał ją Henry, zapraszając do środka.

– Przepraszam, ja tylko wpadłam na moment. Słyszałam, że macie gości.

– Tak, rzeczywiście – przyznała Wanda.

– Ja bardzo przepraszam, ale chciałabym was wszystkich zaprosić na dzisiejszy obiad. Mam nadzieję, że nie odmówicie?

Wanda uśmiechnęła się do Henry’ego. Nie bardzo wiedzieli, co mają odpowiedzieć. Mia popatrzyła na Wandę z odrobiną oczekiwania w oczach.

– Dobrze – powiedziała. – Może być piętnasta?

– Jak najbardziej! To znaczy, że jesteśmy umówieni?

– Jesteśmy. Zrobię herbatki, zapraszam do stołu.

Wanda miała chęć uciąć z nią małą pogawędkę, ale Mia odmówiła.

– Będzie jeszcze niejedna okazja, a teraz muszę uciekać. Czekają na mnie.

– Dobrze, przyjedziemy. Mam nadzieję, że nie zasypie nam drogi – dodał Henry.

– W takim razie do zobaczenia.

Henry wyszedł z Mia, odprowadzając ją do wyjścia. Chwilę później siedzieli wszyscy, kończąc świąteczne śniadanie.

– A teraz naleję po kielichu – powiedział poważnie Henry, spoglądając na Oliviera.

– Czemu nie, i ja chętnie się napiję – odezwała się Diana, która od jakiegoś czasu wierciła się niespokojnie na kanapie. Mebel był mocno wysłużony, czuła każdą jego sprężynę wbijającą się w plecy. Zaraz dosiadł się do niej Henry. Miał wielki sentyment do tego wysiedzianego przez siebie miejsca. Diana odwróciła głowę w stronę Henry’ego, spoglądając ponad jego głową na zegar. Był kwadrans po czternastej. Do wyjazdu została niecała godzina. Zaczęło padać. Diana stała przy oknie, patrząc na gromadzące się ciężkie, śniegowe chmury.

– Zatęskniłam za swoją Werą – powiedziała, odwracając się w stronę ciotki.

– To może do niej zadzwoń?

Wanda i Henry siedzieli tymczasem przy świątecznym stole. Pili herbatę i jedli przygotowane pyszności. Za oknem zamieć rozszalała się na dobre. Siedzący przy stole Henry przeczesał palcami posiwiałe na skroniach włosy. Drgnął i z niedowierzaniem pokręcił głową.

– Takiego widoku dawno nie widziałem. Nie spodziewałem się, że będzie taka zawieja i tak sypało z nieba. Jak tak będzie dalej wiało i sypało, to będziemy zmuszeni, niestety, zostać w domu. No, ale na razie to musimy dokończyć wspólne śniadanie – powiedział, a trzy kobiety pokiwały zgodnie głowami.

– Otóż to – przyznał wchodzący do pokoju Olivier.

– Już dawno nie było takiego zdecydowanego nadejścia zimy – potwierdziła Wanda. – Porządnie zasypało, ale co tam, przynajmniej święta mają jakiś urok. Jest nas przy stole więcej, zawsze marzyłam, aby przy stole było gwarno, no i jest – dodała z radością. – Zawsze było kameralnie, tylko Henry i ja – mówiąc, popatrzyła na męża.

– To tak jak u mnie – przyznała Diana. – Wera i ja. Wcześniej był i on – mówiąc, spuściła nisko głowę. – Rok temu o tej porze byłam w Krakowie, czułam beznadzieję, nienawidziłam całego świata. A teraz mamy siebie, stworzyliśmy przyjacielski krąg.

– To nasze pierwsze święta razem i tak będzie – dodał Olivier. – Od tego roku słowo „kameralne” nie istnieje.

– Wszystkie przyszłe święta muszą być gwarne i radosne. Dość już tego siedzenia we dwoje – dodał Henry.

– Już zaczynam pomału to sobie wyobrażać – zaśmiała się szczerze Wanda.

– Dobrze mówisz, Henry! – odezwała się Diana.

– No to róbmy ten raban. Śmiejmy się, radujmy – powiedziała pewnym głosem Emilia.

Olivier przyglądał się matce. Lekko zmarszczył nos, po czym klepnął się w czoło.

– O, bym zapomniał. Mam i ja coś dla was. Zupełnie zapomniałem. Nie będzie to prezent od Świętego Mikołaja i w ogóle nie rozumiem, jak mogłem o tym zapomnieć – dodał, po czym udał się szybkim krokiem w kierunku swojego pokoju.

Wszedł ponownie z pudełkiem w rękach, po czym uśmiechnął się nieśmiało, a jego twarz jakby pojaśniała. Siedząca obok Diany Emilia zerknęła ciekawie na przedmiot trzymany przez syna, który po chwili znalazł się na stole.

– Tu są różańce – powiedział, wskazując na pudełko, po czym wyjął jeden z nich, pięknie zapakowany w szmaciany woreczek. – Muszę przyznać, że wiele razy korciło mnie, żeby ci taki podarować – powiedział, patrząc szczerze matce w oczy. Emilia przyglądała się uważnie synowi, po czym wzięła różaniec, obracając go delikatnie we wszystkie strony. Takie same wręczył Dianie, Wandzie i Henry’emu. Diana uniosła głowę i utkwiła wzrok w twarzy Oliviera.

– Jaki piękny! – wyszeptała, a po namyśle ucałowała krzyżyk.

– Te różańce – wtrącił ponownie Olivier – robiły dzieci z Afryki.

– Jaka misterna robota – powiedziała Diana. Wszyscy przyglądali się swoim różańcom ze zdziwieniem. Zrobione były z kolorowych koralików i sznureczków.

– Dostałem kilka takich, jak odjeżdżałem. Pamiętam, jak tego dnia słońce paliło nieznośnie, a dziecięce palce plotły te paciorki pod dachem z trzciny. To jedyne miejsce było nieco zacienione i skwapliwie wszystkie z niego korzystały. Mimo ogromnego upału nie widać było w nich jakiegokolwiek rozleniwienia ani niechęci. Wręcz przeciwnie, wiedziały, że wyjeżdżam i starały się zdążyć przed moim odjazdem, abym mógł obdarować najbliższe mi osoby.

Na te słowa Diana zamyśliła się chwilę z różańcem przyciśniętym do ust.

– Olivier, a powiedz mi – odezwała się – ile czasu zajęło zrobienie takiego jednego różańca, może wiesz?

– Nie za bardzo – odpowiedział szczerze, zerkając na nią z ukosa. – Powiedzmy, że około dwóch dni. No, oczywiście z przerwą na sen, jedzenie – tak mi się wydaje.

– No to zaskoczyłeś mnie.

– Nie tylko ciebie – wtrącił Henry. – Wydawało mi się, że znacznie dłużej trwał ten proces twórczy.

– Niesamowite są ręce tych dzieciaków, a jakże – głośno potwierdził Olivier. – One naprawdę są niesamowite. To nie było takie proste, być cały czas przy nich. Miałem i inne obowiązki, więc ich poczynaniom nie przyglądałem się aż tak dokładnie.

– Wiesz co, Olivier? No dobrze, to teraz opowiadaj nam jak tam jest, w tej Afryce – poprosił Henry, a kobiety ze zniecierpliwieniem wbiły w niego wzrok.

Diana uśmiechała się nic nie mówiąc, pogładziła tylko trzymany w ręku różaniec. Wanda w trakcie opowieści Oliviera zerkała co rusz na Dianę i Emilię, która ze skupieniem słuchała, przygryzając od jakiegoś czasu wargę.

– Tam ludzie w taki sposób obdarowując się, wyrażają swoją wdzięczność lub po prostu sympatię. Robią coś od siebie.

 

**

Przestało sypać, zawierucha ucichła. Zrobiło się jaśniej i jakoś przyjemniej, a płatki śniegu połyskliwie świeciły.

Dwie godziny później cała piątka siedziała w saniach, opatulona w ciepłe kożuszki, rękawice i czapki. Gdy tylko ruszyli, na niebie pojawiło się zimowe słońce. Henry powoził z radością, pogwizdując od czasu do czasu. Kiedy sanie zatrzymały się przed domem państwa Allen, Wanda uśmiechnęła się z zadowoleniem, patrząc na ich stary, drewniany budynek, tak dobrze jej znany. Przypomniała sobie, jak bardzo lubiła tu kiedyś przyjeżdżać.

W domu przywitał ich zapach smażonego mięsa. Mia stała przy kuchennym blacie i kroiła wędlinę, a na patelni obok skwierczały kotlety.

– Tak się cieszymy z waszego przyjazdu – odezwała się, szczerze ich witając. Zapraszam do pokoju, zaraz podaję obiad.

Jack przywitał wszystkich mocnym i ciepłym uściskiem, a zegar zaczął bić godzinę czternastą. Siedząca za stołem para głośnym chórem zakrzyknęła: – Mery Christmas – Wesołych Świąt.

– Słyszę, że ktoś tu ma dobry dzień – odezwała się Emilia, wchodząc pierwsza do pokoju.

– Miło cię widzieć, Emilio – przywitała ją ciepłym głosem kobieta.

– Bóg mi świadkiem, że i dla mnie. Ależ, Kate, jak ty wyrosłaś, naprawdę! Jeszcze nie tak dawno, kiedy cię widziałam, byłaś podlotkiem, a tu proszę, jaka piękna panna.

– Czy to córka Mii? – zapytała szeptem Diana, stojąca za plecami Emilii.

Nie, to wnuczka Kate – odpowiedziała jej Emilia.

– Śliczna dziewczyna – pomyślała Diana. Była blondynką o jasno­pszenicznych włosach, splecionych w warkocz. Jej ciemnozielone oczy zwróciły się ku Dianie, gdy wstała od stołu chcąc się przedstawić. Miała szczupłą talię, poruszała się zwinnie.

– Jestem Kate – wnuczka Mii i Jacka. A to mój mąż, Luis.

– Diana Potocka, bratanica Emilii – przedstawili się sobie wszyscy po angielsku, po czym Diana rzuciła w jej stronę badawcze spojrzenie, wyczuwając w jej osobie inteligencję i ciepło.

– Siadajmy do stołu – tym razem zaprosił wszystkich gospodarz. Tuż za nim wkroczył Henry, pomagając wnieść talerze ze świątecznymi potrawami.

– Ależ mi w brzuchu burczy – zaśmiał się sam z siebie, wypowiadając to stwierdzenie, po czym usiadł do stołu, klaszcząc w ręce na widok swoich ulubionych mielonych kotletów.

– Zapraszam, częstujcie się, moi drodzy – zachęcała Mia.

Przy stole zaczynało robić się gwarno i wesoło. Śmiali się i jedli pyszne domowe wypieki przygotowane przez Mię, doceniając jej wysiłki kulinarne.

– Jestem taka szczęśliwa, że mogłam to wszystko dla was przygotować u siebie.

Emilia uśmiechnęła się. Siedząca obok niej Diana kończyła przeżuwać ostatni kęs ciasta.

– Pyszne – mrugnęła do ciotki i nabrała widelczykiem następny kawałek, jedząc z apetytem.

Olivier tymczasem siedział wygodnie przy stole, przeciągając z półmiska na stojący obok talerz solidną porcję pieczeni, uśmiechając się przy tym szeroko. Jack, spracowany już człowiek, również jadł, opowiadając jednocześnie o tym, co dzieje się w tartaku i całym nadleśnictwie. Wszyscy słuchali z uwagą. W tym czasie gospodarz polał po małym kieliszku żurawinowej nalewki.

– No to za nasze święta. Na zdrowie!

 

**

Było już ciemno, kiedy wracali do domu. Zapalone wcześniej lampki pięknie oświetlały posesję, błyskając i witając światełkami wracających domowników.

– Ale zasypało – stwierdziła Diana, jako pierwsza wyskakując z sań.

Wanda zdjęła z kolan koc, złożyła go na czworo.

– A niech sypie, wolę taką aurę, niż roztopy i błoto – odrzekła Emilia.

– Chciałyście białych świąt, to macie – zaśmiał się Henry. Jest wszystko, co uwielbiam zimą. Śnieg, las, mróz, sanie z moją kobyłką w zaprzęgu.

– Najbardziej podoba mi się oświetlenie na werandzie. Gdyby nie ono, zdecydowanie trudniej byłoby znaleźć drogę. Cudownie być tutaj znowu – stwierdził szczerze Olivier, rozglądając się po znanych mu kątach. – Przydałaby się lampa przed domem i jakaś latarnia przy stajni, taka dodatkowa, bo ta jedna nie daje tyle światła, co trzeba – dodał.

– Nawet myślałem o tym, ale wiesz, Olivier, ciągle brakowało mi pieniędzy i czasu. W końcu przywykłem i ja i Wanda, tym bardziej, że znamy tu każdy kąt na pamięć.

– Chodźmy już do domu, bo naprawdę zrobiło się zimno – zasugerowała Wanda.

Henry wracał z werandy z naręczem drewna do kominka, rozpalił go i od razu zrobiło się ciepło i przytulnie.

Miły nastrój tego dnia udzielił się wszystkim. Wspominali ciepło pobyt u Mii i Jacka. Emilia podała pyszny sernik i makowiec oraz paterę dorodnych owoców.

– Wspaniałe – stwierdziła Diana, gdy przełknęła pierwszy kęs malowniczego, o czerwono-żółtej skórce, jabłka.

Olivier raczył się kolejnym kawałkiem makowca, chwaląc pod niebiosa jego smak.

– W Afryce nie jadłbym na pewno takich łakoci – oświadczył.

– Z pewnością – przytaknęła Wanda.

Zegar wskazywał dwudziestą czwarta trzydzieści.

– Idziemy spać? Już późno! – zmrużyła mocno powieki Emilia.

– W takim razie życzę wszystkim dobrej nocy – pierwszy wstał Olivier i odwrócił się, kierując swoje kroki do sypialni na górze. Za nim poszła Diana i Emilia, która zgasiła lampki na choince i światło w pokoju.

 

**

O ósmej rano, w drugi dzień świąt, Diana z trudem otworzyła oczy, wciąż sklejone snem. Wczorajsze długie siedzenie dało znak o sobie. Tak jak przewidywała, z głową pełną zbyt wielu silnych wrażeń, tego wieczoru nie udało się jej szybko zasnąć. Na dworze robiło się już jasno, a jej nie chciało się wychodzić spod kołdry. Nie miała jednak sumienia leżeć dłużej wiedząc, że o dwunastej mają autobus do Manchester. Z ociąganiem poszła do łazienki, gdzie lekki prysznic przywrócił ją do życia.

Wanda i Emilia siedziały już przy nakrytym stole, czekając na pozostałych śpiochów. Wchodzący do pokoju Olivier spojrzał ze zmarszczonym czołem na obie uśmiechnięte kobiety.

– Już nie śpicie?! – zapytał sennym głosem, ziewając przy tym szeroko.

Chwilę później dołączył Henry, by wspólnie celebrować wypicie porannej kawy, przegryzanej pysznym ciastem. Diana dłuższą chwilę siedziała w milczeniu, błądząc spojrzeniem po twarzach siedzących przy stole. Zastanawiała się, jak zacząć rozmowę z Henrym, który teraz dyskutował z Olivierem. Zdecydowała się przerwać im dyskusję. Wyprostowała się, uśmiechnęła radośnie do Henry’ego i powiedziała:

– Jest jeszcze coś, o co chciałabym prosić właśnie ciebie, drogi Henry – mówiąc, sięgnęła po filiżankę z kawą, upiła łyk i odstawiła ją na stół.

– O co chodzi, Diano? Powiedz mi w końcu – w głosie Henry’ego słychać było napięcie.

– Chcę cię prosić o przysługę – pochyliła się i położyła swoje dłonie na dłonie siedzącego naprzeciwko Henry’ego, patrząc błagalnie w jego oczy. – Otóż, nie przez przypadek przyjechałam do Emilii właśnie teraz. Miałam przyjechać w zupełnie innym terminie. Zrobiłam to pod namową moich przyjaciół. Właśnie o nich chcę wam opowiedzieć. Odwiedzili mnie jakieś dwa miesiące temu. Okazało się, że na zbliżające się Święta Wielkanocne biorą ślub, właśnie tu, w Manchester.

– Tutaj, w naszym Manchester? – zdziwienie pojawiło się na twarzy Wandy.

– Tak, jestem na nie zaproszona. Tego dnia właśnie, będąc u mnie z wizytą, ich uwagę przykuły zdjęcia, te robione przeze mnie podczas mego letniego pobytu u was. Szczególną uwagę zwrócili na jedno.

Tu zrelacjonowała im całą rozmowę z przyjaciółmi. Opowiedziała o bryczce, którą Anita była zauroczona i jej pomyśle, marzeniu, aby taką właśnie pojechać z Alexem do ślubu.

– Pomyślałam, że porozmawiam z tobą, Henry. Chodzi o to, że bardzo zależy mi na tym, aby to marzenie Anity spełnić. Niczego im nie obiecywałam, chciałam najpierw usłyszeć twoją opinię. Co sądzisz o tym?

Po tych słowach Henry wybuchnął szczerym śmiechem, którym wyrwał z drzemki Oliviera. Diana, widząc taką reakcję Henry’ego, przerwała. Żałowała, że w ogóle poruszyła ten temat.

– Co ja takiego powiedziałam, że aż tak rozbawiłam Henry’ego? – pomyślała, zerkając na niego z ukosa, licząc, że Henry w końcu przestanie się z niej nabijać. – Skoro twierdzisz, że to głupi pomysł Anity, to powiedz, a nie śmiejesz się ze mnie – głos Diany lekko drżał.

W ciągu następnych paru minut siedzieli bez słowa, jedząc ciasto i popijając herbatę. Henry nie śmiał się już, spoważniał, widząc zmieszanie Diany. Przez chwilę nie mógł znaleźć odpowiednich słów, by jej odpowiedzieć. Nie był pewien, jak ma się zachować. Czuł tylko, że powinien zgodzić się. Miał ochotę jednak przetrzymać Dianę w niepewności.

– No, powiedz coś, Henry. Masz zdanie na ten temat? – naciskała Diana.

– To znaczy, że zgadzam się – odpowiedział bez namysłu Henry. – Jak będzie trzeba, to mogę nawet robić za woźnicę – gdy to mówił, uśmiech nie schodził mu z ust.

– Dziękuję! Zawsze byłeś ideałem. Jak mogłam myśleć, że się nie zgodzisz?! Naprawdę, jesteś kochany, Henry. Wpadłam na idealny pomysł.

A jaki? – odezwał się niespodziewanie milczący dotąd Olivier.

– A taki – mówiąc, rzuciła porozumiewawcze spojrzenie w stronę siedzącej nieopodal ciotki – że mam ogromną chęć poznać was z Anitą i Alexem. Właśnie taki pomysł – zdecydowanie oznajmiła Diana. – Jeśli macie ochotę, to nawet jutro, o ile mają czas. Myślę, że będzie prościej, jak sami z tobą porozmawiają o tym ich zwariowanym pomyśle, a raczej pomyśle Anity.

– No, dobrze, powiedzmy, że mnie przekonałaś, Diano. Ale jak to zrobisz? Zadzwonisz do nich do Polski?

– Oni są w Manchester! Przyjechali razem ze mną.

– Coś takiego? Skąd miałbym wiedzieć? – zdziwił się Henry, spoglądając na Dianę.

– Fakt, masz rację.

– Nie wiedziałem, że twoi przyjaciele mieszkają w Manchester. Czy to znaczy, że naprawdę będę mógł ich poznać?

– Oczywiście, Henry, o ile zechcesz porozmawiać z nimi o tym szalonym pomyśle Anity, aby bryczką jechać do kościoła.

– Może to nie jest wcale taki zwariowany pomysł – odezwała się ciotka. – Młodzi bywają czasem ekscentryczni.

– Powiedzmy. Jak na początku pomysł wydał mi się niedorzeczny, tak teraz zaczyna mi się podobać – stwierdził Henry.

– Diana roześmiała się uradowana, nalewając sobie kolejną filiżankę herbaty. Zamyśliła się, próbując przypomnieć wydarzenia ze swojego ślubu, które po odejściu męża próbowała wyrzucić z pamięci. Przeszłość na chwilę powróciła.

W ciągu następnych kilku minut siedzieli wszyscy, już uśmiechnięci, jedząc ciasto i popijając herbatę i kawę. W pewnym momencie Emilia zerknęła na zegar. Było sporo po jedenastej. Dotarło do niej, że powinny z Dianą zbierać się do wyjścia, bo autobus nie będzie czekał.

– Przepraszam, moi drodzy, miło było, ale na nas już czas.

Mówiąc, zerkała porozumiewawczo na Oliviera, który walczył z pokusą, aby zostać jak najdłużej. Wstał, ociągając się leniwie i zaraz szybkim krokiem skierował się w stronę drzwi, przy których stały przygotowane już do wyjścia Diana i Emilia.

– No, cóż, w takim razie do szybkiego zobaczenia!

– Czyli kiedy? – zapytała Wanda.

– Jeśli nie masz planów na lepsze spędzenie Nowego Roku, to zapraszamy do nas – radośnie oznajmiła Emila.

– Czy to oznacza, że chcecie zaprosić nas do siebie?

– Tak! I nie przyjmuję odmowy. Szczegóły omówimy telefonicznie.

– To świetny pomysł – przyznał Henry. – Wprost genialny! – klasnął w dłonie z wielkim entuzjazmem. – Zaczekajcie! Sanie czekają. Odwiozę was na przystanek. Woźnica gotowy do drogi. Nie pozwolę na to, abyście szli dwa kilometry pieszo przez zaśnieżony las! Pomyślałem, że będziecie chcieli przejechać się saniami jeszcze raz.

– A pewnie – wypaliła bez zastanowienia Diana.

– W takim razie, jedziemy!

– Do zobaczenia, Wando – powiedziała Emilia, stojąc już jedną nogą na zewnątrz.

– Do zobaczenia, moi drodzy.

Zbliżyła się i ucałowała wychodzącą już przyjaciółkę w policzek, zamykając za nimi drzwi.

Kiedy wszyscy znaleźli się w saniach, Diana pomyślała: – Henry znów zachował się jak mężczyzna, jak zwykle znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie, jak zwykle skory do pomocy. Błyskawicznie nachyliła się do jego ucha, szepcąc: – Dzięki za wszystko, Henry.

– Od czego ma się przyjaciół? – odpowiedział z dumą.

Tego popołudnia pogoda im sprzyjała. Było wprawdzie mroźno, ale bezśnieżnie, nawet od jakiegoś czasu przebijało się przez chmury słońce, a leciutki podmuch wiatru owiewał ich twarze.

 

**

– Święta, święta i po świętach – zaśmiała się Diana, pijąc swoją poranną kawę w towarzystwie ciotki.

Na słowa Diany uśmiechnęła się, z rozrzewnieniem wspominając minione dni. Siedziały na kanapie przy choince rozświetlonej kolorowymi światełkami.

– Tak bardzo cieszę się, że jesteś ze mną, Diano – powiedziała z wyczuwalną radością w głosie.

Obie w tym samym czasie sięgnęły po filiżanki z kawą. Diana doskonale wiedziała, że mówi to szczerze i jak wiele uczucia włożyła w te słowa.

– Do Sylwestra zostały zaledwie cztery dni. Trzeba do tego dnia zacząć się pomału przygotowywać – stwierdziła Emilia.

Diana myślała, że Emilia ma ochotę na pogawędkę. Tymczasem Emilia wstała raptownie:

– No tak, ja tu gadu, gadu, a na dziewiątą umówiona jestem z koleżankami na próbę chóru, która zajmie mi jakieś dwie godziny.

– Czy to znaczy, że na ten czas mnie porzucasz? W takim razie wybieram się na zakupy. Myślę, że dobrze mi zrobi taki spacer.

Sypał lekki śnieg, było dość mroźno. Po kilometrze Diana poczuła, jak zaczynają uwierać ją buty. – Cholera – zaklęła. Są skórzane i dałam za nie tyle kasy...

Dziesięć minut później zatrzymała się w półmroku, zerkając na szybę sklepową, za którą poznała charakterystyczną postać Emmy, stojącej za ladą i rozmawiającej przez komórkę. Weszła do sklepiku z owocami, warzywami i słodkimi napojami, równiutko ustawionymi na górnych półkach. Na widok klientki uśmiechnęła się promiennie, odkładając komórkę na blat. Diana zlustrowała ją badawczo od stóp do głowy. Jak na swoje lata, była zgrabną, szczupłą kobietą. Krótko ścięte włosy, pomalowane na blond. Zresztą, twarzowy kolor, przyznała.

– W czym mogę pomóc? – zapytała zza lady miłym głosem.

Diana stała chwilę przed nią, zanim powiedziała: – Poproszę kilogram pomarańczy, kilogram śliwek, awokado i kilogram tych pięknych, o czerwonej skórce, jabłek.

Uśmiechnęła się, a sprzedawczyni odwzajemniła uśmiech. Żadna z nich nie dostrzegła jednak w tych uśmiechach szczerości. Diana na wszelki wypadek odwróciła się błyskawicznie udając, że rozgląda się po półkach i zastanawiając, co jeszcze niby mogłaby kupić. Zawahała się, by po chwili poprosić o dwa soki z górnej półki.

– Proszę doliczyć jeszcze do rachunku dwa dżemy malinowe.

– To wszystko?

– Tak, to wszystko – zakomunikowała zimno. – A w zasadzie nie – głos Diany zabrzmiał bardziej zdecydowanie. – Ale nie o towarze chciałam z panią porozmawiać.

– W takim razie słucham, o co chodzi?

– Czy mam przyjemność rozmawiać z panią Emmą Mason? – zapytała grzecznie, wypuszczając powietrze z ust.

– Taaak – odpowiedziała, przeciągając słowo i wbijając pytający wzrok w twarz Diany. – A kim pani jest, jeśli mogę zapytać?

– Ja... Moje nazwisko nic pani nie powie. Nazywam się Diana Potocka – dodała grzecznie. – Jestem kuzynką Emilii Fox, pani znajomej z dawnych lat. Myślę, że pani wie, o kim mówię, powinna pani ją pamiętać.

Na te słowa Emma zamarła. Dłuższą chwilę stała jak sparaliżowana, a chwilę później zdolna była tylko do wypowiedzenia trzech słów:

– Kuzynka Emilii Fox?

– Tak, przytaknęła Diana. Nie przesłyszała się pani – dodała pewnym głosem.

– Czego pani ode mnie chce? – wychrypiała wreszcie Emma.

– Prawdy.

– Jakiej prawdy? – zapytała Emma czując, jak łamie się jej głos.

– Chciałam tylko porozmawiać, o ile wyrazi pani zgodę, nie zajmę dużo czasu.

– Jednak nadal nie rozumiem, dlaczego pani do mnie przyszła? – zapytała zimnym głosem Emma. – O czym niby miałabym z panią rozmawiać?

– Dlaczego? Zaraz pani powiem, dlaczego do pani przyszłam. Jak pani mogła tak perfidnie zachować się wobec tej cudownej kobiety wiele lat temu, proszę odpowiedzieć tylko na to pytanie!

– O czym pani mówi?

– Już pani dobrze wie.

Na te słowa Emma spuściła wzrok.

– Wiem, że Emilia nigdy czegoś takiego by mi nie zrobiła, była szlachetną i dobrą dziewczyną. Nie taką, jak ja. Wiem, co o mnie myślicie, ale ja wtedy nie myślałam logicznie, nie zdawałam sobie sprawy ze skutków mojego kłamstwa. Nie przypuszczałam, że Ben okaże się tak łatwowierny.

Emma ponownie odwróciła głowę, by nie patrzeć Dianie w oczy.

– Przepraszam – wzięła twarz w dłonie i zaczęła płakać.

Diana nic nie mówiła, czekała cierpliwie, aż emocje trochę miną. Pozwoliła jej wypłakać się.

– Już nigdy nie będzie możliwości naprawić tego kłamstwa. To było tak dawno, nie znajduję słów na swoje usprawiedliwienie.

– Dlaczego, po prostu, nie pójdzie pani do niej i jej nie przeprosi? Czasu się nie cofnie, ale warto przynajmniej oczyścić sumienie.

Rozmawiały jeszcze przez chwilę. Diana podziękowała za rozmowę, a wychodząc dodała:

– Mam nadzieję, że zastanowi się pani nad moją propozycją. Im szybciej, tym lepiej.

Emma przez dłuższą chwilę słuchała ze zmarszczonym czołem. Stała, kiwając głową w lekkim zamyśleniu.

– Jeżeli zdecyduje się pani na rozmowę z Emilią, to tak jak się umówiłyśmy – będziemy czekały na panią jutro o siedemnastej. Pójdę już. Dziękuję pani za szczerą rozmowę. Proszę mi uwierzyć, będzie dobrze.

Emma stała wpatrzona w szybę, za którą było widać oddalającą się Dianę.

Kiedy weszła z zakupami do domu, ciotki jeszcze nie było. Rzuciła zakupy na stół. Odstawiając nerwowo krzesło, usiadła przy stole, zastanawiając się, czy dobrze zrobiła rozmawiając z Emmą i zapraszając bez konsultacji z ciotką.

– Chyba nieźle namieszałam – pomyślała, drapiąc się paznokciem w policzek. – Może nie będzie aż tak źle?

– Witaj, Diano! – zawołała radosnym głosem Emilia, wchodząc do kuchni, gdzie Diana wciąż siedziała przy stole z dość niewyraźną miną.

Emilia odstawiła drugie krzesło i usiadła przy Dianie.

– Odnoszę wrażenie, że coś się stało. Masz jakąś nietęgą minę. Powiedz, proszę, co się wydarzyło? – zapytała ostrożnie.

Diana, patrząc na ciotkę, szybko powiedziała:

– Widziałam się i rozmawiałam dzisiaj z Emmą Mason... – urwała, wstając gwałtownie z krzesła.

– Co ty mówisz? Dlaczego do niej poszłaś? Czy ja cię o to prosiłam? Chyba do reszty zwariowałaś!

Na dłuższą chwilę zapadła martwa cisza. Emilia, nieco odrętwiała, patrzyła na stojącą przy oknie Dianę, która ponownie usiadła i na ile było to możliwe, spojrzała ciotce w oczy. Emilia podniosła głowę, a jej wzrok skierowany był gdzieś w przestrzeń, jakby usiłowała odnaleźć tam jakieś właściwe słowa.

– Ja jej nienawidzę – powiedziała, gotując się cała w środku. – I nigdy jej tego nie zapomnę. Nigdy!

– Ciociu – odezwała się niepewnie Diana. – Ja zaprosiłam ją na jutro do nas. Nie wiem czy przyjdzie, ale wyglądało na to, że rozważa takie postanowienie.

– To nieprawda? Ty chyba żartujesz, Diano?! To jakaś bzdura! O czym ty mówisz? Ja mam się z nią spotkać i rozmawiać?

To powiedziawszy, chwyciła leżący na stole portfel i cisnęła nim o podłogę.

– A niech to!!! – krzyknęła, stukając przy tym dłonią w stół i zaciskając nerwowo usta. Otrząsnęła się jednak, próbując pozbierać się i ogarnąć to, co przed chwilą usłyszała. – Myślisz Diano – mówiła już spokojniejszym głosem – że poczuję się lepiej, jak dam jej szansę na rozmowę?

– Nie wiem, ciociu, ale chyba chcesz się tego dowiedzieć? Daj jej szansę, proszę.

– Nie jestem pewna – odparła ciotka szczerze. – Nie jestem gotowa spotkać się z nią twarzą w twarz...

– Jesteś wspaniałą, mądrą i inteligentną kobietą, ciociu. Poradzisz sobie. Emma coraz bardziej upewniała się w przekonaniu, że to spotkanie może jednak ma sens.

– Mam wrażenie, Diano, że mimo wszystko boję się tego spotkania, ale tak na wszelki wypadek – bądź jutro w domu.

– Eee, no coś ty, ciociu? Wydaje mi się, że przesadzasz. O ile ona przyjdzie, na pewno zechce porozmawiać z tobą w cztery oczy. Moim zdaniem, Emilio, w żadnym wypadku nie powinnam uczestniczyć przy tej rozmowie.

– Jesteś pewna?

– Oczywiście.

Emila popatrzyła na Dianę ze zdumieniem.

– Mam pytanie, ciociu. Powiedz mi, czy powinniśmy powiedzieć jej o Benie? W końcu to jej brat, może powinna wiedzieć?

– No tak, w zasadzie to zrozumiałe – Emilia pokiwała głową. – Przypominam ci jednak, że to ona pierwsza zerwała z nim swoje siostrzane relacje, podczas gdy on wtedy prawdopodobnie potrzebował jej i jej wytłumaczenia – kontynuowała nieco wzburzona Emilia, wygrzebując zatopione w pamięci wspomnienia związane z pojawianiem się w jej życiu Emmy. – Moim zdaniem na razie nie powinniśmy jej nic wspominać. Myślę, że będzie jeszcze niejedna okazja powiedzieć jej o tym.

– Jasne! – Diana uśmiechnęła się, podsuwając ciotce duże, czerwone jabłko.

**

Tego dnia było zdecydowanie chłodno. Mróz był znacznie większy, niż przed dwoma dniami. Emilia wracała z kościoła dość szybkim krokiem, czując jak chłód ogarnia jej całe ciało. W kuchni Diana czekała na nią z talerzem gorącego rosołu.

– Dzięki, Diano. Miałaś świetny pomysł z tym rosołem.

Czuła, jak gorący płyn rozgrzewa ją od środka. Zerknęła przez okno, za którym zaczął wiać spory wiatr, przez co i w kuchni zrobiło się chłodniej, mimo, że okna były dobrze uszczelnione.

Nagle usłyszały pukanie do drzwi. Odruchowo spojrzała na zegarek. Dochodziła siedemnasta. Emilia była pewna, że to Emma.

– Diano, otwórz, proszę.

Diana podniosła się z krzesła, z niechęcią podeszła do drzwi, otwierając je. Za progiem stała zmarznięta i cała w płatkach śniegu Emma.

– Dzień dobry, pani Diano. Przyszłam – w jej oczach malował się strach. Stała dłuższą chwilę w progu.

– Mogę wejść? – zapytała ściszonym głosem.

– Oczywiście, pani Emmo, zapraszamy. Proszę rozebrać się – wskazała miejsce, gdzie mogłaby powiesić futerko i czapkę.

Na widok wchodzącej do kuchni Emmy Emilia wstała, mierząc ją zimnym wzrokiem. Emma cały czas miała spuszczony wzrok.

– Wejdź w końcu – zaprosiła chłodnym głosem Emilia, starając się mówić naturalnie, jednak czuła, że nie do końca to tak wyszło.

– Dziękuję – wyszeptała, po czym przysunęła sobie krzesło i usiadła naprzeciwko ciotki.

Emilii kotłowały się w głowie wszystkie usłyszane przed laty słowa, wypowiedziane przez Emmę, rozsypując się i układając na nowo, nabierając kolejnych znaczeń. Kłamstwo, Ben, błąd, zaufanie, on wie. Wie. Czuła, jak powoli wraca jej świadomość. Potarła skroń dłonią, patrząc Emmie w oczy.

– Dużo czasu ci to zajęło, Emmo zanim zdecydowałaś się do mnie przyjść.

Na słowa Emilii wzięła kilka głębokich oddechów. Czuła, że im dłużej będzie to odkładała, tym trudniej będzie zacząć rozmowę. Przez cały dzień chodziła po mieszkaniu odrętwiała ze strachu na samą myśl, że będzie musiała podjąć ten temat i stawić czoło przeszłości. Chcąc jak najszybciej zacząć rozmowę, raczej wyszeptała, bo napływające jej do oczu łzy zaczęły płynąć już po policzkach:

– Wiem, że samo słowo „przepraszam” nie wystarczy. Nie mogę cofnąć czasu i tego, co się stało, tego co zrobiłam tobie i Benowi. Chcę prosić o wybaczenie. Wiem, że ciężko zawiniłam i żałuję tego najbardziej na świecie. Nie wyobrażam sobie, żebyś mnie przekreśliła, choć zrozumiem, jeśli to zrobisz. Najgorsze jest to, że dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jaką okazałam się wredną osobą. Zniszczyłam ci coś, co kochałaś najbardziej na świecie, twoją miłość do Bena.

Opuściła głowę. Cały czas miała łzy w oczach. Spojrzała w końcu na Emilię niepewnie, nie wiedząc, czego oczekiwać i jak potoczy się ich dalsza rozmowa.

– Zrujnowałam życie tobie i Benowi. Życie Oliviera zamieniłam w piekło. Boże, co ja narobiłam. Przepraszam cię raz jeszcze – wyszeptała przez łzy.

– Za bardzo cieszę się życiem, żeby rozpamiętywać przeszłość, która i tak nie wróci – odezwała się Emilia, wstając z krzesła.

– To znaczy, że mi wybaczasz? – Emma wciąż miała oczy pełne łez i ściśnięte gardło. – Wybaczasz mi, Emilio?

– Miałam do ciebie mnóstwo pytań, ale ci ich nie zadam. Nie chcę rozdrapywać zabliźnionych ran – Emilia zamyśliła się na chwilę, czując uścisk w gardle. Teraz już wiedziała, że chłód Emmy stał się przyczyną tych zdarzeń.

Patrzyły na siebie, a łzy pojednania płynęły po policzkach obu kobiet.

Diana weszła cicho do pokoju z wiedeńskim sernikiem i dzbankiem świeżo zaparzonej herbaty, które postawiła na stole.

– Życzę smacznego – i wyszła, zamknąwszy za sobą drzwi.

Długo siedziała w kuchni, później wyszła na werandę. Chłód przyjemnie owiał jej twarz. Przymknęła oczy i z głową przechyloną do tyłu, pozwoliła odpłynąć myślom. Chociaż świeże powietrze na werandzie zdecydowanie odprężyło jej umysł, nadal wracały do niej kawałki rozmowy kobiet. Nie mogła podsłuchiwać tej rozmowy, nawet nie chciała. – Ciekawość i wścibstwo to nie moja bajka – pomyślała.

Zegar wybił dziesięć razy, gdy z lekkiego letargu obudziło Dianę dotknięcie dłoni ciotki i jej ciepły głos.

– Poszła przed kwadransem. Nie wiedziałam, że to się tak ułoży, że jej wybaczę. Że będę na siłach w ogóle z nią rozmawiać.

– Udało się – pomyślała Diana, bujając się w fotelu i uśmiechając do własnych myśli.

– Nie obiecywałam, że się uda, a jednak, potrafiłam wybaczyć. To się stało dzięki tobie, Diano – dokończyła już szeptem. – Wybaczyłam jej, naprawdę. Ale czy Olivier jej wybaczy, tego nie wiem.

 

**

Następnego dnia Dianę obudził telefon.

– Słucham – wychrypiała jeszcze zaspanym głosem.

– Cześć, mamuś. Mam złą wiadomość. Zmarła babcia Adama.

W jednej chwili otrzeźwiała, wstając z łóżka. Słuchawka zadrżała w jej ręku. Na krótko wiadomość ta odebrała jej zdolność mówienia, coś nagle wyrosło jej w gardle. W końcu zebrała się w sobie, odchrząknęła i odezwała ostrożnie:

– Tak mi przykro, żałuję, że nie było mi dane jej poznać.

– Żałuj, mamo. To była wspaniała, dobra i bardzo ciepła kobieta.

Łzy zaczęły płynąć po jej policzkach. Starała się zacisnąć powieki. Dotarło do Diany. Ben został wdowcem. Obejrzała się za siebie, czując czyjąś bliskość.

– Domyślam, się, że otrzymałaś jakąś złą wiadomość – szepnęła Emilia.

– Tak, ciociu. Właśnie dzwoniła Wera.

Diana wstała, zaczęła wpatrywać się w ciotkę, która stanęła przy choince, poprawiając opadający z gałązek łańcuch.

– O co chodzi? Powiedz – westchnęła Emilia, pełna najgorszych przeczuć.

– Jakiś czas temu zachorowała babcia Adama. Krótko mówiąc, zmarła wczoraj żona Bena.

Nastała cisza. Emilia usiadła na skraju kanapy. – Ben jest wolny – taka pierwsza myśl zaświtała w jej głowie. Nabrała powietrza tak szybko, że nieomal zakrztusiła się własną śliną. Odrzucając myśli o nim, wypowiedziała prawie szeptem:

– Mój Boże, współczuję mu. Wiem, jakie to smutne i przykre, kiedy traci się bliską osobę.

Wstała i bez słowa wyszła. Diana pomyślała o dwóch kobietach, które nigdy się nie poznały. Emilia i ta już nieżyjąca. Jedno je łączyło – miłość do tego samego mężczyzny. Odwróciła wzrok w kierunku okna. Przed oczyma stanęła jej uśmiechnięta i szczęśliwa twarz Adama, z którym rozmawiała niespełna pięć dni temu. Może właśnie dlatego tak dokładnie wryła się w jej pamięć? Na pewno bardzo za nią tęskni – pomyślała.

Gdy do kuchni weszła Emilia, Diana stała przy blacie kuchennym, krojąc wędlinę.

– Zaraz podaję śniadanie.

W tej chwili otworzyły się drzwi i z szerokim uśmiechem na twarzy wszedł Olivier.

– Miło cię widzieć, synu. Dobrze, że już wstałeś. W takim razie możemy jeść śniadanie. Co powiesz na jajka na bekonie?

Uśmiechnął się w odpowiedzi, obdarzając ją swoim uśmiechem, który sprawiał, że była bardzo szczęśliwa.

– Zjem śniadanie i będę się zbierał – oznajmił Olivier, uśmiechając się do matki, a następnie do Diany.

– Gdzie ci tak spieszno? – zapytała zdziwiona Emilia.

– Do kościoła, mamo. Do kościoła.

Spojrzał w okno, za którym w oddali można było dostrzec czubek kościelnego dachu. Uśmiechnął się, wstał, podziękował za miłe towarzystwo przy śniadaniu i ubrał się ciepło. Widać było, że nie do końca miał ochotę wychodzić z domu. Kiedy stanął w drzwiach kuchni, aby pożegnać się z matką i Dianą, zorientował się, że coś jest nie tak, coś je trapi. Kątem oka popatrywał na matkę, która siedziała ze zmarszczonym czołem, rzucając dwuznaczne spojrzenia w stronę Diany. Był coraz bardziej przekonany, że podjęta przez niego decyzja o wyjściu jest słuszna.

– W takim razie do wieczora – wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Przez kilka minut od wyjścia Oliviera mówiły niewiele. Obu nie było spieszno do podjęcia wcześniej przerwanej rozmowy. Diana nieustannie wracała myślami do Weroniki i Adama. Tak bardzo chciałaby ich zobaczyć i pocieszyć. Zerknęła na siedzącą obok ciotkę. Czuła, że czeka na rozmowę, ale nie wiedziała jak zacząć.

– Emilio, czy teraz zdecydujesz się pojechać do Polski, porozmawiać z Benem? – zapytała, przechodząc do rzeczy.

Po tych słowach ugryzła się w język, żałując swego pytania, ale było za późno. Kiedy ponownie otworzyła usta, aby przeprosić za swoje niestosowne pytanie, Emilia uprzedziła ją:

– Wiedziałam, że zapytasz o to.

Czoło Emilii wygładziło się. Siedziała spokojna. Jednym gestem wsunęła rękę do kieszeni fartucha, wyjmując z niej mały przedmiot. Poszła do salonu i położyła do szuflady, gdzie od lat było stałe jego miejsce. Bez słowa wróciła do pokoju, do siedzącej przy stoliku Diany, której chciała powiedzieć o podjętej decyzji. Teraz, jak nigdy przedtem, była pewna o jej podjęciu. Pojedzie do Polski!

– Podjęłam decyzję. Myślę, że za parę miesięcy będzie odpowiedni moment, aby pojechać do Polski – powiedziała głośno.

– Jesteś tego pewna, Emilio? Naprawdę tego chcesz?

– Tak.

– Cieszę się. Musimy w takim razie zastanowić się nad terminem twego przyjazdu.

– Jeszcze nie teraz – ostudziła zapał Diany. – Najpierw przyniosę kawę, chętnie się napiję.

– A mogę prosić o kawałek tego dobrego ciasta, a najlepiej dwa?

– Myślę, że to dobry dodatek do kawy.

– Kawa gotowa – oznajmiła Emilia, wchodząc z dzbanuszkiem i tacą pokrojonego sernika.

– Dzięki, ciociu. Przepraszam, ale mam zbyt słabą wolę, aby nie skusić się na kolejny kawałek tego smakołyku – z wielką gracją nałożyła sobie porcję sernika.

– Proszę cię Diano o jedno. Obiecaj mi, że do mojego wyjazdu nie wyjawisz mu prawdy o mnie. Chcę zrobić to po swojemu. Nie zrozum mnie źle, ale wydaje mi się, że tak będzie lepiej. Obiecujesz?

– Obiecuję, ale dlaczego?

– Nie wiem, jednak czuję, że tak właśnie będzie lepiej. No i chcę mu zrobić niespodziankę. Na pewno będzie lepiej, jak na razie zachowasz to dla siebie.

Diana patrzyła na ciotkę. Wyglądała, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. Pochyliła się nad stołem i zaczęła popijać kawę ze swojej ulubionej filiżanki.

Diana spojrzała w stronę werandy. Z zamyślenia wyrwał ją odgłos spadającej torebki, która wisiała na oparciu fotela. Przypomniała sobie, że dzisiejszego dnia miała skontaktować się z Anitą. Poszła na werandę, schyliła się i podniosła torebkę, wyjęła z niej telefon i wybrała numer do Anity. Gdy Anita odebrała po drugim dzwonku, wyjaśniła jej cel rozmowy.

– Nie mogę się już doczekać, kiedy ciebie zobaczę – brzmiał zadowolony głos po drugiej stronie. – Musisz nas koniecznie odwiedzić i to jeszcze dzisiaj. Możemy spotkać się po południu. Może być o siedemnastej? Alex przyjedzie po ciebie, bądź gotowa – dodała.

– W porządku, będę gotowa – zgodziła się bez zastanowienia.

– Świetnie, zatem jesteśmy umówione.

 

**

Gdy jechała z Alexem, zaczął padać śnieg. Spojrzała w niebo przez samochodową szybę z nadzieją, że za kilka minut zobaczy swoją przyjaciółkę i jej dom, o którym tak dużo mówiła. Wkrótce Alex zaparkował samochód na podjeździe. Kiedy wychodziła z pojazdu, pod jej stopami zachrzęścił zmrożony śnieg. Zatrzymała się kilka kroków przed wejściem, lustrując wzrokiem posesję. Anita, która już od dłuższego czasu nie mogła doczekać się ich przyjazdu, bez przerwy zerkała przez okno na podjazd.

– Piękny dom – pomyślała Diana i od razu spostrzegła stojącą w oknie Anitę.

– Diana, fantastycznie, że jesteś – ucieszyła się Anita na widok wchodzącej Diany, witając ją w szeroko otwartych drzwiach.

– Wejdź, proszę.

– Przytulnie tu – stwierdziła Diana, wchodząc do pokoju i rozglądając się delikatnie po jego umeblowaniu.

– Dzięki. Urządzanie go stało się naszą pasją – dumnie oznajmiła Anita.

Przez chwilę Diana poczuła się jakby u siebie. Przypomniała swój dom, jak go urządzała i czym był dla niej kiedyś. Odtworzyła wspomnienia, na nowo odczuła tamte emocje. – A teraz – pusty. Może kiedyś, ktoś...

Po kilku minutach cała trójka siedziała przy pięknie nakrytym stole.

– To może winka? – Alex uniósł butelkę, zachęcając.

– A i chętnie.

Alex rozlał do kieliszków wino, podając je kobietom, a chwilę później wniósł paterę z pokrojonymi ciastami.

– Ciepłe danie podamy później – powiedział po angielsku.

Diana zdała Anicie szczegółową relację z rozmowy z Henrym, dotyczącą ich ślubu. Anita słuchała z uwagą.

– I wiesz, co? Zgodził się.

Przez chwilę Anita wpatrywała się w przyjaciółkę z niedowierzaniem.

– Naprawdę się zgodził? Czy to znaczy, że wypożyczy nam tę bryczkę?

– Mało tego. Powiedział, że jak trzeba, to sam was zawiezie, o ile zdecydujecie się na taki transport.

– Naprawdę, Diano? Nie wierzę!

– Teraz pozostało nam jedynie spotkać się z Henrym i omówić szczegóły.

– Zapytam cię z czystej ciekawości, jakie było jego zdanie na ten temat?

– Najpierw roześmiał się głośno, powiedziałabym, bardzo głośno, chwilę później nic nie mówił, a po dłuższym namyśle przyznał, że to wcale nie taki głupi pomysł, jak mu się wcześniej wydawało.

– W takim razie umów nas na rozmowę i to jak najszybciej, proszę cię.

– Nie ma sprawy.

– Jesteś niesamowita, Diano – wyszeptała z zachwytem.

– A od czego ma się przyjaciół, moja droga – odparła Diana, nie kryjąc zadowolenia i trochę nieuzasadnionej dumy. – Właściwie to można już śmiało powiedzieć, że sprawa jest załatwiona. Mam tylko nadzieję, że już się nie rozmyślisz.

– No skąd, na pewno się nie rozmyślę. No dobrze, to teraz opowiadaj, co u Emilii.

Po mile spędzonym popołudniu u Anity i Alexa, Diana wróciła do cichego mieszkania. Ciotki nie było, tylko Wenus przydreptała cicho, ocierając się o jej nogi. Zaparzyła herbatę i z filiżanką usiadła przy laptopie. Od razu zauważyła, że Wera próbowała skontaktować się z nią wielokrotnie. W tym momencie znów dało się słyszeć sygnał wywołania.

– No, co tam, Weroniko? Tak mocno stęskniłaś się za swoją mamą?

Na monitorze zobaczyła twarz córki bez śladu uśmiechu.

– Co taka posępna mina, stało się coś? – zapytała, widząc jak córka niespokojnie kręci się przed kamerą.

– Chciałam poczekać, aż wrócisz do kraju, ale zdecydowałam, że powiem ci teraz.

– No, mów – ponaglała ją matka.

– Bo widzisz, ojciec odwiedził mnie wczoraj w naszym domu oznajmiając, że za miesiąc wyjeżdża na stałe do Stanów. Oczywiście, ze swoja lalą – dodała złośliwie. – Zaproponował mi, a właściwie w ramach rekompensaty za to zło, które nam wyrządził, abym na stałe zamieszkała w jego domu. O ile się zgodzę, zapisze mi go notarialnie. Pomyślałam, że byłoby zbrodnią nie przyjąć jego oferty. Zgodziłam się. Muszę dodać, że mieszkanie jest piękne.

– Nie wątpię. Co jak co, ale zawsze miał dobry gust we wszystkim, nawet w kobietach. Świnia – dodała. – To czemu masz taką smutną minę?

– No bo nie wiedziałam, jak zareagujesz. Nie jest jeszcze za późno, aby zmienić decyzję.

– Nic nie zmieniaj. A on, jak się okazało, nie jest takim ślepym egoistą, jak myślałam – roześmiała się już Diana.

Dianie taki stan rzeczy podobał się, choć wolała, by Weronika zamieszkała z nią w jej dużym, własnym domu. Zaletą życia osobno był w zasadzie fakt, że Weronika mogłaby wychodzić gdzie i kiedy chce, żyjąc swym własnym życiem, zająć się swoimi sprawami, a nawet kochać się z Adamem, kiedy będą mieli na to ochotę. Ostatnio Wera z Adamem doszli do wniosku, że jest to odpowiedni moment, aby zamieszkać razem.

– Aha, jeszcze jedno, mamo. Jutro pogrzeb babci Adama.

– Przykro mi, córeczko. A jak trzyma się jego dziadek?

– Cóż, jakoś się trzyma.

– Diana pogładziła czule widoczną na ekranie twarz Weroniki.

– Mamuś, będę już kończyła. Przyszedł Adam, jedziemy zaraz do Trojanowic.

– Rozumiem. Do zobaczenia za kilka dni.

Diana, choć w pierwszej chwili pomyślała o perspektywie przymusowej samotności w tak dużym domu, teraz w głębi duszy cieszyła się, że będzie miała czas tylko dla siebie po powrocie do kraju. Mogła dzięki temu spokojnie pomyśleć i zastanowić się nad wieloma sprawami. Zamknęła laptopa i odetchnęła spokojnie.

 

***

31 grudnia 2014 r. Manchester

 

Tego ranka minuty wlokły się spokojnie. Diana z Emilią siedziały w kuchni, celebrując picie swojej porannej kawy. Za oknem wirowały płatki śniegu i wiał silny wiatr. W mieszkaniu było jednak przyjemnie i ciepło od rozpalonego kominka. Jakby umówiły się, obie jednocześnie spojrzały na zegar, który wskazywał za minutę dziewiątą.

– Wiem, o czym myślisz, Emilio – rzuciła pewnie, gładząc ciotkę po wierzchu jej dłoni. – Myślisz o tych kilkunastu godzinach, jakie pozostały nam do Nowego Roku?

– Tak, rzeczywiście. Zbliża się koniec roku, a wraz z nim podsumowania, refleksje – zaczęła ciotka. – Szczerze mówiąc, był to dla mnie naprawdę dobry rok. A to wszystko dzięki tobie. Ty przyczyniłaś się do tego, że w tym roku czułam się inaczej. Samotność, która do niedawna była moją wierną przyjaciółką, którą z czasem nawet „polubiłam” i która wiernie obchodziła ze mną ubiegłoroczny Nowy Rok, odeszła. Teraz jest już inaczej. Nie jestem już cały czas sama. Mam ciebie i twoje wsparcie. Dzisiejszego wieczoru zamierzam dobrze się bawić. Ale chyba najpierw powinnam przygotować się na przyjęcie gości, ustalić jakieś dobre menu.

– A może dałoby się coś zorganizować? Pomyśleć, żeby ten dzień spędzić jakoś inaczej? – zapytała Diana, podążając za ciotką do kuchni.

– Nie rozumiem – ciotka zatrzymała się i spojrzała na nią pytająco.

– No, gdybyśmy na przykład Nowy Rok przywitali przy jakimś ognisku, z szampanem, gorącym bigosem i kiełbaską?

– Mówisz naprawdę poważnie?

– A czemu nie?

– Bo to tak jakoś... A poza tym, nie wiem, co na to powiedzieliby pozostali goście.

– Zobaczysz, ciociu. Będą zadowoleni, ja to wiem.

No tak, ale teraz trzeba pomyśleć, jak to przygotować?

– Czyli rozumiem, że akceptujesz mój pomysł? To bierzmy się do roboty!

– Spokojnie, skończymy najpierw naszą kawę. Mamy jeszcze sporo czasu.

Po dwóch godzinach tuż obok miejsca przeznaczonego na ognisko, leżała duża ilość przygotowanego chrustu. W szopie Emilia znalazła dwa stare pieńki, do których planowała wstawić świeczki. Po paru minutach stał już za paleniskiem trójnóg, w którym miałby się grzać bigos i grochówka do wyboru. – Zaraz się nią zajmę – pomyślała.

– Diano, tu leżą grube polana, zobacz. Poprosimy Henry’ego, to nam je rozpali. Dadzą nam dużo ciepła, bo od chrustu to go za wiele nie będzie.

Diana stała z otwartą buzią, patrzyła na ciotkę pełną zapału i na jej poczynania. Chwilę później na gazie stał już duży garnek, w którym gotowały się warzywa i groch na zupę. Obok bulgotał bigos.

O dziewiętnastej wszystko już było przygotowane i czekało na gości. Emilia siedziała w kuchni przy oknie szczęśliwa, ale...

– Rok temu o tej porze byłam w kościele. Rok temu czułam się beznadziejnie i samotnie. Rok temu o dwudziestej trzeciej już spałam! Rok temu przespałam przywitanie Nowego Roku. Ot i wszystko! A za to, co przede mną, za ten nadchodzący rok, który przyjdzie mi żegnać z przyjaciółmi, dziękuję ci, Diano.

Wkrótce zaczęli zjeżdżać się pierwsi goście – Anita z Alexem, po kwadransie weszła uśmiechnięta Wanda, a za nią Henry, który już od progu tryskał humorem. Ucieszył się jeszcze bardziej, widząc znajome twarze. Goście zaczęli powoli gromadzić się przy stole. Po kolejnym kwadransie dołączył do nich Olivier. Podobnie, jak i pozostali, nie zdawał sobie sprawy z niespodzianki, jaką przygotowały na drugą część wieczoru. Diana uśmiechała się bardzo tajemniczo.

Kiedy wszyscy siedzieli na swoich miejscach, Emilia raz jeszcze serdecznie powitała całe towarzystwo. Czuła, jak zaczyna poddawać się emocjom, mając tylko nadzieję, że wszystko dobrze wypadnie i nie będzie żałowała, że przystała na pomysł Diany.

– Jakże jestem szczęśliwa, mogąc was wszystkich gościć w moim domu. To mój pierwszy od wielu lat Sylwester spędzony w większym gronie, w dodatku przy tak wspaniałych bliskich memu sercu osobach – po tych słowach wstała i zaczęła całować każdego z osobna.

– To może po kieliszeczku, za ten stary, mijający rok? – zasugerował Henry z radosnym uśmiechem.

– Nie wiem, na co jeszcze czekasz? – zawtórował Olivier.

– W takim razie poproszę o kieliszki. Mam zamiar napełnić je do pełna i nie mam zamiaru uronić ani kropelki i nie radzę robić tego nikomu – zaśmiał się Henry.

Do jedenastej dyskutowali, śmieli się. Olivier i Henry opowiadali różne historyjki i dowcipy. Wszyscy doskonale się bawili, rozkoszując się swoim towarzystwem. Radosne śmiechy przyjaciół przerwała Diana, a raczej lekkie stukanie łyżeczką o szklankę, trzymaną w jej ręku.

– Co powiecie na ognisko?

– Ognisko? Takie prawdziwe? – zapytała Anita.

– Takie najprawdziwsze – zaśmiała się Diana.

– Poważnie mówisz? – wtrącił Henry.

– A to niespodzianka! – wykrzyknęła Wanda.

– Mamy wszystko przygotowane. Tylko od was zależy, czy macie chęć spędzić ostatnie godziny w trochę nietypowy sposób – odezwała się wreszcie Emilia.

– Ale świetny pomysł, mamo. Wychodzimy, i to natychmiast. Ubieramy się ciepło i nie ma nas – powiedział Olivier i już po pięciu minutach gasił za wszystkimi światło. Pomysł Diany okazał się strzałem w dziesiątkę.

Ognisko rozpalił Henry. Diana z Emilią przyniosły kociołek z gorącą grochówką, a drugi z bigosem postawiły na przeznaczonym do tego trójnogu. Przy ognisku stały cztery wcześniej przyniesione tu pieńki i cztery krzesła. Nad ich głowami fruwały iskry z ogniska, a na niebie mrugały do nich gwiazdy. Na małym, podręcznym stoliku stały przygotowane wcześniej kieliszki, szklanki, jakieś potrawy i chleb. Obok w śniegu, w oczekiwaniu na Nowy Rok, chłodził się szampan.

Diana, patrząc w rozgwieżdżone niebo, poczuła w jednej chwili silną tęsknotę za córką. Z drugiej strony czuła, jak dusza jej raduje się, że jest właśnie tutaj, z tymi ludźmi.

Obok szampana sokole oko Henry’ego dostrzegło szyjki dwóch butelek wystających ze śniegu. Chwilę później pili wódkę z małych kieliszków, przegryzając pieczoną na ognisku kiełbasą i do wyboru grochówką lub bigosem. Zrobiła się typowa, domowa atmosfera, nawet bardzo gorąca, pomimo panującego mrozu.

Przed północą zaczęto odliczać sekundy. Szampan wystrzelił z hukiem i wszyscy zaczęli składać sobie życzenia.

– Szczęśliwego Nowego Roku, spełnienia marzeń – słychać było dokoła.

Dla Emilii i Oliviera było jasne, jakie to ma być życzenie. Stał, ujmując matki dłoń i uśmiechał się do niej.

– Niech się spełni, mamo – patrzył w jej oczy, w których błyszczało szczęście i nadzieja.

– Niech się spełni, synu. Nie sądziłam, że będę miała tyle szczęścia, by ten Nowy Rok witać z tobą.

– Ja również, mamo. Ale już tak będzie zawsze.

Siedząca na pieńku Wanda przechyliła kieliszek z szampanem w toaście:

– Miło razem z wami witać Nowy Rok. Mam nadzieję, że będzie dobry dla mnie i dla was, moich przyjaciół.

– A może za rok o tej porze to ja zorganizuję przyjęcie sylwestrowe u mnie, w Krakowie? Co wy na to? – zapytała szczerze Diana.

– Mam nadzieję, że mnie zaprosisz – zwrócił się do niej Henry z uśmiechem.

– Jasne, przyślę zaproszenie, na pewno!

– Z góry dziękuję.

Chwilę później Henry wzniósł kolejny toast:

– Wypijmy więc za to, co mówi Diana! Niech się spełni.

– Z przyjemnością! – odpowiedziała Diana, wychylając swój kieliszek do dna.

– Swoją drogą, czemu nie? Podoba mi się ten pomysł. Chętnie spędziłbym go w Polsce, w Krakowie – zasugerował Olivier.

Emilia na słowa syna zrobiła wielkie oczy i zaczęła przyglądać się mu z zaciekawieniem. Słychać było, jak lekko westchnęła. Przymknęła oczy, jakby zastanawiała się nad tymi słowami. – A może ma rację? – przemknęła jej myśl przez głowę.

– Czyli rozumiem, że akceptujecie moją propozycję, tak?

– Przyjedziemy, obiecuję, prawda, Henry? – Wanda zwróciła się do męża, zaglądając mu w oczy.

– Spokojnie, Wando! Nie zapominaj, że mamy cały rok na zastanowienie się i podjęcie decyzji.

– No właśnie. Zobaczymy – powiedziała cicho Emilia, odchrząkując.

Nagle uświadomiła sobie, że dlaczego niby nie pojechać razem do Polski? Ale teraz decyzji jeszcze nie podjęła. W pewien dziwny sposób pojęła, że obecność Diany wszystkich do siebie zbliża.

Stali przy ognisku jeszcze co najmniej kwadrans. Zaczął sypać śnieg, a stopy stojących przy ognisku coraz częściej zaczęły tupać w zmrożoną ziemię.

Po pierwszej przenieśli się do domu, gdzie dalej bawili się świetnie. Patrzyli jeszcze w okna, w których widać było rozświetlające się co i raz na niebie ognie i race.

Po paru godzinach Manchester pogrążyło się we śnie.

Szczęśliwego Nowego Roku, Ben...

 

***

4 stycznia 2014 r.

 

Diana miała spakowaną walizkę już od wczoraj. Sprawdziła raz jeszcze, czy ma dokumenty i bilet na samolot. Wszystko było w porządku, prócz ucisku w żołądku, który towarzyszył jej od pewnego czasu, a którego nie umiała się wyzbyć. Siedziała w kuchni z filiżanką kawy, patrząc na ośnieżone za oknem drzewa. Za chwilę w drzwiach ukazała się ciotka, oparta barkiem o futrynę drzwi.

Kawa? – zapytała Diana.

– Kawa. Zrób mi, a ja tymczasem pójdę do łazienki.

Diana zaparzyła kawę. W międzyczasie zrzuciła swój ulubiony, turkusowy szlafrok, włożyła wcześniej przygotowane jeansy i biały, dziany sweterek. Stanęła przed lustrem w korytarzu i przyjrzała się swojej twarzy. Odwróciła się i jej wzrok spoczął na komodzie, na której stały cztery drewniane ramki z czarno-białymi zdjęciami. Uśmiechnęła się do jednej z nich – do fotografii ojca i matki. Wzięła zdjęcie do ręki i długo się w nie wpatrywała. Ucałowała go i odstawiła na miejsce.

Emilia była w kuchni, pochylona nad blatem kuchennym szykowała śniadanie.

– Zjedz, proszę, Diano, zanim wyjedziesz na lotnisko.

– Chyba nie zdołam nic przełknąć.

Jednak na widok swoich ulubionych serów, które postawiła przed nią ciotka, Diana zmieniła zdanie.

– Dziękuję ci raz jeszcze, ciociu, za mile spędzone chwile w twoim domu.

– To ja dziękuję ci Diano za zaufanie i wyrozumiałość. Wiesz, jakie to było trudne tak się przed tobą otworzyć? Wstydziłam się powiedzieć o tym, że Olivier jest moim nieślubnym dzieckiem.

– A jakie to ma znaczenie? Masz wspaniałego syna i tylko to się liczy.

– Wiem, Diano.

Diana delikatnie zerknęła na zegarek. Czas pomału szykować się do wyjazdu. Z pewnym żalem wstała z krzesła. Podeszła i ucałowała ciotkę.

– Trzymaj się, ciociu. Do zobaczenia w kwietniu w Polsce, tak? – zapytała stanowczo.

– Na pewno, Diano – potwierdziła przez łzy.

Do taryfy dotarła biegiem. Ogarnęła jeszcze wzrokiem oddalające się, znane widoki. Przypomniała sobie, jak bardzo lubiła te miejsca. Starała się utrzymać w pamięci widoki Manchester, które powoli zostawało za nią.

 

***

Na lotnisku czekała na nią Weronika.

– Dobrze, że już jesteś, mamo. Tęskniłam za tobą.

– Na pewno? – zażartowała Diana, tuląc Werę w objęciach. – Do domu! – zarządziła, siedząc w samochodzie. – A obiad zjemy gdzieś po drodze. Może być sama gorąca zupa, taka jestem głodna.

Godzinę później Wera parkowała auto pod domem matki.

– A obiad? Zapomniałaś? – zapytała nerwowo.

W domu przywitał ją zapach smażonych kotletów i ugotowanych ziemniaków. Adam stał przy kuchennym stole, kończąc kroić warzywa na sałatkę.

– Dobrze, że już jesteście. Dzień dobry pani – przywitał się grzecznie i po chwili zaczął ustawiać talerze na stole.

– Diana stała w drzwiach z niedowierzaniem.

– Przygotowałeś obiad? – zapytała zdziwiona.

– To źle? – odpowiedział zalotnie.

– Ależ nie, ale czegoś takiego się nie spodziewałam.

Usiadła przy stole, uświadamiając sobie, jak dobrze, że jest w domu, a radość miała wypisaną na twarzy. Jej rozmyślania przerwało gwałtowne zatrzaśnięcie okna, spowodowane przeciągiem.

– Zamknij drzwi, Wero, przeciąg. Ale smakują mi te kotlety – dodała z pełnymi ustami.

Chwilę później Adam przyniósł imbryk z herbatą, filiżanki, talerzyki i ciasto na dużym talerzu. Wprawdzie oko Diany rozpoznało, że ciasto nie jest własnego wypieku, a kupione w pobliskiej cukierni. Nie miało to w tej chwili żadnego znaczenia. Wiedziała doskonale, że liczą się chęci i to przedstawiało największą wartość. Wiedziała, że to, co zrobił, otworzyło przed Dianą jakby nowy widok. Wszystko, co zrobił, było piękne. Będzie dobrą, a może nawet bardzo dobrą partią dla jej Wery.

– Powiedz, mi Adamie, codziennie tak gotujesz?

– Nie żartuj, mamo – odpowiedziała za niego Weronika.

– Nie? Myślałam, że robisz to codziennie. Cóż, zawiodłam się – obie równocześnie roześmiały się.

Nigdy dotąd Diana nie czuła się spokojniejsza, bardziej pewna o właściwy wybór swojej córki. Właśnie w tej chwili wydał się jej najwłaściwszy, szczerze w to wierzyła.

Od jakiegoś czasu zerkała ukradkiem uważnie na Adama. Na chwilę zamyśliła się spokojna i odprężona. Zamierzała porozmawiać z Adamem bardzo poważnie o jego dziadku i skrywanej tajemnicy, ale nie była pewna, czy to właściwy moment. Szczerze mówiąc, wolałaby nie czekać. Chciała jak najszybciej podzielić się z nimi nowinami. W tej chwili jej myśli poszybowały w odległą przeszłość, w której Emilia i Ben byli młodymi ludźmi. I choć nie mogła przewidzieć reakcji Adama na to, co usłyszy, wiedziała, że powinien znać prawdę i to całą. Raz jeszcze popatrzyła na siedzących przed nią, zakochanych w sobie, z wielką uwagą.

– Czy znajdzie się w tym domu wino? Wypiłabym kieliszeczek, a może i dwa.

– Mamy, ale czerwone i słodkie. Nie wiem, czy będzie smakowało – powiedział Adam.

– Spokojnie, nie robi mi to różnicy.

Diana nie do końca wiedziała, jak ma zacząć rozmowę. Podniosła napełniony kieliszek, upiła łyk, wstała i podeszła do okna. Przymknęła na moment oczy.

– Mamo, o co chodzi? Wyglądasz mi na zmęczoną, ale widzę też, że coś cię trapi.

– Zaraz wszystko powiem – uśmiechnęła się dwuznacznie. – Nalej jeszcze wina, Adamie.

Adam uśmiechnął się, zanim spełnił prośbę Diany. Czuł, że coś wisi w powietrzu. Diana odczekała chwilę, aż młodzi przestaną się całować i jeść. Chwilę potem poprosiła o uwagę. Przez moment wyglądała na zmartwioną i nieco zakłopotaną.

– Chcę porozmawiać o twoim dziadku, Adamie.

– Czyli o czym? Nie rozumiem – nie mógł przestać się zastanawiać, co chce mu powiedzieć, o czym on nie wie. – Dziadek nie miał przede mną tajemnic – pomyślał.

– Nadszedł czas, abyście dowiedzieli się czegoś, a szczególnie ty, Adamie, o swoim dziadku. Wiele to będzie mnie kosztowało. Fakt, że to ja muszę o tym powiedzieć, ale wiele to znaczy również dla mnie.

Wszyscy przez chwilę milczeli. Adam miał nadzieję, że to, co usłyszy, nie będzie dla niego jakimś zaskoczeniem. Nie mógł uwierzyć, że może dowiedzieć się o dziadku czegoś, czego by nie wiedział.

– A jeśli jest coś, o czym nie wiem?

– Co chcesz nam powiedzieć, mamo?

– Usiądźcie, proszę. Zrobię wszystko, by to, co powiem, było klarowne i wiarygodne – zadeklarowała Diana. – Chcę ci powiedzieć, Adamie, że twój dziadek Ben i moja ciotka Emilia przed czterdziestu laty byli zaręczeni. Wiele lat temu byli w sobie szaleńczo zakochani.

– O czym pani mówi? – Adam po tych słowach wstał. – Jest pani pewna, są na to jakieś dowody? Był zaskoczony.

– Całkowicie pewna.

– Ten scenariusz wydaje mi się nieprawdopodobny, pani Diano.

– Chciałbyś usłyszeć historię swego dziadka? – nagle Diana zapragnęła potwierdzenia.

– Oczywiście, że tak – powiedział, jakby chciał się przekonać, że to zapewne jakieś nieporozumienie, które da się wyjaśnić. – Słucham.

– To niezwykła historia, uwierz mi, Adamie.

Zanim jednak zaczęła swoją opowieść, wyjęła z torebki zdjęcie, kładąc je na stół. Adam wziął fotografię do ręki i zamarł. Była to ta sama fotografia, którą pamiętał z ich rodzinnego albumu. Odwrócił się ze zdjęciem do Diany z oszołomieniem na twarzy. Wiedziała, kogo przedstawia, ale czekała, co powie Adam.

– Ten mężczyzna na zdjęciu, to twój dziadek, prawda?

– Tak, to z pewnością mój dziadek. Nie mogę w to uwierzyć – Adam wciąż wyglądał na zszokowanego.

– Chciałabym, abyście poznali tę historię od początku – Diana uśmiechnęła się na myśl o ciotce Emilii, o której właśnie będzie mówiła.

– Co więc się stało, że się rozstali? – zapytał Adam wzruszony początkiem opowieści.

– Jak już wspomniałam, moja ciotka i twój dziadek Ben byli przed laty w sobie zakochani, a nawet zaręczeni. Z tego, co wiem, zaręczyny zerwał twój dziadek.

– To musiał być dla niej straszny cios – powiedziała smutno przysłuchująca się opowieści Weronika.

– I co było dalej – niecierpliwił się Adam.

– Cóż, Emilia została sama, porzucona. Długo nie mogła dojść do siebie po odejściu mężczyzny, którego tak bardzo kochała. Tym bardziej, że zapewniał ją o swojej miłości.

Ciekawość Adama wzmogła się jeszcze bardziej.

– To zaczyna być przerażające – oświadczył.

Diana kontynuowała dalej, popijając małymi łykami czerwone wino.

– Po trzech miesiącach od odejścia Bena okazało się, że jest z nim w ciąży. Ben wyjechał i wszelki ślad po nim zaginął.

Do Adama dotarło, że jeśli ta kobieta urodziła, to ma gdzieś wujka lub ciocię. I nagle uświadomił sobie, że dziadek ma nieślubne dziecko, o którego istnieniu nic nie wie. Przez dłuższy czas siedział nieruchomo, nie był w stanie nic powiedzieć. Wstał i przestępując z nogi na nogę przez dłuższy czas, odezwał się:

– Proszę mi powiedzieć, czy pani ciocia urodziła to dziecko?

– Tak, urodziła syna. Na świat przyszedł owoc ich miłości, Olivier. Tak dała mu na imię.

Adam uświadomił sobie znaczenie tych słów. Dziadek ma syna, o którego istnieniu nie ma pojęcia. Przed oczami, jak za mgłą, ukazała się twarz dziadka, jego szorstkie, spracowane dłonie, które wyciągał zawsze w geście powitania na jego widok. Nieważne, że szorstkie, nie miało to najmniejszego znaczenia. Kochał dziadka za jego dobre serce, miłość, jaką obdarzał całą rodzinę. W myślach przypomniał sobie spędzone z nim chwile, wędrówki po lesie. Stał mu przed oczyma widok małego chłopca pomagającego przy sadzeniu małych sosenek, chwile, kiedy uczestniczył w polowaniu na zające. Drgnął na myśl, że będzie musiał dziadkowi o wszystkim powiedzieć. Bał się jego reakcji na to, co usłyszy. Pomału jednak przyzwyczajał się do tej sytuacji.

– Dziękuję, że opowiedziała pani tę historię.

– Nie poznalibyśmy jej nigdy, gdyby nie ty i ja.

– A to czemu? – zapytał zmieszany.

– To bardzo proste, Adamie. Gdybym ja nie pojechała do Emilii, nie poznałabym jej sekretu. A twoja zasługa była taka, że poznałeś moją Weronikę. Los najlepiej wiedział, co ma z tym zrobić. Nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności poznał was ze sobą. Gdybyście nie poznali się, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Ben nigdy by się nie dowiedział o istnieniu jego nieślubnego syna.

– Proszę mi powiedzieć, jak ja mam mu to przekazać, pani Diano? Nie wiem jak zareaguje na tę wiadomość – spojrzał z powagą w oczach.

– Powiemy mu prawdę, ale jeszcze nie teraz.

– Jak to, dlaczego nie teraz? – Adam popatrzył na Dianę z cieniem niepokoju. – Byłoby chyba lepiej, gdyby dziadek dowiedział się o tym jak najszybciej.

– I tu jest problem.

– Jaki problem, ja nie widzę żadnego – stwierdził Adam stanowczo.

– A taki, że dałam słowo Emilii, że pierwsi mu tego nie powiemy. Emilia chce zrobić to osobiście. O wszystkim chce mu powiedzieć sama. Ma pewien plan, jak mi oznajmiła. Krótko mówiąc, zamierza latem przyjechać do Polski. Tak więc, do tego czasu liczę na dyskrecję.

– No to może pani liczyć, obiecuję – wyraz twarzy Adama świadczył o tym, że podziela prośbę Emilii i ją uszanuje. – Raz jeszcze dziękuję.

– I ja – wtrąciła Weronika.

Opowieść wciągnęła ją tak bardzo, że siedziała bez słowa dłuższą chwilę. Emocje, które odbijały się na jej twarzy, świadczyły o jej wielkim zainteresowaniu.

– Proszę powiedzieć mi jeszcze jedno. Czy Olivier mieszka z matką w Manchester? – mówiąc, patrzył na Dianę swoimi niebieskimi oczami, czekając na to, co ma jeszcze do powiedzenia.

– Olivier większość swego życia spędził na misji w Afryce. Jest pastorem – dodała szybko. – Od dziesięciu lat po raz pierwszy przyjechał do matki na Święta Bożego Narodzenia. Dane mi było właśnie go poznać. Rozmawiałam z nim, w każdym razie.

Nabrała szybko powietrza.

– On również pragnie poznać swego nigdy niewidzianego ojca. Z wielką nadzieją, że i on zechce się z nim spotkać. Ale to dopiero za rok, jak dobiegnie końca jego misja w Afryce.

– A, to wszystko wyjaśnia – przyznał Adam, przenosząc spojrzenie na Dianę.

Zamyślony patrzył w okno, za którym zaczął padać gęsty śnieg. Przez dłuższą chwilę stał, wpatrując się w wirujące płatki. – W przypadku tych dwojga czas ma wielkie znaczenie – pomyślał. Ludzie, którzy nie widzieli się przez tyle lat, nie są już pierwszej młodości, a chcą się spotkać, powinni zrobić to jak najszybciej. W ich wieku nie można pozwolić sobie już na czekanie.

Siedzieli przy stole. Weronika w ramionach Adama, do którego tak właśnie lubiła być przytulona. Czuć jego oddech i bicie serca. Diana patrzyła na nich z błyskiem w oku, ciesząc się ich szczęściem.

– Mam przeczucie, że do tego spotkania dojdzie – odezwał się Adam. Chwilę później, już ożywiony, dodał:

– Jest coś jeszcze. Trzeba przygotować wspaniałe przyjęcie.

Jego mina świadczyła o tym, że wie, co mówi.

– Sami przygotujemy mu to przyjęcie i niespodziankę – zadeklarował. – Chcę być jej świadkiem. Mamy czas. Wszystko zaplanujemy szczegółowo. Ty mi w tym pomożesz, Weroniko, prawda?

– Z wielką przyjemnością – potwierdziła miękko, odwracając się do niego. – Już nie mogę doczekać się lata.

– Przeszłość nie lubi zbyt długo czekać – dodał.

 

***

Luty-marzec 2014 r. Kraków

 

Przez ostatnie dwa tygodnie Diana oddawała się pracy zawodowej, wykonując przy tym niezliczoną ilość telefonów. Mimo natłoku pracy ani trochę nie żałowała swojego wysiłku. Bliska perspektywa ponownego wyjazdu do Anglii dodawała jej skrzydeł. Oznaczało to, że nadszedł właściwy moment na przygotowanie się do niego. Tym razem miał to być pobyt jedynie czterodniowy.

– Jak dobrze być już w domu.

Zmęczona po całym tygodniu pracy, w końcu odetchnęła z ulgą. Piekące stopy położyła na stoliku, relaksowała się. Chwilę później zadzwoniła leżąca przy jej stopach komórka. Przekonana, że to na pewno dzwoni Weronika, odebrała natychmiast, nie spoglądając na wyświetlacz.

– Cześć, Diano – usłyszała głos, który na pewno nie należał do Wery. Od razu rozpoznała głos Piotra.

– Mam do ciebie małą sprawę. Co byś powiedziała na spotkanie, tak powiedzmy, o osiemnastej, w restauracji „Pod Gwiazdami”? O ile masz czas, oczywiście.

Na przekór samej sobie zgodziła się od razu. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuła się jak kobieta. Myśl o ewentualnym spotkaniu z Piotrem na chwilę rozjaśniła jej twarz. Mimo zmęczenia, miała ochotę wyjść z domu. – Przecież od roku nie byłam z żadnym mężczyzną! Na dodatek, z atrakcyjnym fotografem – pomyślała.

O restauracji, w której mieli się spotkać, słyszała pochlebne opinie. Podobno podawali tam bardzo dobre jedzenie.

Punktualnie o osiemnastej Piotr czekał na Dianę z trzema czerwonymi różami. Na widok wchodzącej Diany wstał i witając wręczył kwiaty.

– Dziękuję, jakie piękne – przyznała szczerze, a dotykając mimowolnie jego dolni poczuła ciepło i przyjemny dreszcz na ciele.

– Siadaj, Diano.

Chwilę później kelnerka przyniosła kartę, którą Diana przeglądała, podtrzymując jednocześnie rozmowę.

– Piękne miejsce, prawda? A jaki niezwykły panuje tu klimat – zauważyła Diana.

– Właścicielką jest moja kuzynka, a wspaniałą szefową kuchni jest moja kochana siostra – wypowiedział dumnie Piotr.

W tej samej chwili podeszła kelnerka, przyjmując zamówienie.

– To dlatego zaprosiłeś mnie tutaj?

– Właśnie – odparł Piotr, nie kryjąc zadowolenia. – Lubię tu przychodzić. I wiesz, co? Karmią tu najlepiej w całym Krakowie!

– Coś o tym słyszałam. To o czym chcesz ze mną rozmawiać?

– Właśnie zastanawiam się, jak ci to powiedzieć.

– O czym, Piotrze, proszę jaśniej – powiedziała Diana, przyglądając się jego twarzy, na której pojawił się cień tajemniczości.

– Z góry przepraszam, że zrobiłem to bez twojej zgody, ale wysłałem na konkurs fotograficzny dwa zrobione przez ciebie zdjęcia i – wyobraź sobie – zajęły drugie miejsce.

– O jakich zdjęciach mówisz? – popatrzyła na niego zdziwionym wzrokiem. – O tych robionych w Anglii?

– Właśnie.

– Nabijasz się ze mnie.

– Gdzieżbym śmiał. Mówię poważnie. A wiesz, dlaczego spotkały się z tak wielkim zainteresowaniem? Bo to ty je robiłaś, Diano, a nie twój aparat. Jestem profesjonalistą i wiem coś na ten temat. One są rewelacyjne i to zostało zauważone.

– Czy to znaczy, że... – nie zdążyła skończyć, bo w tej samej chwili rozdzwoniła się komórka w torebce. – Przepraszam, muszę odebrać.

Na wyświetlaczu pojawił się dobrze znany numer koleżanki z kancelarii. Po skończonej rozmowie Diana wstała, dość nerwowo odstawiając krzesło. Piotr od razu skupił na niej bardzo zaciekawione spojrzenie.

– Muszę pilnie wyjść.

– Ojej, jaka szkoda. Mam tylko nadzieję, że dasz się zaprosić na następne spotkanie, powiedzmy w przyszłą sobotę. Będziemy mogli wrócić do przerwanego tematu.

W tej chwili zdała sobie sprawę, że nie może być więźniem własnego domu, siedzieć ciągle sama i chować za zasłoną nocy. A następny wieczór, spędzony w towarzystwie Piotra, wydawał się zbyt kuszący, żeby miała mu odmówić. Przypomniała właśnie swoją ostatnią rozmowę z Emilią. Dały sobie słowo, że zmienią radykalnie swój stosunek do życia, ciesząc się każdą możliwą jego chwilą.

– Niech ci będzie – rzuciła, przenosząc spojrzenie na zegarek.

– Czyli, jesteśmy umówieni – upewnił się Piotr. – Strasznie bałem się, że się nie zgodzisz. A co byś powiedziała, gdybym wpadł do ciebie w tygodniu – zaryzykował ostrożnie.

Przez moment mocno zastanawiała się nad odpowiedzią. – Nie szukam teraz związku – w dalszym ciągu czuła, że zły jest na to czas. Ale – zawahała się – to tylko małe, niezobowiązujące spotkanie – powiedziała w myślach do siebie.

– Wiesz co? Właściwie, to chętnie – powiedziała głośno. – Zadzwonię, ale teraz muszę pilnie wyjść – wyszła z czerwonymi różami przytulonymi do piersi.

Wchodząc do domu zauważyła palące się w holu światło.

– Niespodzianka! – przywitały ją głosy Weroniki i Adama

– Nie wiem, co powiedzieć – wydukała.

– Cieszysz się, mamo? – patrzyła na nią wyczekująco.

– Pewnie, że cieszę się. Jak dobrze, że przyjechaliście.

Weronika objęła matkę i serdecznie pocałowała w policzek, szepcąc do ucha:

– Zostajemy na noc.

Dopiero teraz dostrzegła trzymane przez matkę róże. Nie miała wątpliwości, że to kwiaty od mężczyzny. Diana, udając zmęczenie, delikatnie wyswobodziła się z objęć córki.

– Poczekajcie na mnie chwilę. Wezmę prysznic i zaraz będę.

Z tajemniczą miną i kwiatami schowanymi za siebie stała, wywołując jeszcze większe zaciekawienie Weroniki, która miała nieodpartą chęć zapytać o nie matkę. Diana, nie chcąc być o cokolwiek pytaną, wolnym krokiem poszła w stronę łazienki.

Późnym wieczorem, kiedy gapiła się bezmyślnie w ekran telewizora, dobiegły do niej z góry odgłosy pełne dobrego humoru. Chwilę później zbiegła po schodach Weronika.

– O rany, mamo, tak szybko pakowałam się, że zapomniałam o koszuli nocnej.

Adam, który chwilę później ukazał się za nią, chciał coś powiedzieć, ale dłoń Weroniki zakryła mu usta. Rzucił więc Dianie tylko uśmiech, w którym widać było podekscytowanie.

– Mam dwie nowe, mogę jedną pożyczyć.

Odpowiedziała jej cisza i zamykające się drzwi do sypialni na górze.

– Po co Weronice koszula nocna? Ja w jej wieku spałam tylko... nago – pomyślała Diana.

Była prawie północ, kiedy zgasiła telewizor.

Tej nocy Weronika spała nago.

 

***

Kwiecień 2014 r., Kraków

 

Dzień ślubu Anity i Alexa był coraz bliżej. Trudno było Dianie uwierzyć, że już jutro wylatuje do Anglii, i to nie sama. W ostatniej chwili uzgodnili, że na ślub znajomych leci z Piotrem. Od miesiąca przy jego boku czuła się szczęśliwa, bezpieczna i to ją przekonało do decyzji o wspólnym locie. Przygotowana na ten uroczysty dzień sukienka leżała na wierzchu. Diana przed jutrzejszym lotem odpoczywała na kanapie, jednym okiem lustrując ekran telewizora. Dzisiejsze zakupy z Weroniką całkowicie ją wymęczyły.

– Mamuś, przyniosłam kanapki – oznajmiła, stawiając talerz przed matką.

– Dzięki ci, moja droga. Dobrze, że je zrobiłaś. Taka jestem skonana przez to bieganie po galerii, że zjem chyba wszystko.

– Czuję się winna, to przeze mnie – puściła oko do matki. – A, mam pytanie.

– Jakie?

– Czy łączy cię coś poważnego z tym fotografem? Natykam się na niego ostatnio często, ilekroć do ciebie wpadam.

Diana nadal lubiła zachowywać pewne rzeczy dla siebie. Nie chciała za wcześnie rozmawiać z córką na ten temat, zwłaszcza, gdy stały się sobie bliższe.

– Nie, nic.

– Mamo, podejrzewam, że jednak coś jest, powiedz prawdę.

– Koniecznie chcesz wiedzieć, Weroniko? Powiem ci tak, w przyszłość wolę zanadto nie wybiegać. Na razie powiem ci, że dobrze czuję się w jego towarzystwie, i tyle.

 

***

Samolot wylądował na lotnisku w Manchester punktualnie, zgodnie z planem lotów, o godzinie osiemnastej. Ponad godzinę zajęło Dianie i towarzyszącemu jej Piotrowi odebranie bagaży i odprawa celna.

– Dzięki, że zaproponowałaś mi tę podróż – szepnął Dianie w ucho, stojąc już przed drzwiami Emilii.

Miał wielką ochotę ją pocałować, ale już nie zdążył, bo w tym momencie otworzyły się drzwi, w których z wyciągniętymi ramionami witała ich ciotka, z uwagą przyglądając się Piotrowi.

– Pozwól, że przedstawię ci moją ciocię – Emilię.

– Miło mi, Piotr.

– Zapraszam. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz jakiś przystojny mężczyzna gościł w moim domu – powiedziała szczerze Emilia, ponieważ nie licząc wizyt pastora, nie odwiedzał jej od dawna nikt.

Przy kolacji od dłuższego czasu rozmawiano o wszystkim, ale tematem przewodnim był zbliżający się ślub Anity i Alexa, do którego przygotowania toczyły się pełną parą. Anita wzięła na siebie każdy możliwy szczegół organizacji. Uroczystość miała być skromna, a wszystko miało być idealnie dopracowane. Oczywiście bukiet ślubny i nieco mniejszy dla druhny Diana zamówiła sama. Miały być białe róże oraz różyczki do butonierki pana młodego, świadka, no i Piotra, który miał utrwalać na filmie wszystkie miłe chwile.

 

**

Im bliżej siedemnastej, tym większy ruch panował w domu Emilii. Henry gawędził przy stole z Piotrem, a umówiona na wizytę domową fryzjerka i manicurzystka zajmowały się Wandą i Emilią. Olivier zachowywał się spokojnie, chociaż zdawał sobie sprawę, że stoi przed nim trudne zadanie. Miał udzielić młodym ślubu. Jako ksiądz czuł się co prawda jak zawodowiec, ale miał to być dopiero jego trzeci ślub. Nie chciał go popsuć i wypaść słabo ze swoim kazaniem.

Dwie godziny później na parę młodą czekali wszyscy zaproszeni goście. Po kwadransie słychać było nadjeżdżający zaprzęg, którym dumnie powoził Henry. Wchodzących do kościoła przywitał dźwięk skrzypiec. Kościół był pięknie przyozdobiony przez florystkę. Ławki zdobiły girlandy kwiatów i białych wstążeczek. Stojący z boku Piotr robił zdjęcia gościom wchodzącym do środka. Wszystkich urzekła pięknie grająca skrzypaczka.

Anita z bukietem białych róż w dłoni wyglądała przepięknie. Wszyscy byli poruszeni widokiem Henry’ego, który dostąpił zaszczytu poprowadzenia panny młodej do ołtarza.

Olivier w swoim kazaniu mądrze i w pięknych słowach wypowiedział się na temat wyzwań, jakie niesie za sobą małżeństwo.

Po zakończonej ceremonii ślubnej goście wyszli przed bramę, gdzie obsypali parę młodą płatkami białych róż. Machając do gości, młoda para odjechała bryczką do lokalu, gdzie miało odbyć się przyjęcie weselne.

Jedzenie było wyborne, wino wyśmienite. Bawiono się do białego rana. Diana siedziała przy stole z wiązanką złapaną podczas ceremonii oczepin.

– Jesteś następna – szepnęła Anita.

– Czemu nie – odpowiedział, usłyszawszy to, Piotr.

– Widzę, że jesteś romantykiem, i za to cię lubię.

 

**

Następnego dnia wszyscy domownicy wstali dopiero koło południa, odsypiając przetańczoną noc. Gawędzili przy herbacie, wspominając z radością minioną, cudownie spędzoną noc.

– To co, Wando, będziemy się zbierać. Czas jechać – oznajmił dość smutno Henry, wstając od stołu.

Wanda skinęła głową. Henry, widząc jej smutne oczy, czuł, że nie ma jeszcze ochoty żegnać się. Uznał, że im szybciej wyjadą, tym będzie lepiej. Wiedział, jak bardzo żona nie lubi pożegnań. Wanda wstała i przez chwilę patrzyła na Dianę. Zastanawiała się, czy ponownie będzie danej jej zobaczyć tę wspaniałą kobietę, co jeszcze bardziej potwierdziły ostatnio spędzone z nią dni. W końcu wzięła głęboki oddech i wylewnie pożegnała się z Dianą i pozostałymi domownikami. Mimo tych wszystkich emocji, tliła się w jej głowie nadzieja, że może za jakiś czas przyjadą z Emilią do Polski. I to może niedługo.

Po obiedzie Diana pomogła Emilii posprzątać. Wychodząc z kuchni przeszła obok komody, na której stały oprawione w ramki fotografie. Zatrzymała się, by zerknąć na zdjęcie ślubne Emilii. Jej wzrok przykuło inne zdjęcie, pięknej młodej kobiety. Wzięła je do ręki.

– Kto to jest? – zapytała stojącą obok ciotkę.

– To moja koleżanka, taka tam, sprzed wielu lat. Wyjechała bardzo dawno temu ze swoim angielskim narzeczonym i od tego czasu jej nie widziałam. Na imię miała Stefania.

– Śliczna dziewczyna.

– Rzeczywiście – potwierdził Piotr, który poczuł, jakby ta kobieta z fotografii chciała mu coś powiedzieć. Miała szczery uśmiech i spokojne oczy. Twarz nieznajomej bardzo mocno wryła mu się w pamięć. Nic nie mówiąc, po wyjściu kobiet, zrobił zdjęcie fotografii i szybko schował aparat do walizki. Myśl, która wykluła mu się w głowie była taka, że powiększy tę fotografię i powiesi obok innych na wystawie w swoim zakładzie. Kto wie, może zostanie przez kogoś rozpoznana? Uznał, że przynajmniej tyle będzie mógł zrobić dla Emilii.

 

***

Diana z Piotrem wylecieli z lotniska w Manchester o godzinie dwunastej. Kiedy wylądowali, był ciepły, kwietniowy dzień. Z Piotrem umówiła się na dwudziestą pierwszą. Wchodząc do domu odetchnęła z ulgą. Umierała z głodu. Otwierając lodówkę, zakryła dłonią usta w zaskoczeniu. Nie mogła uwierzyć, że czeka ją tutaj taka niespodzianka. Patrząc na zawartość lodówki i nie mogąc wyjść ze zdziwienia, w typowy dla siebie sposób wypowiedziała głośno:

– Dziękuję ci, moja Weroniko, za tak dobre zaopatrzenie.

Siedząc przed telewizorem z talerzem kanapek na kolanach, cieszyła się, że ma trochę czasu dla siebie. Dzięki temu mogła spokojnie przemyśleć wiele spraw. Rozmarzyła się. Dopiero pukanie do drzwi przywróciło ją do rzeczywistości.

W otwartych drzwiach ujrzała Piotra, który z wielkim zaciekawieniem lustrował jej twarz.

– Może w końcu wejdziesz?

Przytuliła się do niego. Dotknął wierzchem dłoni jej policzka.

– Diano, będzie ci ze mną dobrze, zobaczysz.

Jeszcze raz przytuliła się do niego, bezskutecznie starając się ukryć wyraz zadowolenia. Dostrzegła w jego oczach prawdę.

 

**

Za oknem padał drobny, majowy deszcz. Była sobota. Piotr z Dianą jedli śniadanie, na które przygotowała mu ulubioną jajecznicę i tosty.

– Pyszna jajecznica.

– Dziękuję.

Diana powoli uzmysłowiła sobie, nie mogąc uwierzyć w to, jak szybko upływa czas. Gdyby rok temu ktoś mi powiedział, że moje życie będzie tak wyglądało, nie uwierzyłabym. Tak jak nie uwierzyłabym, że będę miała wokół siebie tylu przyjaciół, że będę przytulona do mężczyzny, który mnie kocha, a ja jego. Że będę szczęśliwa, że w sypialni nie będę sama.

Z rozmyślań wyrwała ją dzwoniąca komórka Piotra. Po skończonej rozmowie na jego twarzy ukazało się coś w rodzaju zakłopotania.

– Wiesz, o siedemnastej jestem zmuszony wyjść. Wygląda na to, że dzisiejszego dnia muszę koledze oddać przyjacielską przysługę.

– Czy chcesz powiedzieć, że zostawisz mnie samą?

– Tego nie powiedziałem. Ale nie mam wyjścia, muszę mu pomóc.

– A tak dokładniej, to o co chodzi? Piotrze, mów jaśniej.

– Bo widzisz – zaczął – mój kumpel, z zawodu również fotograf, miał dzisiejszego dnia robić zdjęcia na weselu. No i przed pół godziną dostał telefon... Jednym słowem, jego ojciec wpadł pod samochód i został odwieziony na OJOM. Stan jest krytyczny. Rozumiesz, że w takiej sytuacji nie ma głowy do tego, a ja nie potrafiłem mu odmówić.

Zamyślił się na chwilę.

– Wiem. Zabieram cię ze sobą! – pocałował ją szybko w policzek.

– Co ty wymyśliłeś? – Diana popatrzyła na niego z rozbawieniem.

– Dokładnie to, co słyszysz. Co ty na to?

– A wiesz, zastanowię się – powiedziała, przygryzając wargę. – No, jak tak ładnie prosisz, nie umiem tobie odmówić – dorzuciła.

– Świetnie. Zatem jesteśmy umówieni. Teraz lecę omówić z Markiem szczegóły. No, wiesz, miejsce, godzinę itd., a ty tymczasem zrelaksuj się. Zadzwonię.

Relaks w wannie pełnej ciepłej wody z pachnącym płynem do kąpieli zrobiły swoje.

O siedemnastej wyszli.


***

Maj 2014 r., Trojanowice.

 

Dom, w którym mieszkał dziadek Adama, otaczał szczelnie żywopłot z równo przystrzyżonych tui, który chronił domowników przed kurzem i wzrokiem ciekawskich przechodniów. Jedynie przez pręty metalowej furtki można było dojrzeć fragment zadbanego ogrodu i kilka schodów prowadzących na główny taras. Przy nich stały wielkie, drewniane donice, w których rosły werbeny, lobelie i małe prymulki. Nieco wyżej, za grubą ścianą zieleni, już poza zasięgiem wzroku gapiów i ciekawskich, znajdował się taras. Przed promieniami słońca osłonięty był markizą. Stanowił dla domowników idealne miejsce do wypoczynku. Na środku tarasu stał okrągły stół. Obok, w wiklinowym fotelu, siedział starszy mężczyzna, który obserwował dwa małe pieski, baraszkujące na trawie. Mężczyzna uniósł brwi w zdziwieniu, jednak zanim zdążył otworzyć usta, usłyszał skrzypnięcie furtki. Odwrócił się, przechylając lekko i zaglądając w stronę furtki przez gałęzie.

– Adam, to ty? – zapytał.

– Dzień dobry panu, panie Ben – odezwał się ciepły, dziewczęcy głos. – To ja.

– O, sąsiadka Natalia.

Bez słowa wskazał ręką miejsce obok siebie, obserwując jej smutną twarz. Usiadła, kładąc na stoliku torebkę.

– Piękny ten wasz ogród – odezwała się po chwili.

Podniosła głowę i popatrzyła na Bena wzrokiem, z którego niewiele można było wyczytać. Wyglądało to, jakby dodawała sobie w ten sposób siły i odwagi. Westchnęła, objęła się swoimi ramionami, rozejrzała niepewnie i zapytała na głos:

– Potrzebuję pracy. Może znalazłoby się coś dla mnie w tartaku? Próbowałam ze wszystkich sił coś znaleźć, ale to nie takie proste. A jak człowiek chce coś dobrze, to jest tylko gorzej.

– To dlaczego nie przyszłaś wcześniej? Trzeba było przyjść do nas, a raczej do Adama. Od jakiego czasu... No, nie masz pracy?

– Od dawna, prawie od ośmiu miesięcy.

Nastąpiła chwila ciszy.

– Chciałam, czasami nawet żałowałam, że nie przyszłam wcześniej, ale nie chciałam zawracać głowy wiedząc, co przeżywaliście z chorobą pańskiej żony, a potem jej śmiercią. Wie pan, uważałam, że nie wypada w takiej sytuacji zawracać wam głowy moimi problemami.

No tak... – odchrząknął Ben.

Zawahał się, pocierając brodę. Co chwilę rzucał nerwowe spojrzenie w stronę furtki, za którą spodziewał się ujrzeć swego wnuka Adama.

– Wiesz, myślę, że w tej sytuacji lepiej będzie porozmawiać z Adasiem. On najlepiej będzie wiedział. Właśnie czekam na niego. Pojechał do Krakowa ze swoją uroczą Werą, powinni niebawem wrócić. Przecież nie będę siedział wiecznie w tym fotelu, ktoś musi mnie przenieść.

Pochylił głowę, jakby chroniąc się przed spojrzeniem Natalii. Ta, nie zwracając na nic uwagi, podeszła bliżej do jego wózka i oznajmiła:

– Ja panu pomogę – i bardzo sprytnie pomogła mu przesiąść się z fotela na wózek.

– Dziękuję, moja droga. Jak widzę, jesteś inteligentną i sprytną dziewczyną – spojrzał na nią zdumiony. – A jeśli to ja zaproponuję ci pracę, i to od jutra, to co ty na to?

– Mówi pan poważnie, naprawdę? – zrobiła oczy niczym spodki.

– Właśnie taki mam zamiar.

– Dlaczego uważa pan, że zasługuję, chociaż nie bardzo rozumiem, co miałabym robić?

– Będziesz chciała zostać moją opiekunką i taką pomocą domową? Widzisz, moja droga, odkąd umarła moja żona, jestem sam. Mój ukochany wnuk Adam stara się jak tylko może umilać mi czas. Ale sama rozumiesz, tartak pochłania mu mnóstwo czasu, moja córka i zięć wyjechali, a ja zostałem zdany na łaskę i niełaskę bycia sam z sobą.

– To znaczy... Mogę zacząć już od tej chwili!

Nie bacząc na nic, rzuciła się Benowi na szyję i ucałowała w oba policzki.

– Przepraszam – mruknęła, zawstydzona nieco swoim impulsywnym zachowaniem.

– Ależ nic się nie stało, moje dziecko. Od dziś to poniekąd będzie twój dom. Zapraszam, oprowadzę cię po mieszkaniu i pokażę wszystko.

W domu panowała cisza i idealny porządek. – Zazdroszczę im tego domu. Bardzo bym chciała taki mieć – pomyślała Natalia. Może kiedyś, kto wie? Zdała sobie sprawę z tego, czym ten dom był dla żony Bena. Po kwadransie ustalili zasady. Zgodziła się, pełna radosnej wiary i zapału do pracy.

– Raz jeszcze dziękuję za zaufanie. Mogę tylko przyrzec, że stanę na wysokości zadania. Chwyciła torebkę i zbyt głośno poderwała się z krzesła, łapiąc w locie zdziwione spojrzenie darczyńcy.

– Przepraszam pana – wycedziła przez zęby – ale muszę już iść. Pan na pewno też potrzebuje odpocząć.

Ben patrzył na nią, zastanawiał się przez chwilę nad czymś. Zdążył tylko wypowiedzieć:

– Rozumiem, że zobaczymy się jutro, jak uzgodniliśmy, o siódmej rano.

Natalia w odpowiedzi nachyliła się, cmoknęła go w policzek i zginęła za gałęziami ogrodu. Ben siedział w swoim wózku nieco zamyślony, ale promienny. Oglądał wiadomości sportowe.

– Przesuń się trochę – polecił małej psinie, która łasiła się przy jego stopie. Możesz tu spać, ale proszę, zejdź z mojej nogi.

Psina jakby go zrozumiała, przesunęła się lekko w prawo.

– Jakaś ty mądra i wspaniała, dziękuję – po czym roześmiał się sam do siebie.

Nie śmiałem się już chyba od roku – pomyślał, po czym zauważył, że zaczyna mu wracać czucie w nogach. Oczy mu zabłyszczały, kiedy jego palce u stóp poruszyły się. W głowie mu dudniło, kiedy powtarzał w myślach: – Odzyskuję czucie, będę chodził! A potem już głośno:

– Jest poprawa. Chyba będę mógł wstać z wózka!

Zamknął oczy i raz jeszcze zaśmiał się, a jego śmiech brzmiał tak radośnie, lekko i dźwięcznie, jak nigdy dotąd.

Do stojącego tuż za drzwiami Adama dotarło, że chyba nigdy nie słyszał takiego szczerego śmiechu dziadka. Co się dzieje? Co się stało, że ma taki wyśmienity humor?

– Cześć dziadku. Muszę cię o coś zapytać – powiedział wchodząc do pomieszczenia.

– O nic mnie nie pytaj, bo wiem, co chcesz wiedzieć. Czemu się tak śmieję, tak?

– Nie denerwuj się dziadku, spokojnie, tylko pytam.

– Odzyskuję pomału czucie w nogach. Chyba będę chodził. Rozumiesz to, mój drogi wnuku?

– Jesteś tego pewien, dziadku? – po czym gwizdnął radośnie przez zęby.

– Tak, tak. Cześć, wnuku, ładny mamy dzisiaj dzień, prawda?

– Rzeczywiście, ładny.

– A tak przy okazji, chciałem ci zakomunikować, że od jutra będzie u nas pracowała Natalia, córka naszej sąsiadki. Znasz ją, prawda?

– Tak, to fajna dziewczyna.

– Miała trudności ze znalezieniem pracy. Co prawda przyszła w tej sprawie do ciebie, a że ciebie nie było, pomyślałem sobie, że pomoc w kuchni no i przy mojej osobie bardzo przyda się, więc zatrudniłem ją od jutra. Oczywiście, zgodziła się – Ben popatrzył dumnie na wnuka. – I tobie będzie lżej.

– Brzmi nieźle – odparł Adam uprzejmie.

– Mam nadzieję, że sprawdzi się i w końcu będą w tym domu ciepłe obiady.

Jeszcze chwilę dotrzymywał dziadkowi towarzystwa. Nie miał już chęci i czasu znów jechać do tartaku, chociaż miał tam wiele do zrobienia. Źle czuł się ze świadomością, że zostawia dziadka samego na cały dzień, zwłaszcza po tym, co przeszedł. Na samą tę myśl poczuł przygnębienie, ale chwilę później uśmiechnął się do swoich myśli. Ucieszył się wiedząc, że od jutra będzie inaczej. Będzie opieka. Bardzo dobrze, że ta Natalia przyszła w odpowiednim momencie i czasie – dodał w myślach. Ziewnął.

– Może za dużo i za ciężko pracujesz? – zasugerował Ben, patrząc na zmęczoną twarz wnuka.

– Być może masz rację – odpowiedział, patrząc na twarz dziadka, która z każdą minutą promieniała. – Czasami pracuję za dużo – dodał, kilkakrotnie przy tym ziewając.

Uwielbiał przebywać z dziadkiem. Od najmłodszych lat dobrze znał ten błysk w oku dziadka, kiedy go odwiedzał. Przez jakiś czas dyskutowali z ożywieniem, kiedy ich rozmowę przerwało pukanie do drzwi. Ukazała się w nich Natalia z dwojakami w ręku.

– Na pewno jesteście głodni. Właśnie nadeszła pomoc – obwieściła, stawiając dwojaki na stole. – Mama przesyła obiadokolację – roześmiała się, mówiąc te słowa. – Proszę zjeść, póki ciepłe. Zdradzę, że w środku są młode ziemniaczki z koperkiem z własnego ogródka, schabowe...

– Z własnej świńskiej polędwiczki – zażartował Ben i z radością zaczął gwizdać jakąś melodię.

– Dawno nie gwizdałeś – stwierdził Adam.

W odpowiedzi tylko się uśmiechnął. W domu od razu zrobiło się weselej i przyjemniej.

– Głodni i spragnieni – Adam wstał i przyniósł czteropak piwa. – Napijemy się? – dokończył, stawiając go na stole.

– Szklaneczkę, na poprawienie apetytu.

– A ja całe proszę – powiedział Adam.

– To ja przyniosę talerze, wiem przecież gdzie są.

Zjedli z wielkim apetytem, popijając piwem.

– To ja już lecę. Obiecałam mamie, że poprasuję, a nazbierało się tego, że ho ho.

– Podziękuj mamie za wspaniałe schabowe.

Chwyciła umyte już dwojaki i z radosną miną dosłownie wyfrunęła, rzucając zza progu „do widzenia, do jutra, panie Ben”.

– Do jutra – odpowiedzieli zgodnym chórem panowie.

– A nie mówiłem? – parsknął śmiechem dziadek.

– Że niby, co?

– No, że będą ciepłe obiadki!

– Miałeś nosa, dobrze zrobiłeś, że ją zatrudniłeś. To miła i dobra dziewczyna, ta nasza młoda sąsiadka.

– Tak, udało mi się – z dumą przyznał dziadek.

– Posiedzimy jeszcze trochę na tarasie? Mam taką ochotę.

– Pewnie.

Adam okrył nogi dziadka kocem. Siedzieli i dyskutowali, a kiedy zrobiło się chłodniej i ściemniło się, zapalił lampkę. Rześkie powietrze zwiastowało piękną pogodę na jutro.

– Jeszcze rok temu nie przypuszczałem, że tak będę chciał żyć. Tu, pod Krakowem, w tym lesie, w tym domu. Zarządzać tartakiem – powiedział Adam. – I że nie będę chciał żyć gdzie indziej, tylko tu, z tobą i Weroniką.

Obaj mieli mokre oczy.

Tego wieczoru nie wiedział jeszcze, że jego ukochana zdecydowała nieco inaczej, godząc się na odziedziczenie mieszkania po ojcu w Krakowie. Miała zrobić mu tym niespodziankę.

 

**

Za oknem poranne słońce zapowiadało ciepły dzień. Rano, przed godziną siódmą, w kuchni już było głośno. Adam jadł śniadanie przygotowane przez Natalię i z wielkim apetytem popijał kakao. Ben leżał jeszcze w pościeli, ale po chwili już siedział na łóżku. – Za stary jestem na tak długie spanie – pomyślał. Wziął leżący na łóżku szlafrok i owinął się nim. Zapach świeżych drożdżówek i kakao sprawił, że uśmiechnął się z radością. Ku jego wielkiemu zdziwieniu nogi ruszały się, zaczynał czuć, że je ma. – O, matko! Czuję, że może będzie dane mi kiedyś wstać. Łzy pociekły mu po policzku.

Po kwadransie, bez niczyjej pomocy, siedział na swoim wózku i zmierzał do kuchni, gdzie czekało na niego przygotowane śniadanie.

– Tak oto, jestem – wjechał dumnie, a na jego widok Adam poczuł, jak zaczęło mu walić serce.

– Dziadku, mogłem ci przecież pomóc. Czemu mnie nie zawołałeś? – zapytał nerwowo.

– Nie masz już w czym. Zobacz, odzyskuję czucie w nogach.

Na te słowa, nie wiedząc kiedy, cała trójka rozpłakała się ze szczęścia. Natalia wyjęła ze swojej torebki chusteczki jednorazowe i rozdała je każdemu. Sobie wyjęła dwie. Kobieta ma więcej łez – pomyślała.

– Normalnie nie wiem, co powiedzieć z tej radości.

– Tym razem nie mów nic – odparł dziadek. – Jedzmy lepiej śniadanie, bo jestem głodny jak wilk.

– Zaraz dzwonię do Wery. Muszę podzielić się z nią tą niesamowitą nowiną. Pozwolisz?

– Uhum – potwierdził, nie otwierając oczu. – A ty, moja droga, masz ode mnie podwójną premię za te drożdżówki i kakao.

– Adaś, co ty mówisz?! – brzmiał drżący głos Wery z drugiej strony telefonu. – To chyba jakiś cud.

– Mówię ci. Lekarze co prawda dawali mu nadzieję na poprawę, ale nie wiedziałem, że to nastąpi teraz. Ale jestem szczęśliwy!

– Ja też. Mam pragnienie móc z tej radości ciebie przytulić – rozczuliła się, a on w słuchawce usłyszał jej szloch.

– Wiem, ja też. Ale nic straconego. Zrobisz to jak przywiozę ciebie po południu z Krakowa. Już nie mogę się doczekać.

Zanim rozłączyła się, zdążył jeszcze dodać: – Jesteś cudowna. Kocham cię bardzo.

 

**

Tego dnia wiadomość o poprawie stanu zdrowia Bena Masona szybko rozeszła się po całych Trojanowicach.

– Dzień dobry – zakrzyknął wchodząc na taras wysoki, siwy, nieco łysiejący mężczyzna. Oczy śmiały mu się szczerze.

– Pan Władek! – obwieściła Natalia, witając go jako pierwsza.

– Tu jestem! – zza pergoli wyjrzała uśmiechnięta twarz siedzącego w fotelu Bena. – Miło mi, że wpadłeś, stary byku – zażartował Ben. – Zapraszam. Wchodź, śmiało. Nie obawiaj się, ta młoda dama zdążyła poznać moje poczucie humoru.

– Słyszałem, słyszałem dobre wieści!

– Niech panowie sobie pogawędzą, a ja zaraz przyniosę coś do picia. Może być sok malinowo-porzeczkowy? – zapytała dźwięcznym głosem Natalia.

– Nie, moja droga, dziękuję – oznajmił Władysław, wyciągając zza pazuchy piersiówkę. – Mam tu coś lepszego. Naleweczka. Poprosimy o dwa kieliszeczki, jeśli można. – No, Ben, możesz strzelić jedną lufkę za pomyślne wieści.

– Pewnie, że mogę. Ale nie jedną, a dwie, do pary.

Obaj mężczyźni poklepali się przyjacielsko po plecach.

– Nalewaj, co mi tam – zarządził pewnym głosem Ben. – Dziś dwa, następnym razem może więcej. Muszę ten swój organizm powoli przyzwyczajać.

– Brawo, stary, masz rację. Małymi kroczkami.

– Ma pan rację – wtrąciła Natalia, wchodząc z paterą maślanych ciasteczek.

– Brawo, pani Natalio – odezwał się pan Władek, a Natalia puściła pąsa na obu policzkach.

– Mój Władzio zawsze był kawalarzem, zawsze zbijał młodzież z pantałyku.

– Nie przeszkadza mi to – spojrzała na Bena bardziej badawczo, czy teraz on jej nie sprawdza i nie podpuszcza. – Wolność słowa... To jest dobry stan umysłu – powiedziała, po czym odwróciła się i poszła do swoich zajęć.

– Gdybym mógł, to bym teraz ukląkł – zaśmiał się Ben. – Jaka mądra dziewczyna!

– Spróbuj, może się uda – zażartował kumpel, po czym nalał po drugim kieliszku. – Za młodość! Za młodość wypijmy!

– Wiesz, tęsknię za swoją żoną. I to nawet nie wiesz jak bardzo – powiedział zamyślony Ben, a łzy pociekły mu po twarzy.

– Wiem, stary, wiem.

Zamyślenie pojawiło się na twarzach obu mężczyzn.

– Panowie – powiedziała Natalia, wkraczając na werandę – czy macie ochotę na świeże pierogi z mięsem? Minę miała taką, że grzech byłoby jej odmówić. – Jest już dość późno, a i głodni zapewne jesteście?

– Mniam – mruknął Ben. – Domowe pierożki, i to z mięsem. Przynieś, moja droga, i nic więcej do szczęścia nie będzie nam potrzeba – zażartował.

– Patrz, jakie cuda – powiedział na widok pierogów delikatnym tonem Władysław, a patrząc na okrasę z boczku i cebulki zrobił jeszcze większe oczy i aż przełknął ślinę.

– No, właśnie.

– Wiedziałem, kiedy przyjść. Ma się nosa – i zaczęli po prostu, tak po męsku, się śmiać.

Po kilku minutach ciszy odezwał się Ben.

– Przepraszam. Jestem przecież w żałobie. Pół roku temu pochowałem żonę.

– Ben, może już pora między ludzi? – powiedział delikatnym tonem Władysław, starając się go nie urazić.

– Może i racja, Władziu. Pięknie to powiedziałeś, przyjacielu. Ona zawsze będzie w moim sercu.

– Dokładnie tak – przyznał Władysław.

– Widzisz, miałem bardzo dużo szczęścia w życiu. Przez czterdzieści lat stała u mego boku cudowna kobieta, którą być może nie zawsze doceniałem tak, jak na to zasługiwała. Tęsknię za nią tak bardzo, że czasem aż się duszę, jakby brakowało mi powietrza. Ale wiem, że kiedyś znów się z nią spotkam, tam, w niebie. Kocham ten dom, w którym żyliśmy szczęśliwie z dziećmi. Każdego dnia dotykam rzeczy, które i ona dotykała.

W tej chwili, niczym przywołana jego myślami, nadjechała Toyota z Werą i Adamem. Furtka otworzyła się i dwie młode, objęte postacie zmierzały po schodach w kierunku tarasu. Oboje byli w wyraźnie wyśmienitych nastrojach.

– To ja już pójdę. Zasiedziałem się.

– A to niespodzianka. Panie Władysławie, miło pana widzieć – na widok Władysława Adam serdecznie uśmiechnął się i przywitał.

– Miałem małą sprawę do twojego dziadka.

– Naprawdę? – zapytał sam zainteresowany, wychylając się ostrożnie, rozchylając pędy bluszczu. – Przyszedł zobaczyć, jak się miewam – wyrzucił jednym tchem Ben, po czym mrugnął do kolegi porozumiewawczo.

– Nie mogę się już doczekać, kiedy cię uścisnę, moje dziecko.

Wera podeszła bliżej i pierwsza przytuliła się do siedzącego na wózku mężczyzny, który wyciągnął do niej ramiona.

– Jak dobrze widzieć cię w dobrej formie, dziadku – powiedziała szczerze.

– Fajnie mieć taką sympatyczną wnuczkę – odparował.

– Taka z ciebie wnuczka, jak ze mnie dziadek – pomyślał. Ale ta wspaniała dziewczyna, narzeczona jego wnuka, zasługuje na bycie wnuczką, a nie panią Weroniką. I vice versa. Lubili się tak tytułować: „dziadek” i „wnuczka”.

Wzruszyła się na widok jego stóp, które fajnie klapały o podnóżek wózka.

– Nieprawdopodobne, dziadku. Tak się cieszę. Taka jestem z ciebie dumna i szczęśliwa, że wracasz do zdrowia – nie zwracając uwagi na konwenanse, usiadła mu na kolanach.

– Wejdźmy do mieszkania, moja droga, robi się nieco chłodno.

– Adam, idziemy do środka. Dziadek chce posiedzieć w domu.

– Wero, mam do ciebie prośbę. W pierwszej szufladzie, o tu – wskazał palcem – leży moja fajka i tabaka. Podaj mi je, moje dziecko.

– Dziadku kochany, proszę cię, nie zaczynaj z tym nałogiem.

Popatrzył na nią z litością w oku.

– Proszę cię, tylko mi podaj.

– Tak jest, szefie.

Na słowo „szef” oboje roześmieli się.

Wera, tak jak ją prosił, otworzyła szufladę. Jej wzrok padł na małe, białe pudełko. Wzięła je do ręki, rozglądając się na boki, czy nikt jej nie obserwuje. Odgarnęła włosy z czoła, rozejrzała się jeszcze raz, lustrując dobrze jej znany przedmiot. Zupełnie bezwiednie uśmiechnęła się do siebie z najprawdziwszym zadowoleniem. Dotknęła go ostrożnie. Odtwarzała w swojej głowie wspomnienia tego dnia, kiedy to matka podobne pudełeczko podarowała jej po przyjeździe z Anglii. Już miała je otworzyć, kiedy poczuła, że nie powinna tego robić. Nadal jednak nie umiała określić uczucia, jakie wywołał w niej widok tego przedmiotu. Zgodnie z życzeniem dziadka przyniosła mu fajkę i tabakę. Weszła do pokoju, gdzie na jednym z krzeseł wisiała jej torebka. Przypomniała sobie, że pudełko od matki nadal w niej jest. Nie rozstawała się z nim, tym bardziej, że leżały w nim jej ulubione kolczyki i łańcuszek, podarowane jej przez matkę.

Adam z dziadkiem rozmawiali przy herbatce. Dziadek pokazywał mu wyniki swoich ostatnich badań. Wera tymczasem, z torebką pod pachą, wyszła na ganek, gdzie lubiła przebywać nawet mimo panującego chłodu. Otworzyła zamek. Pudełko leżało obok portfela. – Nieprawdopodobne. Zupełnie jak dziadka – pomyślała, otwierając szerzej ze zdumienia oczy. Zastanawiała się, czy nie pokazać Benowi swojego pudełka. Stwierdziła jednak, że nie, bo niby po co? Może będzie lepsza okazja? Wiedziała, że od tej chwili będzie czujna i zacznie bawić się w detektywa. Na samą tę myśl zaśmiała się sama do siebie. Dziś był naprawdę dobry dzień. Dobry dzień przynosi zwykle dobry sen. A dobry, spokojny sen sprawia, że następny dzień może być tak samo dobry, albo nawet lepszy – pomyślała. Jak to dobrze, że tu przyjechałam. Tu, w Trojanowicach jest tak dobrze.

Na tę myśl aż drgnęła. Przeciecz za rok, po ślubie, mieliśmy tu zamieszkać. Boże, zupełnie zapomniałam. Co będzie z mieszkaniem w Krakowie, które mam od ojca? A jednak nie wszystko w życiu jest takie proste. Dlatego jest ono takie ciekawe. A problemy są po to, by je rozwiązywać. Mam prawie rok – pomyślała. Jakoś się to ułoży.

– Och, tu jesteś, moja kochana. Właśnie ciebie szukałem.

– Myślałam, że chcesz pobyć ze swoim dziadkiem – skłamała.

– Nie, teraz chciałbym pobyć z tobą. To może przejdziemy się po okolicy, co?

– Wera skinęła głowa z aprobatą.

 

**

Tego popołudnia Wera szła jakaś dziwnie zamyślona.

– Co się z tobą dzieje? – zapytał z niepokojem Adam.

Uśmiechnęła się tylko zagadkowo. Myślała o mieszkaniu, które miała odziedziczyć niedługo po ojcu. Zarzuciła mu ręce na szyję. Chciała o wszystkim powiedzieć, ale jakaś dziwna siła powstrzymywała ją od tego. To zabawne – pomyślała patrząc mu w oczy – jak ludzie wyczuwają, że coś się zmieniło. Jeśli przyjmie to mieszkanie po ojcu, wszystko może się zmienić i to nawet radykalnie. Miała jednak nadzieję, że w najgorszym wypadku... Nie miała odwagi mu o tym powiedzieć. Jeszcze nie.

Przytulił ją. Tak dobrze czuła się w jego ramionach. Pewne rzeczy trzeba chyba zostawić losowi.

Szli spacerowym krokiem dróżką przez las. Adam trzymał ją za rękę. Miał delikatne dłonie, długie, szczupłe palce. Uwielbiała jak ją nimi dotykał. Spacerowali tak co najmniej godzinę. Gdy dotarli do domu, dziadka nie było. Był to dla nich szok. Żadnej kartki, nic.

– Zakładam, że to da się jakoś wyjaśnić – w głosie Adama brzmiała panika.

– Na pewno – odpowiedziała drżącym głosem.

Skórzana kamizelka, którą uwielbiał i w której chodził na okrągło, wisiała na wieszaku. Jego wózek stał przy oknie w jego pokoju.

– Co się stało? Nie podoba mi się to.

Wera rozpłakała się. – Co zamierzasz zrobić? – zapytała drżącym głosem.

Adam poczuł się źle ze świadomością, że zostawił dziadka w domu samego, zwłaszcza po tym, co przeszedł. Ale przecież była z nim Natalia. W końcu go olśniło. Na pewno z nim jest. Poczuł lekką ulgę. Chciał upewnić się jak najszybciej. Wiedział dobrze, gdzie mieszkała Natalia.

– Idą – z radością w głosie wykrzyknęła Wera, która zobaczyła ich z okna kuchni.

– Dzięki Bogu – wykrzyknął na cały głos Adam.

– On chodzi! Dziadek chodzi!

Dwie duże łzy spłynęły po jego policzkach. Łzy ulgi.

– Wiem, przepraszam. Martwiliście się. Dobrze już, dobrze. Co mam powiedzieć? Chyba to, że nie byłem na randce od miesięcy.

 Natalia poczuła dumę, gdy tak sobie żartował. Wera nie była w stanie wtrącić nawet słowa.

– To bardzo przystojny mężczyzna i taki miły. Nie mogłam odmówić mu tego spaceru.

Śmieli się szczerze, cieszyli się szczęściem Bena.

– Bingo – powiedział Ben, siedząc już w fotelu. – Pełen sukces – dodał. – Jemy dziś razem kolację. Co wy na to?

– Naprawdę? – zapytał zdumiony Adam. Mieli co prawda z Werą plany, ale na pewno je zmienią.

– To ja przygotuję coś pysznego – dumnie w stronę kuchni pomaszerowała Natalia.

– Dziękuję ci, moja droga – odparł Ben miękkim głosem.

Od pewnego czasu z kuchni dochodził zapach pieczeni. Zza drzwi pokoju dochodziły do kuchni stłumione odgłosy śmiechu Adama i Weroniki.

– Natalio, możesz przyjść na chwilę?

Przerwała krojenie pasztetu i weszła do pokoju.

– Natalio, powiedz mi, czy w najbliższą sobotę jest ślub Marcina, twojego brata, bo coś mi obiło się o uszy? – zapytał Ben.

– Tak, o osiemnastej.

– Popatrz, popatrz. A jeszcze niedawno był takim małym srelem. Jak ten czas leci – westchnął. – Jeszcze jedno pytanie. Co słychać u twojej babci? Dawno jej nie widziałem – zarumienił się.

– Jak zwykle tryska dobrym humorem i zdrowiem. Jest pełna werwy i optymizmu.

– To dobra wiadomość – przyznał Ben, zmieniając temat.

 

**

Tego dnia słońce pokazało, na co je stać. Grzało tak mocno, że jedynie taras był miejscem, który dawał trochę chłodu, z czego chętnie korzystali domownicy. Niektórzy, już nieco rozleniwieni, drzemali w różnych jego miejscach.

Na hamaku obok Marcina, starszego brata Natalii, leżała tuląc się do niego jego świeżo poślubiona żona Dominika, ze szklanką zimnej lemoniady, przygotowanej przez babcię Stefanię. Natalia przyglądała się nowożeńcom z ukrycia, zza dużej, pięknie rozgałęzionej czereśni.

– Siostra, czemu tak nam się przyglądasz? Mogę wiedzieć?

– Bo pozytywnie mnie inspirujecie – uśmiechnęła się przepraszająco. – Brat, jadę do Krakowa do Julki.

– Mówiłaś, że w tym tygodniu nigdzie się nie wybierasz.

– Jednak zmieniłam zdanie, a właściwie, to obie, nieważne.

– Wiesz, co, siostra? Jak będziesz miała czas, to tak przy okazji odbierz nasze zdjęcia ślubne. Powinny być już gotowe. Mogłabyś?

– Myślę, że tak. Na jakiej ulicy jest ten zakład?

– Sasanki 5 – krzyknęła Dominika zza pleców Marcina.

– O.k. To na razie.

 

**

– Cześć, Natalio.

– Cześć, Julka.

Serdecznie przywitały się koleżanki, które od szkoły podstawowej były nierozłączne. Obie uwielbiały lemoniadę babci Stefci, którą robi pyszną po dziś dzień. Będąc nastolatkami, uwielbiały godzinami siedzieć na werandzie w letnie, wolne od nauki, wakacyjne dni. Weranda w dalszym ciągu należała do nich, z tą różnicą, że już coraz rzadziej na niej przesiadują, a to tylko dlatego, że Julka wyjechała z rodzicami na stałe do Krakowa, a ona pozostała w Trojanowicach. Właśnie tu, w tym miejscu, wszystko wyglądało prawie tak samo, jak wiele lat temu. Mało się zmieniło. Z czasem Natalia do tego miejsca po prostu się przyzwyczaiła.

Julka objęła przyjaciółkę ramieniem. Ruszyły w stronę galerii. Natalia uwielbiała przyjeżdżać do Krakowa. Nęciły ją piękne galerie, muzea, wystawy, kawiarnie, to wszystko, czego w swoich kochanych Trojanowicach nie miała. Na swój sposób kochała tę malowniczą wieś. Tu urodziła się i wychowała.

W wyśmienitych nastrojach szły chodnikiem prowadzącym do ich ulubionej galerii. Natalia rozglądała się ciekawie, z szeroko otwartymi oczami, za wszystkim, co mijały. Nagle zatrzymała się.

– Słuchaj, Jula, czy wiesz, jak najszybciej możemy dotrzeć na ulicę Sasanki 5?

Julka zmarszczyła nos, zastanawiając się.

– Nie wiem, nie kojarzę ulicy. A właściwie, to czemu o nią pytasz?

– Chodzi o zakład fotograficzny, z którego mam odebrać zdjęcia ze ślubu Marcina.

– Nie mogłaś od tego zacząć? Mniej więcej wiem. Idziemy, na pewno go znajdziemy.

Kiedy doszły do zakładu fotograficznego, Natalia powiedziała:

– Zaczekaj tu na mnie chwilę – i długo nie czekając, wbiegła po schodkach.

Wchodząc, delikatnie zlustrowała wystrój zakładu, ukradkiem przyglądała się wiszącym na ścianie zdjęciom. W pewnym momencie zamarła. Na jednej z fotografii rozpoznała babcię. Tuż nad głową Natalii wisiał duży portret, co prawda kobiety czterdzieści lat młodszej, ale to chyba babcia.

– Dzień dobry, w czym mogę pomóc?

Natalia rozpoznała głos miłego pana, który robił zdjęcia na ślubie jej brata. Ze wszystkich sił starała się zdusić emocje.

– Chciałam odebrać zdjęcia ślubne mojego brata. Nazwisko Marcin Wolski.

– Zaraz sprawdzę.

– Z szeroko otwartymi ustami raz jeszcze przyglądała się fotografii. Tak, to na pewno moja babcia na tym portrecie!

– Są, są, proszę.

W tym momencie zauważył, jak dziewczyna dziwnie spogląda na zdjęcie. Natalia postanowiła udać, że straciła już zainteresowanie fotografią i z zakładu wyszła prawie biegiem.

– O, jesteś już. Masz zdjęcia?

– Mam – odpowiedziała Natalia, starając się ze wszystkich sił, aby jej głos zabrzmiał spokojnie.

– To co, idziemy?

– Poczekaj, muszę jeszcze coś załatwić. Muszę z tym facetem porozmawiać, i to zaraz.

– To znaczy, o czym? Dopiero tam byłaś.

– Miałam powiedzieć ci o moim odkryciu. Chodzi o to, że... Sama nie wiem, co mam myśleć.

– Ale o czym?

– Jeśli jest tak, jak myślę, wydaje mi się, że widziałam zdjęcie, na którym rozpoznałam moją... babcię.

– Chcesz mi powiedzieć, że w tym zakładzie fotograficznym wisi zdjęcie twojej babci Stefci?

– Dokładnie. Takie samo, jak w naszym rodzinnym albumie. Nie mam pojęcia, nie potrafię zrozumieć, skąd znalazło się tutaj. Odkąd sięgam pamięcią, nie przypominam sobie, żeby babcia wyjeżdżała do Krakowa, a tym bardziej do fotografa.

– Na pewno znajdzie się na to jakieś realne wytłumaczenie.

Natalii podpowiadało coś, że jednak nie powinna tam wchodzić. Bez namysłu klepnęła koleżankę w ramię. – Idziemy.

– To co, nie wchodzisz?

– Nie. Wpadłam na pewien pomysł. Wyjaśnię ci po drodze. Zamierzam raz jeszcze przyjrzeć się fotografii w albumie.

– Skoro taki masz plan, niech tak będzie.

Julka zrobiła odpowiednią minę do tej sytuacji, sugerując tym samym o słuszności decyzji koleżanki.

– Wiesz, mój dzisiejszy przyjazd do Krakowa był najlepszą rzeczą, jaką zrobiłam. Ale nic z tego nie rozumiem.

 

**

Ledwie łapiąc oddech Natalia weszła szybkim krokiem do domu. Wracając z Krakowa była tak bardzo zaabsorbowana myślą o fotografii, że zapomniała nawet o słowie „dzień dobry”, spojrzała jedynie przelotnie na siedzącą babcię. Chciała jak najszybciej zobaczyć to zdjęcie.

– Dobrze, że jesteś, siostra. Masz zdjęcia?

– Wyjęła je z torebki, bez słowa wręczając bratu.

Z bijącym sercem otworzyła album. Bardzo wolno przekładała jego kartki i z wielką powagą przyglądnęła się wyjętej z niego fotografii. Bez namysłu schowała zdjęcie do torebki, odkładając album na miejsce. Zanim zdążyła zdecydować, co zrobi dalej, do pokoju weszła babcia, jak zwykle z radosnym uśmiechem na twarzy.

– Dobrze, że już jesteś, zaraz podaję obiad.

– Szczerze mówiąc, nie jestem głodna, babciu.

– Jak to nie głodna? – okazała zdziwienie.

– Bo nie! Muszę pilnie wyjść – odkrzyknęła i wybiegła z pokoju.

– A obiad? – raz jeszcze krzyknęła za znikającą wnuczką.

– Będę wieczorem. Idę do pana Bena – skłamała.

Pomimo tego małego kłamstwa, poczuła ulgę. Postanowiła zadzwonić do właściciela zakładu fotograficznego. Niestety, za pierwszym razem nie odebrał telefonu.

– Widocznie zajęty – pomyślała. Spróbuję później.

Wystukała drugi numer, do Julki.

– Widzę, że mocno zapaliłaś się do tego pomysłu.

– Powiedzmy, że tak. I zaczyna mi się to coraz bardziej podobać. Już wiem, jak zacząć z nim rozmowę. Powiem ci tylko, że w albumie było to samo zdjęcie. Zadzwonię do ciebie jutro rano i wszystko uzgodnimy.

– Do jutra.

 

**

Od samego rana Natalia krzątała się w kuchni u Bena. Kończyła właśnie obierać ziemniaki, kiedy rozdzwoniła się jej komórka. Zerknęła na wyświetlacz. Julka.

– Dzwonię, zgodnie z umową.

– Mów, co ustaliłaś.

– Byłam w tym zakładzie. Tak się złożyło, że sprząta tam moja koleżanka. Korzystając z okazji, że nie było właściciela, pozwoliła mi na chwilę zdjąć tą fotkę.

– No, mów szybko.

– Jest na nim dedykacja: „Dla Emilii na wieczną pamiątkę, Stefania”.

– Dzięki, Julka, wykonałaś dobrą robotę. Doceniam, co zrobiłaś.

Natalia nie miała już żadnych złudzeń, że to portret jej babci. Rozłączyła się i z miną księżniczki odłożyła telefon na stół. Jednak jeszcze jedna myśl nie dawała jej spokoju. Problem polegał na tym, że nie wiedziała jak delikatnie zapytać babcię o jej koleżankę z lat młodości. Jak ma zapytać najdelikatniej, tak żeby niczego się nie domyśliła?

 

**

Wracając do domu zastała babcię siedzącą z książką w ręku. Zza okularów patrzyła na Natalię, która przed lustrem malowała usta błyszczykiem.

– Dopiero przyszłaś. Znów gdzieś się wybierasz?

– A tak, idę do Julki.

– Długo będziesz?

– To zależy... – przerwała wymownie licząc na to, że babcia nie zapyta o nic więcej.

– Tyle lat, a wy ciągle nierozłączne – stwierdziła Stefania, odkładając książkę na stolik.

– Przez całą podstawówkę i szkołę średnią, babciu. A nawet teraz, po maturze.

– Dobrze pamiętam, jak często po przyjściu ze szkoły piłyście moją lemoniadę. Uwielbiałyście siedzieć na werandzie, albo na krzesełkach pod wiśnią.

Stefania zamyśliła się. Natalię olśniło. Jest idealna okazja, aby zapytać babcię. Miała nadzieję, że babcia będzie chciała otworzyć się przed nią.

– A powiedz mi, babciu, miałaś w młodości jakąś serdeczną przyjaciółkę? – powiedziała, patrząc uważnie na twarz babci.

Stefania drgnęła. Jej wyraz twarzy wyraźnie świadczył o tym, że bardzo głęboko zastanawia się nad odpowiedzią. Z zagadkową miną wyszła, a po minucie stała już przy Natalii z dużym albumem. Przez dłuższą chwilę siedziała w milczeniu, przeglądając kartki albumu. Wyjęła z niego dwa zdjęcia i położyła przed Natalią.

– Na jednym z nich jest, jak widzisz, stojąca przy drzewie dziewczyna – to Wanda. Ta, siedząca na krześle, to Emilia.

Z nieco przymkniętymi powiekami odtwarzała w pamięci tamte chwile, kiedy jako młode dziewczyny były sobie bliskie. Ten czas miniony był już tylko częścią życia. Czy jego rozpamiętywanie ma jakiś sens? – pomyślała.

– Tyle lat już minęło od ostatniego spotkania. Nie mam pojęcia nawet, czy żyją? W 1966 roku widziałam je po raz ostatni. Miałam wtedy dwadzieścia jeden lat.

– A próbowałaś je odnaleźć? Miałaś telefon, znałaś adres?

– A, skąd. Widzisz, wyjechałam tak szybko. Zdążyłam jedynie pożegnać się z nimi. A potem czas zrobił swoje. No a po latach, już jako mężatka, nie miałam czasu, a może nawet i chęci na zawieranie znajomości. Taką bardzo bliską koleżanką była żona Bena, Janinka. No, ale ona już od pół roku nie żyje. Ot i cała historia.

Stefania wyszła ze zdjęciami, trzymając je w dłoniach, a za nią podreptała Natalia.

– Będę po dwudziestej, babciu – rzuciła wychodząc.

Po godzinie była w Krakowie. Na przystanku czekała na nią Julka.

– Jak tam, Natalio, wyjaśniłaś coś?

– Bingo!

 

***

Maj 2014, Carrington

 

Dopiero otwierając drzwi leśniczówki Emilia uświadomiła sobie, że naprawdę czeka ją najtrudniejsza sprawa do załatwienia. Miała to być rozmowa na temat wyjazdu do Polski. Wchodząc, zastała przyjaciół siedzących przy stole, pogrążonych w rozmowie. Odkąd Emilia pamięta, było to ulubione miejsce ich pogaduszek. Po przywitaniu siedzieli przy herbacie i dobrym, drożdżowym cieście. Przez chwilę panowało milczenie. Emilia odważyła się zadać pytanie:

– Moi drodzy, czas płynie i wydaje mi się, że trzeba już podjąć decyzję odnośnie naszego wyjazdu do Polski. Jeżeli chodzi o mnie, to już ją podjęłam. Jestem zdecydowana jechać i to im szybciej, tym lepiej.

Poczuła, jak odpływa z niej napięcie. Wanda siedziała milcząc, pogrążona w myślach.

– Ja też. Wiesz co, Emilio? Muszę ci się do czegoś przyznać. Henry zarezerwował już bilety na lot 30 czerwca.

– Naprawdę? Dzięki, Henry. Jestem ci naprawdę wdzięczna, że wcześniej o wszystkim pomyślałeś.

Henry stał i patrzył na Emilię, jakby na coś czekał.

– Jesteś wdzięczna, Emilio? I zapewne zastanawiasz się, jak mi się za to odwdzięczysz?

– A wystarczy, że ucałuję cię w te twoje dołeczki na policzkach.

– Tylko o tym marzę.

Emilia spojrzała na Henry’ego, który wciąż miał wesoły wyraz twarzy. Tak jak powiedziała, ucałowała go w oba policzki.

– Jeszcze raz dzięki ci, Henry.

– Może wyjdziemy na zewnątrz, taka ładna pogoda? Szkoda siedzieć w murach – zasugerowała Wanda.

– Z przyjemnością.

Siedzieli na ławeczce przed leśniczówką, a ciepły wiatr przyjemnie owiewał ich twarze. Wandzie wydawało się, że jej koleżanka jest zatopiona w myślach. Emilia z przymkniętymi powiekami odtwarzała w myślach niedawną rozmowę z Wandą odnośnie podróży do kraju.

– Wiem, o czym myślisz, Emilio – jej słowa przerwały ciszę. Zamyślona Wanda gniotła zerwany wcześniej kwiatek, odrywając od niego białe płatki, które spadały jej na sukienkę. – A może mały spacerek?

– No dobrze, ale taki krótki – zgodziła się Emilia, a jej myśli były już w zupełnie innym miejscu. Czuła, że za jakiś czas nadejdzie zmiana w jej życiu. Kątem oka zerknęła na idących obok niej, przytulonych do siebie przyjaciół. Minęło tyle lat, a oni w dalszym ciągu są nierozłączni i tacy sobie bliscy. Poczuła nagłą chęć być kochaną. Też chciałaby się mieć tak do kogo przytulić. Do kogoś... – Cuda się zdarzają, Emilio – szepnęła do siebie w myślach.

Po blisko dwugodzinnym spacerze po lesie, mimo fizycznego zmęczenia, czuła się wyjątkowo dobrze.

– Tego mi było trzeba.

 

***

Czerwiec 2014, Manchester.

 

Bilet zarezerwowany przez Henry’ego na lot do Polski leżał już od dwóch dni na stoliku. Emilia przyglądała się mu z niedowierzaniem. Nie mogła uwierzyć, że już za dwa dni będzie jej dane zobaczyć rodzinny kraj i przyjaciół. Pełna entuzjazmu ucałowała bilet. Wspólnie podjęta decyzja o locie była słuszna. Zadała sobie pytanie. Czy warto spotkać ludzi, o których istnieniu starała się czasami zapomnieć? Czy warto odgrzebywać z zakamarków pamięci dawno zapomniane obrazy? Czy mieszając przeszłość z teraźniejszością postępuje właściwie? Zaczynało to rodzić w niej coraz więcej obaw. Jak zachowa się na widok tyle lat niewidzianego Bena? Wszystko gmatwało się jej w głowie. Wyszła na werandę, gdzie stała dłuższy czas z głową uniesioną w niebo.

Wchodząc do mieszkania zauważyła lekko niedomkniętą szufladę w komodzie. Otworzyła ją szerzej. Wyjęła z niej małe, białe pudełeczko i zupełnie bezwiednie uśmiechnęła się do siebie. Otworzyła go i przez chwilę patrzyła na leżący na jego dnie kosmyk włosów i płatki zasuszonego tulipana. Nieustannie odtwarzała w swojej głowie wspomnienia. Na nowo poczuła emocje z tamtych lat. Niechętnie oderwała wzrok od pamiątki, bo z zamyślenia wyrwało ją pukanie do drzwi. Schowała pudełko do kieszeni fartucha i szczerze uśmiechnęła się na widok wchodzącego pastora.

– Dzień dobry, nie przeszkadzam?

– Zapraszam, pastorze.

– Widzę, że kończysz pakowanie.

– Nie mam wyjścia, w jednej sukience nie pojadę, trzeba mieć coś na zmianę – zażartowała.

Pastor lekko westchnął.

– Zazdroszczę wam tego wyjazdu. Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo. Wiele bym dał, aby móc polecieć razem z wami, aby móc spojrzeć w oczy memu bratu. Sama wiesz, że nie widzieliśmy się ponad czterdzieści lat. Ciekaw jestem, jak wytłumaczyłby po latach tajemnicze odejście, a raczej niczym nieuzasadnioną ucieczkę. Jak może normalnie żyć wiedząc, że swoim odejściem skrzywdził kilka osób.

– W zupełności zgadzam się z tobą, Zac. Ale wiesz co? – mówiąc, wzięła jego dłoń w swoje. – Ja mu wybaczyłam.

Policzki pastora drgnęły, a kąciki ust uniosły się na krótki moment. Chwilę później wyjął z kieszeni małe opakowanie, kładąc je na stoliku.

– Mam prośbę, możesz to dać Benowi? Widzisz, to był najcenniejszy skarb Oliviera. Przed swoim wyjazdem do Afryki prosił mnie, abym ci go oddał. Ten swój skarb, jak go nazywał, nosił przy swoim sercu przez cały ten czas. A teraz, za twoim pośrednictwem, chce go przekazać Benowi, swemu ojcu.

Z małego skórzanego portfelika wyjęła różaniec i małe, bardzo pogięte zdjęcie. Było to zdjęcie Bena.

– Przez te wszystkie lata nosił zdjęcie swego biologicznego ojca przy sercu. Pastorze, ja nie miałam o tym pojęcia!

– Wiem, droga Emilio. To ja mu je dałem przed laty.

Emilia umocniła się w przekonaniu, że jej Olivier, jej jedyny syn, jest wspaniałym człowiekiem.

– Dopiero teraz to zrozumiałam. Myliłam się myśląc, że Olivier odsunął się od nas, a szczególnie od Bena. Miał żal, że nie powiedzieliśmy mu prawdy o jego biologicznym ojcu. Patrząc na pastora, wypowiedziała jednym tchem:

– Pozwól, pastorze, że teraz postawię dużą kropkę, kończąc ten smutny temat. Chcę, aby przed moim odlotem tych kilka godzin było spędzonych przyjemnie.

Po wyjściu pastora Emilia ponownie wyszła na werandę. Z podpartą rękoma brodą siedziała w fotelu. Z zamyślenia wyrwało ją głośne stuknięcie upadającego na podłogę przedmiotu. Schyliła się po przedmiot, który wypadł jej z fartucha i schowała go do walizki. Zerknęła na tykający na ścianie zegar.

– Jutro o tej porze będę w Polsce.

Po dwóch godzinach spała.

 

***

30 czerwca 2014

 

Od rana Emilia miotała się po mieszkaniu, denerwując się dzisiejszym lotem. Przyszła jej przez głowę myśl, że los po wielu latach zabiera ją w baśniową podróż. Zwierzała się swoim myślom, patrząc przez okno. Przez moment nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Jej oczom ukazał się niecodzienny widok. W stronę domu szedł Olivier. Nie czekając ani chwili, wybiegła mu na spotkanie.

– Piękny dzień mamy, co, mamuś?

– Synu, co ty tu robisz? Zaskoczyłeś mnie!

Olivier odczekał chwilę. Nabrał głęboko powietrza i oznajmił:

– Jadę z wami do Polski. Bilet mam na ten sam lot. Henry mi dokupił.

– Co? O czym ty do mnie mówisz? Do Polski? Razem? Dzisiaj? – serce Emilii waliło tak mocno, że nie mogła przez chwilę oddychać.

– Olivier, synu, witaj w domu!

Wchodząc do domu, Olivier spojrzał na matkę dość zagadkowo.

– Wiesz, mamo? Mam jeszcze jedną niespodziankę. Zostaję już na stałe w Manchester. Koniec z misją. Wróciłem do domu, czy tego chcesz, mamo, czy nie – dodał pewnie. – Za godzinę odjeżdżamy. Na trzynastą mam zamówioną taxi.

Emilia od początku dostrzegała w zachowaniu Oliviera coś niepokojącego. Bez przerwy zamyślał się. Była przekonana, że to konsekwencja ostatnich wydarzeń. I na swój sposób na pewno przeżywa nadchodzące spotkanie z ojcem.

O trzynastej zatrzasnęły się za nimi drzwi.

 

***

Samolot wzbił się w niebo, a oni patrzyli przez okienko szklistymi oczami. Emilia siedziała z bijącym sercem, nie mogąc uwierzyć, że dzieje się to naprawdę. Olivier nerwowym gestem drapał się po głowie.

– Nie masz pojęcia, synu, jak ja się denerwuję, jak ja to przeżywam.

Nie odezwał się, nie słyszał słów matki.

Po czterech godzinach samolot był już nad Krakowem.

Wylądowali o osiemnastej. Diana przyjechała już swoją Toyotą. Czekała na Weronikę i Adama, którzy wyraźnie spóźniali się. Stała w terminalu, rozglądając się nerwowo. Nieoczekiwanie otworzyły się drzwi i ukazał się w nich Adam, ocierający pot z czoła.

– Zdążyliśmy – wykrztusił.

– Spokojnie, Adamie, i tak będziemy musieli na nich poczekać, zanim przejdą kontrolę i odbiorą bagaże.

– Wszystko przez te korki, mamo – skomentowała wbiegająca za nim Weronika.

– Tak bardzo chciałabym już ich uściskać.

– A my chcielibyśmy w końcu ich poznać.

– Są! – krzyknęła Diana.

Wyglądali na nieco zmęczonych, ale szczęśliwych i radosnych. Podchodząc bliżej, przedstawili się sobie. Emilia, podając rękę Adamowi poczuła, jak uginają się pod nią nogi. Był tak łudząco podobny do swojego dziadka. Jego lustrzane odbicie z młodości. Wspomnienia znów powróciły. Z zaciśniętym gardłem przełknęła ślinę. Wanda też wpatrywała się, jak skamieniała. – Ten młodzieniec to odbicie swego dziadka Bena z młodości – pomyślała. W jednej sekundzie poczuła na sobie wzrok Emilii. Doskonale zadawała sobie sprawę z tego, że ona pomyślała o tym samym.

– Chodźmy już, moi drodzy. A tak przy okazji, dziękuję wam za przyjazd.

Skierowali się w kierunku wyjścia. Samochody odjechały.

 

**

Na posesji Diany wszystkich ciepło powitał Piotr. Henry, wysiadając z samochodu, z głową uniesioną ku górze, zlustrował wzrokiem posesję.

– Piękny masz dom.

– Prawda – potwierdził słowa Henry’ego wychodzący dość energicznie z Toyoty Olivier.

– E tam – skwitowała skromnie Diana.

Po sycącym posiłku siedzieli już rozluźnieni, rozmawiali i wspominali. Za pozwoleniem Wandy Diana zaczęła zwiedzać mieszkanie, wodząc zdumionym wzrokiem po jego wystroju, który przypadł jej do gustu.

– Ale tu jest pięknie i tak bardzo nowocześnie – powiedziała z zachwytem.

Emilia również wstała, lustrując mieszkanie z ciekawością. Wchodząc na górę po schodach zauważyła lekko uchylone drzwi do sypialni Diany. Jej wzrok przyciągnęła fotografia stojąca na szafce nocnej, tuż przy drzwiach. Zaciekawiona chciała zajrzeć do środka. Serce zabiło jej mocniej. Poczuła, jakby wokół niej krążyła jakaś magia. Patrzyła na to zdjęcie jedynie przez uchylone drzwi – nie wypada wchodzić do czyjejś sypialni. Ciągle miała dziwne odczucie, jakby ją ktoś obserwował. Dopiero po jakimś czasie rozpoznała na tym zdjęciu dwie przytulone do siebie postacie. To byli rodzice Diany.

Pozostali tak byli pochłonięci rozmową, że nawet nie zauważyli, jak weszła. Henry z Piotrem śmieli się z Oliviera przygód w Afryce. Wanda zajęta była rozmową z Dianą. Emilia dołączyła do pozostałych. Na widok matki rozbawiony Olivier przytulił ją do siebie.

– Piękny jest świat, mamo.

– No proszę, proszę. Trzeba było przyjechać do Polski, żeby przekonać się o tym?

Tymi słowami jeszcze bardziej rozbawiła całe towarzystwo. Widać było, że zawiązała się między nimi nić porozumienia.

– Nareszcie siedzimy wszyscy razem! – niemalże wykrzyknęła z euforią w głosie.

– Zrobiło się późno, czas na mnie. Do zobaczenia, do jutra – mówiąc to, Piotr skierował wzrok na Dianę, zatrzymując go dłużej na jej twarzy. Już wiedział, że Diana jest dla niego niczym powietrze, albo jak wiosenny deszcz dla kwiatów.

Uśmiechnął się zalotnie, gdy ujął jej dłoń na pożegnanie. Uwielbiał miękkość jej skóry, jej dotyk. Najchętniej zostałby nawet i na noc. Jednakże uważał, że postępuje słusznie, opuszczając to towarzystwo. Oboje nie chcieli jeszcze teraz, aby goście snuli niepotrzebne domysły na temat ich życia osobistego.

– Do zobaczenia, Diano, do jutra.

Patrząc za oddalającym się Piotrem, z bijącym sercem zamknęła drzwi, przekręcając klucz w zamku. Pospiesznie wróciła do pokoju, z którego dobiegały szczere śmiechy rozbawionych mężczyzn.

– Co wam tak wesoło, moi panowie? – rzuciła wchodząc do pokoju.

– Wszystko przez wino, przez jego bąbelki. Widzisz, Diano, jaką masz wesołą rodzinę?

– Kompletnie zwariowaliście. Ale dziękuję bardzo raz jeszcze, że was mam.

Tłumiony początkowo chichot Weroniki zmienił się w pewnym momencie w głośny śmiech.

– To może winka? – Diana uniosła butelkę. – Chyba wam ją zabiorę!

– Diano, może po prostu chlapnij sobie, będziesz pasowała do towarzystwa – poradził jej Olivier, wciąż starając się brzmieć poważnie, ale dusił się ze śmiechu.

Emocje opadły. Zmieniono temat, uzgadniając swoje plany na jutrzejszy dzień. Dało się zauważyć, że od pewnego czasu Emilia nie spuszcza wzroku z Adama. Poznając wnuka Bena, odnalazła w nim fragment tego, co utraciła wraz z odejściem jego wiele lat temu.

Drzwi do pokoju długo były zamknięte. Emilia z wielką uwagą słuchała tego, co Adam opowiadał o Benie. Olivier stał przed drzwiami, ale nie podsłuchiwał, to nie w jego stylu.

– Tak wielu rzeczy jeszcze nie wiem – pomyślał. Chciał też posłuchać tej rozmowy wiedząc, że dotyczy jego ojca. Pragnął uczestniczyć w tej rozmowie, być razem i słuchać.

 

**

W domu Diany panowała idealna cisza. Dla mieszkańców godzina dziewiąta była zbyt wczesną na rozpoczęcie nowego dnia. Diana nie spała już co najmniej od godziny. Nie chcąc budzić domowników, zeszła ze schodów na palcach. W kuchni, ku jej zdziwieniu, siedziała już ze szklanką kawy w ręce Weronika. Wyraźnie przyglądała się smudze światła, wpadającej do kuchni przez okno.

– Nie śpisz już?

– Jak widzisz, mamuś. Wyjeżdżamy z Adamem do Trojanowic. Wpadniemy jutro.

Po jakimś czasie słychać było schodzących z góry gości. Wszyscy wyspani i w wyśmienitych humorach.

– Witam wszystkich. Kawa i serniczek czeka.

– Dzięki, Diano. Ta poranna kawa ratuje mi życie – zaśmiał się Henry, pochylając się nad aromatem unoszącym się z filiżanki.

– A kto ci wybrał taką fryzurę, Olivierze. Twój fryzjer? – jej wzrok padł na jego nieuczesane, sterczące do góry włosy.

– Faktycznie. Starał się, ale coś mu nie wyszło – Olivier spojrzał odruchowo w lustro.

– Niewątpliwie, mógł lepiej się postarać – wtrąciła Wanda, a z jej ust jeszcze długo nie schodził uśmiech.

– Lubię tę waszą bezpośredniość. Macie wiele wspólnego, Olivierze. Jesteście wspaniałym duetem: matka – syn. A to nieczęsto się zdarza – stwierdziła Diana i poszła do kuchni.

– Dziękuję, mamo, że jesteś w moim życiu. Dziękuję, że nauczyłaś mnie i pokazałaś jak niewiele potrzeba do szczęścia i żeby umieć nabrać dystansu do siebie, umieć się śmiać z siebie. Za to cię kocham najbardziej.

– Wiem, wystarczy trochę odwagi i dystansu do siebie, synu.

Olivier przytulił matkę. Henry pociągnął nosem.

– Czuję zapach smażonego boczku – raz jeszcze pociągnął nosem, wyciągając ciekawie szyję w stronę kuchni.

– Nie mów mi tylko, Diano, że smażysz to, o czym myślę, moją ulubioną jajecznicę na boczku ze złocistą cebulką?!

– Zgadłeś, Henry, zaraz podaję.

Danie stojące na stole podrażniło zmysły węchu wszystkich obecnych.

– Diano, jesteś aniołem – skomplementował ją Henry. – Doceniam to – mrugnął do niej.

– Jajecznica naprawdę wyśmienita – przyznał Olivier, robiąc sobie dokładkę.

– Mamy jakieś plany na dzisiejsze popołudnie? – głos Henry’ego zabrzmiał nadzwyczaj radośnie.

Olivier lekko potarł brodę, a drugą pomasował skroń, przenosząc wzrok na matkę. Jego mina wskazywała na to, że podjął już decyzję za nią i za siebie.

– Zwiedzamy Kraków, moi drodzy! – Zwiedzamy Kraków – powtórzył.

Diana układała już w głowie ewentualny plan zwiedzania Karkowa. Zdawała sobie sprawę, że jeden dzień to za mało na pokazanie wszystkich miejsc. Kochała to miasto, swoją dziecięcą kolebkę. Miasto, w którym przeszłość mieszała się z teraźniejszością, a historia z nowoczesnością. Sercem Krakowa i żywym centrum jego kultury jest oczywiście Rynek Główny. To również miejsce spotkań i imprez. – Właśnie tu zatrzymamy się na obiad, w jednej z tutejszych knajpek – zadecydowała w myślach.

Emilia siedziała od dłuższego czasu w holu. Była skupiona. Diana obserwowała ciotkę przez lekko uchylone drzwi. Niepewnie weszła. Na widok Diany Emilia okazała lekkie zmieszanie.

– Chciałam pobyć przez chwilę sama – wyszeptała. – Wzruszyłam się. W Krakowie byłam wieki temu, trudno mi uwierzyć, że jestem w Polsce, w Krakowie. Powiedzmy, że początkowo przyjazd do Polski wydawał mi się niedorzeczny. Tak, teraz wiem, że podjęłam słuszną decyzję. Właśnie jak tak siedzę, zrozumiałam, że w obecnej rzeczywistości pojawił się nowy element, otwierający jakby nowy etap w moim życiu. Od tych kilkunastu godzin, kiedy tu jestem, wracam myślami do czasów, kiedy tu dorastałam. Gdyby nie twój pierwszy przyjazd do mnie...

Mimowolnie wróciła pamięcią do momentu, kiedy Diana była jej gościem po raz pierwszy.

– Czy byłabym tą samą ciotką Emilią, którą jestem dzisiaj, gdyby nie ty?

– Dziękuję, cioci, za miłe słowa.

– To ja ci za wszystko dziękuję.

Powoli na twarz Emilii wracał spokój. Diana zerknęła na zegarek. Dochodziła jedenasta. Zaraz powinien przyjechać Piotr, może z lepszym pomysłem na spędzenie tego dnia. Jeśli ma coś już w planach, to zapewne będzie to strzał w dziesiątkę. Nie mogła doczekać się jego przyjazdu, zerkając co chwilę za okno. Na widok nadjeżdżającego znajomego auta, lekko uśmiechnęła się. Piotr wszedł z dużą torbą wypełnioną zakupami. Postawił je na stole, dumnie odsłaniając zawartość.

– A co to jest? – z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami zapytała Diana.

Henry czytający gazetę odłożył ją i przywitał radośnie Piotra, zerkając w głąb toreb.

– Przyniosłem kilka kawałków świeżo uwędzonego mięsa. Dostałem od siostry. A zapewniam, że tak dobrych wędlin w sklepach nie dostaniecie.

– Ani za morzem – wtrąciła Diana.

Powiedziała to głośno, tak, że stojąca nieco dalej Emilia usłyszała i zrozumiała jej aluzję. Widząc, że ciotka ma chęć coś powiedzieć, Diana porozumiewawczo puściła do niej oko.

– A i tak w tamtych stronach najbardziej smakuje mi indyk, upieczony chociażby przez moją ciocię. Po prostu palce lizać.

Ze zrozumiałej tylko dla nich obu sceny, zaniosły się szczerym śmiechem, którego Emilia nie mogła opanować jeszcze przez dłuższy czas. Tymczasem Piotr stał z otwartymi ustami, nic nie rozumiejąc. Diana starała się opanować swój śmiech, ale w tej sytuacji zdolna była tylko patrzeć na niego, całując po kilka razy w policzki.

– Dziękuję, za wędliny – wydukała w końcu. Wiedziała, że Piotr może przyjść z pomysłem, ale nie sądziła, że będzie to pomysł tak oryginalny.

– To co, spróbujemy, póki jeszcze ciepłe?

– Dziękujemy, Diano, ale w tej chwili nie dam rady niczego przełknąć.

– Ani ja – wtrącił Henry. – Jeszcze czuję smak boczku.

– W takim razie mam z głowy kolację – zażartowała Diana.

– No właśnie – wchodząc z gazetą w ręku, przyznał Olivier. – Ale będzie uczta!

– A mamy już jakiś pomysł na spędzenie dzisiejszego dnia? – zapytał Piotr.

– Tak sobie myślę – odpowiedział za wszystkich Olivier – że byłoby fajnie, gdybyśmy mogli połazić po uliczkach Krakowa. Tyle słyszałem o tym mieście i jego zabytkach. Chociażby o Kościele Mariackim, będącym w istocie bazyliką z wyrastającymi ponad całe centrum strzelistymi wieżami, skąd grają wasz hejnał. Ciekaw jestem, jak wygląda Wawel, Katedra, groby królewskie, Dzwon Zygmunta, który bije tylko przy okazji najdonioślejszych wydarzeń.

– O, widzę, że wiele wiesz o tym mieście – przyznał Piotr.

– Zgadza się, dużo czytałem.

– Nic innego nam nie pozostaje, jak zastanowić się nad trasą zwiedzania. Jeśli chcemy tego dnia zobaczyć najsłynniejsze zabytki Krakowa, powinniśmy zacząć od Trasy Królewskiej, najlepiej od kościoła św. Floriana przy placu Matejki. Potem obok Barbakanu i resztek dawnych fortyfikacji miejskich do Bramy Floriańskiej.

– Skoro mamy jechać, to szkoda czasu na gadanie. Zbierajmy się.

– Daj kwadrans, będziemy gotowe – Emilia entuzjastycznie klasnęła w dłonie.

– Studencki jeszcze nikomu nie zaszkodził – śmiejąc się, Piotr wyszedł do holu.

– Jutrzejszy dzień poświęcimy na zwiedzanie dzielnicy Kazimierz – rzucił Piotr do stojącego przy wyjściu Oliviera. Nie wiem czy wiesz, ale niegdyś było to osobne miasto, a dziś to nieodległa od centrum dzielnica, do której trafimy schodząc ze wzgórza wawelskiego. W XV wieku krakowski Kazimierz stał się centrum dwóch kultur – chrześcijańskiej i żydowskiej.

– Jesteśmy gotowe – rozmowę mężczyzn przerwał radosny głos Wandy.

– A ty, Emilio, nie zapomnij założyć wygodnych butów, bo jak wiesz, nagnioty mogą zrobić się bardzo szybko.

Emilia w mig pojęła sugestię Diany. W jednej chwili przypomniał się jej widok Diany na ławeczce pod kościołem w Manchester, jak naklejała plastry na odciski zrobione przez niewygodne buty.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytała Wanda.

W odpowiedzi usłyszała jedynie głośny śmiech. Zrozumiały się.

– Zastanawiam się, moje drogie, co was tak dzisiaj śmieszy? – ostrożnie zapytał Piotr.

– Nic tak człowiekowi nie poprawia dobrego samopoczucia, jak szczery śmiech od rana – odpowiedziała mu Emilia.

Pokręcił jedynie głową na te ich szepty i śmiechy.

– Ja też nic z tego nie rozumiem – przyznała Wanda.

– Ani ja – przytaknął Piotr.

– Kiedyś ci wszystko opowiem, Piotrze. Obiecuję – przyrzekła Diana, całując go w policzek.

– Chodźmy, czekają już na nas.

Widok czarnego Mercedesa Piotra nie uszedł uwadze mężczyzn.

– Ho, ho, niezła bryka – stwierdził Henry.

Na tak wyrażony zachwyt Henry’ego Olivier przytaknął ruchem głowy, drapiąc się po szyi.

– Wsiadajmy, zapraszam – Piotr otworzył szarmancko drzwi pojazdu.

 

Samochody zaparkowali na parkingu i ruszyli w stronę Starego Miasta, podziwiając po drodze mijane obiekty. Jednym z nich był dom Jana Matejki. W Kościele Mariackim na wszystkich wielkie wrażenie zrobił monumentalny, gotycki ołtarz, stworzony przez norymberdzkiego mistrza Wita Stwosza, a później pałac i kamienice wokół rynku. Idąc tak, w pewnym momencie Wanda przystanęła na widok kawiarnianych ogródków, zrobionych na kształt wianuszków. Usiadła na jednej z ławeczek.

– Jakie cudne i cieniste miejsce znalazłam – wskazała ręką na ławeczkę stojącą przy drzewie.

– Moi kochani, pić mi się chce.

– Dobrze nam zrobią lemoniada i lody – stwierdziła Diana, a zgodzili się z nią wszyscy.

– W takim razie ogłaszam kilkuminutowy odpoczynek. Dobrze nam zrobi – zarządził Henry.

– Z Rynku pójdziemy w bok, ulicą Grodzką – zaproponował Piotr. – Po drodze będziemy mogli podziwiać kościoły i zespoły klasztorne Dominikanów i franciszkanów. Muszę dodać, że obok kościoła jest Plac Wielkopolski, gdzie dziś znajduje się siedziba krakowskiego magistratu.

Na ulicy Grodzkiej wzrok Oliviera przykuł romański kościół św. Andrzeja i sąsiadujący z nim barokowy kościół św. Piotra i Pawła z postaciami aniołów na postumentach. Przystanęli na chwilę.

– Chcecie wejść do środka? – zapytał Piotr.

Zanim usłyszał potwierdzenie, wszyscy już schodzili po schodach, zatrzymując się przy grobie Piotra Skargi.

– Jak idę tą jedną z najstarszych ulic Krakowa, prowadzącą z Zamku Królewskiego na Wawelskie Wzgórza, czuję, jak mi serce rośnie – powiedziała Emila.

Emocje udzieliły się i Wandzie. Chcąc zamaskować wzruszenie, uśmiechnęła się tylko, ale pod powiekami poczuła pieczenie. Stanęła bez ruchu, wpatrując się w Dzwon Zygmunta. Widząc stojącego z aparatem fotograficznym Piotra, podeszła szybko w jego stronę.

– Chciałam prosić cię o zdjęcie w tym miejscu – wyszeptała, ciągle wpatrując się w dzwon.

– Rozumiem, że poszli pstryknąć fotkę. Czy tak? – zapytał Henry Dianę.

– W rzeczy samej. A może na randkę? – powiedziała rozbawiona Diana.

– W takim razie nie wypada im przeszkadzać.

– Absolutnie! – przyznała, całując go w policzek.

W pewnym momencie Diana usłyszała wołanie. Spojrzała w stronę, z której dobiegał głos.

– Diano – krzyczała z daleka kobieta w towarzystwie mężczyzny.

Dopiero po chwili rozpoznała swoją przyjaciółkę Anitę i jej męża Alexa, machającego w jej stronę.

– Jezu, co wy tu robicie? – zapytała, tuląc się do nich serdecznie. – Kto by pomyślał, że tak szybko się spotkamy ponownie? I to gdzie, w Krakowie! Pozwól, że się tobie przyglądnę – zwróciła się do Anity, oglądając ją od stóp do głów. – W tej sukience w grochy wyglądasz prześlicznie.

– Daj spokój, Diano. Sukienka jak sukienka – rzuciła Anita, tuląc ją w ramionach.

– Jak długo będziecie w Krakowie?

– Cztery dni. Widzisz, sprawy służbowe nie pozwalają nam zostać na dłużej. Przyjechaliśmy na jubileusz moich rodziców.

– Szkoda.

– I ja żałuję, że nie mogę zostać tu dłużej z Alexem. Obiecujemy, że przed odjazdem was odwiedzimy.

– Świetnie, Anitko. Zdzwonimy się.

Pod koniec wycieczki, po zakończeniu zwiedzania Wawelu, jedli w pobliskiej knajpeczce kiełbaski z rusztu. Wanda zdała sobie sprawę, że wcześniej kłębiące się w niej emocje zaczęły znikać. Na jej ustach coraz częściej pojawiał się uśmiech. Diana zerkała na nią z nieukrywaną radością, kiedy rozdzwonił się jej telefon. Słuchała przez dłuższą chwilę, kiwając jedynie głową. Rozłączyła się, robiąc przy tym tajemniczą minę. Chowając telefon do torebki, zerknęła ukradkiem na ciotkę i pocałowała ją w policzek.

– A to za co? – Emilia popatrzyła zdezorientowana. Ale ja... – zająknęła się – nic z tego nie rozumiem.

– Za to, że jesteś, ciociu. Tak bardzo cię kocham. – Nawet nie masz pojęcia, co tobie szykujemy – pomyślała.

– A co to za tajemniczy telefon dostałaś? – zapytał Piotr bez zastanowienia.

Dopiero kiedy pochwycił rozbawione spojrzenie Diany i zdążył jedynie otworzyć usta, Diana wyszeptała mu w ucho:

– Przepraszam, jestem taka podekscytowana. Dzwonił właśnie Adam. Wraca z restauracji „Pod Gwiazdami”. Wszystko jest przygotowane i dopięte na ostatni guzik na jutrzejsze przyjęcie.

– Świetnie, zawsze wiedziałem, że na swoją siostrę mogę liczyć, zresztą, na kuzynkę również.

– Dziękuję ci, Diano, za to wszystko, co dla nas zrobiłaś – zaczęła Emilia wzruszonym głosem. Uświadomiłam sobie, że to już jutro dojdzie do spotkania ojca z synem i nie tylko.

Emilia zdała sobie sprawę, że to spotkanie może znacząco odmienić ich życie.

– Przez tyle lat nie wiedziałem, że dane mi będzie poznać swego biologicznego ojca. Czuję, jak mi galopuje serce – przyznał Olivier.

– Co robimy dalej? – zapytał Piotr, chcąc w pewien sposób rozładować nieco napiętą atmosferę.

– Zbierajmy się do domu. Trzeba przygotować się do jutrzejszego wyjazdu – zdecydował Henry.

Przez większą cześć powrotnej drogi raczej panowała cisza. Jedynie Olivier komentował nieprzerwanie wszystko, co migało mu przed oknem samochodu.

– Co ty synu chcesz jeszcze wypatrzeć przez to okno? – zapytała w końcu Emilia.

Nie odpowiedział, odwracając głowę w jej stronę i patrząc jedynie na twarz matki.

Było już dość późno, gdy czarny Mercedes Piotra i czerwona Toyota Diany podjechały pod jej posesję. Otwierając drzwi, pierwsza do mieszkania weszła Diana. Jednym ruchem zrzuciła buty, które o mało co nie nabiły guza wchodzącemu za nią Piotrowi.

– No proszę, jaka żonglerka.

– Daruj sobie, mój drogi – odrzekła Diana, rzucając mimowolny uśmiech.

Piotrowi było przyjemnie, że udało mu się choć trochę rozpromienić nieco smutną twarz Diany.

– Wybacz – spojrzała przepraszająco i udała się w stronę kuchni.

Henry zapalił w końcu w holu światło, zrobiło się widno.

– Zaraz podaję kolację – usłyszeli głos Diany z kuchni.

Wędliny były wyborne.

 

**

W ustalonym wcześniej miejscu Diana i Piotr pojawili się pierwsi. Zajęli miejsca przy swoim ulubionym stoliku przy oknie. Lubił przychodzić tu zwykle w piątkowe popołudnia. Dziś szczególnie zależało mu na tym spotkaniu. Przypadek, że spotkał Natalię, pomógł mu w realizacji planu. Wyglądał na nieco zdenerwowanego, już nie mógł doczekać się jej przyjścia. Dianę zaczynało niepokoić to dziwne jego zachowanie. Natalia spóźniała się.

– Czy my na kogoś czekamy? – zapytała Diana, widząc dosyć nerwowe zachowanie Piotra.

– Niespodzianka.

– W twoich ustach brzmi to przerażająco – oświadczyła z szerokim uśmiechem.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, pogrążeni tylko we własnych myślach.

– Jaka niespodzianka, powiedz coś więcej!

– Żartujesz? Trochę cierpliwości, moja droga – dodał.

Do restauracji w tym momencie wpadła zziajana Natalia. Na jej widok gestem wyciągniętej ręki zaprosił ją do stolika. Ta sytuacja zaskoczyła Dianę.

– Co to za dziewczyna? Może to jego córka – taka myśl przeszła Dianie przez głowę.

– Dzień dobry państwu – wyszczebiotała. Już jestem. Przepraszam za spóźnienie, panie Piotrze, ale autobus z Trojanowic miał opóźnienie.

– Na słowa dziewczyny Diana drgnęła. Czuła, jak przez moment zaczyna jej drżeć broda. Wszystkiego mogła się spodziewać, ale nie tego, nie dziewczyny z Trojanowic. Piotr uśmiechał się. Czuł, jak rozpiera go duma. Wszystko jest, jak zaplanował.

– Witaj, Natalio, zapraszam – poczuł autentyczną radość na jej widok.

Usiadła rozluźniona, rzucając w stronę Diany:

– Nazywam się Natalia.

– Diana Potocka, miło mi cię poznać – na twarzy Diany pojawił się cień zainteresowania młodą dziewczyną.

Wyjęła z torebki zdjęcie, kładąc je przed Piotrem. Po chwili do stolika podeszła kelnerka z pytaniem, co sobie życzą.

– Tak, może jakiś deser?

– Polecam sałatkę owocową i pyszne waniliowe lody z polewą czekoladową. Pyszne – dodała.

– To poprosimy i sałatkę i lody.

Kelnerka przyniosła deser. Diana nabrała łyżeczkę soczystych kawałków owoców i z uśmiechem włożyła je do ust.

– Świetna sałatka – stwierdziła Natalka z promiennym uśmiechem.

– W takim razie życzę paniom smacznego.

Piotr, nieco ożywiony, zerkał na przyniesione zdjęcie.

– Czy mogę się w końcu dowiedzieć, co za niespodziankę mi przygotowałeś?

– Za chwilę – powiedział ciepło.

– Powiesz mi w końcu, czy nie? Nie trzymaj mnie już dłużej w niepewności. Proszę – Diana nie dawała za wygraną i nadal drążyła temat.

– No to powiem wprost. Ta siedząca przed tobą kobieta jest wnuczką tej pani ze zdjęcia – Stefanii. Krótko mówiąc, odnaleźliśmy koleżankę twojej ciotki Emilii.

– Naprawdę? – z niedowierzaniem w głosie odezwała się Diana, najpierw wstając i zaraz znów siadając. Pomyślała o Emilii, która nawet nie domyśla się, jaka czeka ją wspaniała nowina. – A teraz wytłumacz, proszę, jaśniej. Znaczy od początku, bo nie wszystko jest w tej chwili dla mnie zrozumiałe.

Zapadła na moment cisza. Piotr jadł bardzo wolno lody, zastanawiając się, jak zacząć rozmowę z Dianą, która ze skupieniem czekała na jego odpowiedź.

– Pomyślałem, że w zasadzie najlepiej będzie, jak obie posłuchacie.

– Zamieniamy się w słuch.

Natalia przechyliła głowę, przesunęła bliżej krzesło i wygodnie usiadła na nim. Czuła, że potrzebuje więcej powietrza i przestrzeni, nie wytrzyma z ciekawości. Do klimatyzowanego wnętrza wdarł się na chwilę panujący na zewnątrz upał. Tegoroczny koniec czerwca był jak żadnego roku bardzo ciepły. Natalia wygładziła swoją sukienkę, podparła dłonią policzek i oczekiwała, co też ciekawego usłyszy z ust Piotra.

– Pamiętasz, Diano – ujął jej doń i ucałował – jak dzień przed odjazdem oglądaliśmy u Emilii stojące na komodzie zdjęcia w pięknych ramkach? Jedno z nich przykuło wtedy naszą uwagę. Zdjęcie pięknej, młodej kobiety. Pamiętasz?

– Tak, pamiętam – powiedziała tylko te dwa słowa.

– Pamiętasz?

– No, przecież powiedziałam, że pamiętam! – Diana podekscytowana śledziła z uwagą twarz Piotra. – No, teraz to musisz zdradzić nam więcej.

Widząc, że obie nie mogą się już doczekać dalszej części opowieści, kontynuował:

– Ta osoba, na tym zdjęciu, to koleżanka Emilii z młodości, o losie której nic nie wie. Chciała odnaleźć kogoś, kto by wiedział cokolwiek o koleżance, ale nie udało się. Myślę, że to, co chcę powiedzieć, może jej się spodobać.

– Co może się spodobać? – zapytała Natalia, której zdziwienie nieco ogasło.

– Wpadłem na szczęście na genialny pomysł. Nic nikomu nie mówiąc, nawet tobie, Diano, zrobiłem zdjęcie tej fotografii, zrobiłem powiększenie i jako portret powiesiłem w zakładzie obok innych zdjęć. Tydzień temu ta oto młoda dama odwiedziła mój zakład.

– No, nie wierzę! – wtrąciła Diana.

– Krótko mówiąc, przyszła odebrać zdjęcia ślubne swego brata. No i, jak już nietrudno się domyśleć, rozpoznała na tym portrecie swoją babcię.

– To znaczy, że...

– To znaczy, że ta młoda dama jest wnuczką tej Stefanii. Na dowód, że tak jest, przyniosła identyczne zdjęcie, które odnalazła w rodzinnym albumie. To właśnie te, które leży przed tobą.

– O, proszę – Natalia podsunęła zdjęcie bliżej siedzącej w osłupieniu Diany.

Nachyliła się bliżej. Dopiero teraz rozpoznała tę samą, piękną dziewczynę.

– Nie mogę w to po prostu uwierzyć. Chyba ktoś opowiada mi bajkę! Albo przynajmniej tak mi się wydaje. Tu palce maczała chyba jakaś siła wyższa. Trzeba było tylko na to poczekać – dodała Diana z aprobatą.

Natalia przez chwilę nic nie mówiła. Siedziała wygodnie na krześle i patrzyła na fotografię.

– No i opowiedziałem Natalii wszystko. W każdym razie... no, tylko to, co uważałem za stosowne.

– Dziękuję ci Piotrze za to, co zrobiłeś. Tylko pod żadnym pozorem nie ujawniaj Emilii tego nowego odkrycia, przynajmniej na razie.

– Pewnie, że nie! – wykrzyknęła entuzjastycznie dziewczyna.

– No to jak trzeba, to trzeba. Powinniśmy tylko zastanowić się, jak zaaranżować to spotkanie.

– Mam chyba pomysł.

– No proszę, nie wiedziałem.

– Oczywiście – powiedziała z uniesioną głową. – Zrobimy koleżankom niesamowitą niespodziankę!

– Już nie mogę doczekać się miny mojej babci!

– A ja swojej ciotki.

Piotr popatrzył na Dianę, która uśmiechnęła się dwuznacznie. Natalia to zauważyła.

– Przepraszam.

– Nie ma za co przepraszać. Najwyraźniej nie doceniacie mnie – zerknęła na niego, po czym wszyscy troje zaczęli się śmiać. – Co za nieprawdopodobna historia. Teraz już wiem, że „góra z górą się nie zejdzie”, ale człowiek z człowiekiem tak.

– No to chyba nie będziemy musieli długo czekać z tą niespodzianką, bo przecież przeszłość nie lubi czekać – klepiąc się po udach, powiedział Piotr.

– Jasne, że nie – potwierdziła Diana.

– Po prostu zaprosimy ją na spotkanie rodzinne za dwa dni. Ale póki co, proszę cię, Natalio, jeszcze raz o dyskrecję.

– To zrozumiałe. A jaka będzie radość? Mam nadzieję, że wspomnienia sprzed lat rozgrzeją ich serca.

– I kto by pomyślał, że po czterdziestu latach trójka przyjaciół będzie mogła się spotkać?!

Na te słowa Natalia zaczęła przyglądać się Piotrowi badawczo.

– Przepraszam, jaka trójka? O czym pan mówi, bo znów nie rozumiem.

– Mieszka w twojej miejscowości pewien mężczyzna, z którym obie panie zapewne zechcą się spotkać, a szczególnie moja ciotka Emilia.

– Co pani mówi, pani Diano? Proszę klarowniej, jeśli można.

Diana pomyślała, że prawdy nie da się ukrywać w nieskończoność, tym bardziej, że nie dotyczy ona bezpośrednio Natalii. Wszystko się idealnie układa – pomyślała. Wszystko, więc i Natalia wcześniej czy później wszystkiego się dowie. Ku swojemu zdziwieniu, nieoczekiwanie, poczuła solidarność z dopiero co poznaną dziewczyną.

– Trojanowice to mała miejscowość – zaczęła. – Mam nadzieję, że raczej wszyscy dobrze się znacie, no, przynajmniej z widzenia. Zgadza się?

– Pewnie. No przecież wiadoma rzecz – ze zmarszczonym czołem odwróciła wzrok na Piotra, usiłując u niego znaleźć potwierdzenie. – To o kogo chodzi, jeśli mogę zapytać?

– O pana Bena.

– Myślę, że wiem, o kogo chodzi – jej usta nieco się rozszerzyły. – Jest tylko jeden mężczyzna o tym imieniu – dodała szybko. – Chodzi o pana Bena Masona, prawda? To wspaniały człowiek, choć ostatnio wiele przeszedł.

– Wiemy – przytaknęła Diana. – Wszystko wiemy.

– A to niby skąd? – zapytała zaskoczona. – Proszę mi powiedzieć, co on ma wspólnego z pani ciotką i moją babcią Stefcią?

Na to pytanie Diana uśmiechnęła się tajemniczo, wywołując tym samym jeszcze większe zaciekawienie Natalii.

– Wiesz, Natalio – zaczęła – zacznę od tego, że wnuk pana Bena, Adam, jest chłopakiem mojej córki.

– Słucham? – Natalia otworzyła szeroko usta.

– Widzisz, tak naprawdę, przed wieloma laty, pan Ben Mason i moja ciotka Emilia byli narzeczonymi.

Diana rzuciła porozumiewawcze spojrzenie Piotrowi. Zdążyła zauważyć jakiś dziwny błysk w jego oku, przechwyciła jego ukradkowe spojrzenie, mogące być dla niej ostrzeżeniem, że chyba nie wszystko trzeba ujawniać. Popatrzyła na niego uspokajająco, a on tymczasem pokazał przyłożony do ust palec. Pojęła w mig i postanowiła nie ujawniać więcej szczegółów. Zawahała się przez chwilę.

– Przepraszam, Natalio, ale na razie więcej szczegółów ujawniać nie będę. Dobrze?

– Jasne. Aż taka ciekawa to ja nie jestem.

– Wiedz jednak, że twoja babcia Stefania, moja ciocia i Ben Mason, to trójka znajomych sprzed lat, i to bardzo dobrych. Jest jeszcze jedna kobieta, którą można dopasować do tej wspaniałej trójki – Wanda. Niebawem będziesz miała przyjemność poznać ją osobiście. Ona waśnie została najserdeczniejszą przyjaciółką mojej ciotki po dziś dzień. Miałam przyjemność poznać tę kobietę i jej męża. Przyznam, że to moi wspaniali przyjaciele, którzy notabene są właśnie moimi gośćmi.

– Nie rozumiem. Chce pani powiedzieć, że oni są w Polsce, w Krakowie? Co pani mówi? Naprawdę?

– Tak.

– Boże, ja nie wiedziałam, że oni znają się i to tak dobrze. Pani Diano, naprawdę trudno mi uwierzyć, że pani ich gości, że są zaledwie dziesięć kilometrów od Trojanowic! Wygląda na to, że ostatnio mam coraz więcej do przemyślenia – uśmiechnęła się refleksyjnie, po czym ostrożnie, aby nie pognieść, schowała zdjęcie do torebki.

– Oho ho, robi się poważnie – roześmiała się Diana. – Historia niesamowita, nieprawdopodobna, a jednak prawdziwa.

– Damy z siebie wszystko, aby to spotkanie wypadło jak najlepiej, prawda, pani Diano?

– Z pewnością. Wiesz, chciałabym powiedzieć, że wszystko już zaplanowaliśmy z Piotrem i Adamem. Ale twoja pomoc będzie nieoceniona. Wkrótce dogadamy się co do szczegółów i obiecuję, że będziesz zadowolona.

– Ale co dokładnie?

– Mówiłam ci przecież, Natalio, że niebawem poznasz swoją rolę w tym zacnym planie. Ale mam jeszcze jedną prośbę do ciebie. Chcę prosić cię o dyskrecję, absolutnie nic nikomu nie mów.

– Dobrze, może mi pani zaufać. Jednak w dalszym ciągu nie rozumiem, dlaczego przez tyle lat nie próbowali się ze sobą skontaktować, odnaleźć, nic nie robiły w tym kierunku?

– I tu się mylisz. Uwierz mi. Z tego, co mi wiadomo, Emilia włożyła wiele starań, aby ją odnaleźć. Jednak bez skutku. Z tego, co mi mówiła, to twoja babcia przed wyjazdem zdążyła się jedynie pożegnać. Wyjechała z narzeczonym, jak mam rozumieć, twoim przyszłym dziadkiem. Przez te wszystkie lata nie odezwała się nigdy. Emilia dokładała wiele starań, ale bez efektów.

– No tak, w zasadzie to rozumiem. Pomyślałam – powiedziała, zagryzając wargę – że może babcia nie chciała utrzymywać z nią kontaktów z wiadomych tylko dla siebie powodów?

– Co masz na myśli, Natalio?

– Jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że przecież znała jej adres, to mogła do niej napisać lub zadzwonić. Zresztą, moje przypuszczenia, mam nadzieję, rozwieją się i to niedługo, kiedy sobie to wyjaśnią i porozmawiają szczerze.

Diana zaczęła przyglądać się Natalii z zaciekawieniem. Podparłszy ręką policzek, zaczęła zastanawiać się i analizować wypowiedziane przez nią słowa. Miały sens. – Dlaczego więc wyjechała z Anglii tak szybko? – zapytała sama siebie. Może chciała czegoś innego?

– Tego dowiemy się już niebawem, prawda?

– No właśnie! – entuzjastycznie prawie wykrzyknęła Natalia. – Nie wątpię! Cieszę się, że mogłam państwa poznać – powiedziała wstając. Bez zastanowienia podeszła i ucałowała w policzek Dianę i zaraz też Piotra.

– A co to ma być? – zaśmiała się Diana. – Za co?

– Ale to bardzo miłe było – rzucił Piotr, uśmiechając się.

– Należy się państwu. Okazaliście się wspaniałymi ludźmi. Raz jeszcze dziękuję, że mogłam państwa poznać.

– Nam również było miło. Natalio, gdyby nie ty...

Uśmiechnęła się do dziewczyny, która nadała znaczenia całej tej znajomości. Poczuła się tak, jakby coś je połączyło. Poznanie jej było niezwykłym prezentem od losu.

– Raz jeszcze państwu dziękuję – westchnęła i przez dobrą chwilę jakby wahała się. – Myślę, że powinnam coś państwu jeszcze powiedzieć. – Tak się składa, że ja pracuję u pana Bena jako opiekunka i taka tam, pomoc domowa. Choć muszę przyznać, że absolutnie tej decyzji nie żałuję. Pan Ben jest wspaniałym i dobrodusznym człowiekiem. Zresztą, jego wnuk, Adam, nie odbiega daleko swoją dobrocią i szlachetnością od dziadka. Weronikę również miałam przyjemność poznać. Nie wiedziałam tylko, że ta wspaniała dziewczyna, to pani córka. Dodam jeszcze, że pan Ben jest naszym bardzo bliskim sąsiadem.

Diana z uwagą przysłuchiwała się słowom Natalii. O nic więcej nie pytała, całując ją tylko w policzek.

– Nie wiedziałem o tym – powiedział Piotr w zadumie.

– Na mnie już czas. Niespełna za godzinę mam autobus. Dziękuję za deser – wyszła, machając im na pożegnanie.

Idąc, zastanawiała się, jak wypadnie to umówione spotkanie wszystkich ludzi, którzy niegdyś byli sobie bliscy.

– To co, zbieramy się? Musisz przyznać, że warto było przyjść na te lody i sałatkę.

– Oczywiście, że tak.

 

**

Babciu, masz gości!

Stefania podniosła głowę znad robótki ręcznej, próbując odgadnąć, co to za goście zaszczycili jej dom. Była zdziwiona tym bardziej, że nikogo się nie spodziewała.

Zerknęła lekko w stronę drzwi i w tej chwili do jej pokoju weszli tajemniczy goście. Na widok Weroniki i Adama szeroko rozłożyła ręce.

– Dzień dobry, pani Stefanio.

– A cóż do mnie sprowadza, jeśli mogę wiedzieć? – zapytała.

– Pewnie – radośnie odpowiedział jej Adam.

– No tak, my tu gadu, gadu, a wy stoicie tak w progu. Siadajcie, proszę. Zaraz przyniosę ciasto i herbatkę.

Adam niespokojnie wiercił się w fotelu.

– Pani Stefanio – zaczął i zerknął ukradkiem na Natalię, która znacząco pokiwała głową na znak, że może mówić.

– Widzi pani, mój dziadek, a pani serdeczny przyjaciel, Ben, jutro obchodzi urodziny.

Mówiąc to czuł, jak rumieniec oblewa jego twarz. Zdawał sobie doskonale sprawę, że kłamie, ale był to według niego najlepszy pomysł, na jaki mógł wpaść. – To tylko niewinne, małe kłamstewko – pomyślał. W jednej chwili przeniósł spojrzenie na Natalię, która ze zdziwioną miną mrugnęła na znak aprobaty. Oboje wiedzieli, że to nieprawda.

– Mówiąc jaśniej, organizujemy mu jutro małe przyjęcie. Muszę dodać, że będzie ono w Krakowie, w urokliwej restauracji „Pod Gwiazdami”, w gronie tylko najbliższych przyjaciół. Chcielibyśmy, aby i pani do nich dołączyła. Odmowy nie akceptujemy.

– Ja? Mnie zapraszacie? – zapytała zaskoczona.

– Prosimy tylko, pani Stefanio, aby pani nie zepsuła nam tej niespodzianki.

– O czym ty mówisz, Adamie?

– O tym, babciu... – wtrąciła Natalia – Chodzi o to, że pan Ben o niczym nie wie. Gdybyś spotkała przypadkowo pana Bena, to nie składaj mu przedwczesnych życzeń urodzinowych, bo wszystko zepsujesz.

Objęła babcię i przytuliła, przypominając szeptem, jak bardzo na nią liczy i ją kocha.

– Rozumiem – Stefania lekko westchnęła, całując wnuczkę w nos. – To wspaniała niespodzianka i interesująca wiadomość dla mnie. Pewnie, że jej nie zepsuję.

– I co pani o tym sądzi, pani Stefanio? Spodoba się ta niespodzianka dziadkowi?

– Co ja sądzę? Będzie szczęśliwy. A przede wszystkim zasługuje na to, bo to wspaniały i szlachetny człowiek. A wy postępujecie wspaniale. Świetny pomysł, Adamie – wyciągnęła rękę i poklepała jego dłoń.

Gawędzili jeszcze przez dobrą godzinę, omawiając ze Stefanią wszystkie szczegóły dotyczące jutrzejszej imprezy.

– A tak na marginesie, zapytam. Tort macie zamówiony? Bo jak nie, to mogę zrobić.

– Tak, i to bardzo duży – zaśmiał się Adam. – Dostanie pani z niego imponujący kawałek, obiecuję – dodał.

– Adam, daj znać, gdybyś czegoś potrzebował – zaproponowała szczerze i łagodnie Stefania.

– Dziękuję za troskę, pani Stefanio, ale mamy zapięte wszystko na przysłowiowy ostatni guzik.

– Nie wątpię – skwitowała, wyciągając rękę na pożegnanie.

– Wobec tego, do jutra, drogie panie – puścił porozumiewawcze oczko do uśmiechniętej Natalii.

 

**

– Mam nadzieję, że przez to kłamstwo poczułeś się lepiej – powiedziała Wera, wjeżdżając na posesję matki.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– A ja nie jestem do końca przekonana, czy to jest w porządku tak okłamywać starszą osobę. Rozumiem, że niespodzianka, ale żeby od razu kłamać?

– Nie kłamstwo, tylko małe kłamstewko, zupełnie niegroźne moim zdaniem.

– Niby tak, ale...

– Wera, moja kochana, nieczęsto zdarza się mi kłamać, ale na lepszy pomysł nie udało mi się wpaść.

– No dobrze, powiedzmy, że mnie przekonałeś. W takim razie to ty jutro będziesz się z niego tłumaczył, mnie w to nie wciągaj, dobrze?

Odpowiedziała jej cisza. Bez słowa weszli do domu Diany. Pocałował ją.

Diana właśnie wychodziła z łazienki, wycierając świeżo umyte włosy swoim ulubionym, białym ręcznikiem.

– Witaj, kochanie – przywitała uśmiechem swoją córkę. – Dobrze, że już jesteście. Siadajcie, proszę, a ja tymczasem zaparzę owocową herbatkę.

Wróciła z kuchni z filiżankami i dzbankiem. Ciszę zakłócał tylko odgłos przełykanej herbaty, którą pili w milczeniu. Diana spojrzała na Adama i przerwała dotychczasowe milczenie:

– Co tam słychać u dziadka? Jak z jego zdrowiem i co w ogóle słychać w Trojanowicach?

– Tak jak wcześniej mówiłam, jak na razie wszystko w porządku. Dziadek czuje się dobrze – odpowiedziała matce Wera.

– Cieszę się, że jest poprawa – popatrzyła na córkę, ale zaraz przeniosła wzrok na Adama, oczekując potwierdzenia.

– Kiedy dziadek poczuł się na tyle lepiej, aby wstać z wózka, to nie można go zatrzymać w domu nawet na godzinę. Często wychodzi, spaceruje po okolicznych uliczkach, po naszym lesie. Spędza tam więcej czasu, niż w domu przed swoim ulubionym telewizorem. Dobrze wygląda, co mnie cieszy – stwierdził Adam.

 

**

W domu Stefanii panowała cisza. Słońce tego dnia grzało pięknie i oświetlało cały dom swoimi promieniami. Stefania siedziała z kolejną robótką ręczną na werandzie w fotelu pod parasolem.

– Och, tu jesteś, babciu. Dzień dobry raz jeszcze!

– A siedzę sobie na werandzie, zapraszam.

Usiadła blisko niej na foteliku, wyciągając nogi przed siebie, aby lipcowe słońce mogło je trochę opalić. Stefania odłożyła robótkę, mierząc wnuczkę niepewnym wzrokiem. Zauważyła, że nad czymś usilnie rozmyśla.

– Coś się stało? – zapytała ostrożnie.

Oj, nie! Absolutnie nic! – westchnęła, podpierając ręką brodę. – Babciu, powiem ci wprost. Zabieram cię do Krakowa! Dokładnie mówiąc, to na twój ulubiony film „Przeminęło z wiatrem”. – Znów małe kłamstwo – pomyślała.

– Co takiego? Czyli kiedy? – uniosła brwi ze zdziwieniem.

– No, właściwie to dzisiaj.

– Żartujesz?

– Absolutnie, nie, babciu. Mam już kupione bilety, na godzinę siedemnastą.

– Do Krakowa, mówisz? – lekko zagryzła usta. – A wiesz, że to dobry pomysł? Przecież ja od lat nie byłam w Krakowie.

– Naprawdę tak uważasz?

– Dziękuję ci, że o mnie pomyślałaś.

– Nie, babciu, to ja ci dziękuję, że się zgodziłaś – objęła babcię i serdecznie ucałowała. – Przepraszam cię bardzo, babciu, że tak perfidnie cię oszukałam, ale to tylko takie niewinne kłamstewko – pomyślała. Zresztą, już drugie w tym tygodniu. Przecież pan Ben nie obchodzi żadnych urodzin, a już na pewno nie dzisiejszego dnia. To taki awaryjny plan działania. Bingo – uśmiechnęła się sama do siebie.

Gnana wyrzutami sumienia Natalia postanowiła odwiedzić Bena. Miała cichą nadzieję, że zastanie u niego Adama. Przypomniała sobie, jak wczoraj informował przy obiedzie o tym, że dzisiejszego dnia będzie od rana w Trojanowicach. – Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze – pomyślała jednak z lekkim niepokojem. Wiedziała, że ma bardzo ważne zadanie do wykonania.

– Wychodzisz już gdzieś? – zapytała widząc, jak wnuczka wstaje z fotela.

– No tak. Muszę, a raczej obiecałam, że zajdę do pana Bena. Przepraszam, że cię zostawiam. Przyjdę przed szesnastą.

– Świetnie, zatem jesteśmy umówione.

Po wyjściu Natalii Stefania niezwłocznie poszła do swego pokoju, otworzyła szafę, chcąc wybrać odpowiednią garderobę. Przez kilka sekund wahała się, nie wiedząc, która z wyjętych sukienek będzie najbardziej stosowna. Po namyśle wybrała jedną z ulubionych – białą w czerwone maki. Zaczęło dręczyć ją dziwne uczucie niepokoju, którego powodu nie umiała sprecyzować. Raz jeszcze spojrzała na swoją garderobę. Wcześniej zdjętą, białą w czerwone maki, odwiesiła na wieszak. Nie mogąc w dalszym ciągu zdecydować się, czuła, że coś jest nie tak. Przypomniała sobie wcześniejszą rozmowę z Werą i Adamem. Przecież dzisiejszego dnia Ben miał mieć zorganizowane przyjęcie urodzinowe. To jakie kino? O co tu chodzi? Prawdopodobnie pomyliłam daty, albo zmienili termin – pomyślała.

Bez zastanowienia wyjęła prostą, błękitną sukienkę, z niewielkim dekoltem i bez rękawków. Przyłożyła ją do siebie, spojrzała w lustro z aprobatą i powiesiła ją na drzwiach. Z jednej z szuflad komody, gdzie trzymała biżuterię, wyjęła piękny, dość gruby srebrny łańcuszek i pasujące do niego srebrne kolczyki. Do sukienki dobrała białe bolerko i skórzaną torebkę.

Była dopiero jedenasta. Do wyjazdu miała jeszcze kilka godzin. Powróciła ponownie na werandę, biorąc do rąk swoją robótkę. Przyjrzała się jej z uwagą, łapiąc umiejętnie spuszczone oczko. Pracowała już dłuższy czas, kiedy jej uwagę zwróciła dość głośna rozmowa dwóch mężczyzn w domu obok. Miała nieodpartą chęć przysłuchać się jej wyraźniej. W jednym z mężczyzn rozpoznała Wiesława, wnuka sąsiada. Kim jest drugi, nie wiedziała. Ach, to przecież Janek, ten, co odbił mu Halinę! Dobiegały do niej jedynie pojedyncze słowa.

– Co mam zrobić? To ją dobije – krzyczał Wiesiek.

– Chcesz z nią zerwać?

– Chcę, bo już nie kocham tej... tej... dziwki!

– Jak długo to trwa?

– Nie wiem. Zdradzała mnie ta...

– Wykluczone!

To takie typowe dla tych dwóch. Te ich wieczne kłótnie od lat. Ale o co poszło tym razem?

Dwie godziny później, poganiana niecierpliwymi spojrzeniami Natalii, zaczęła się ubierać. Pojechały autobusem do Krakowa, ale czy na pewno do kina na ulubiony film Stefanii?

– Przepraszam, nie chciałam cię oszukać, ani okłamać, naprawdę – pomyślała. Ale ręczę, że za to dzisiejsze popołudnie będziesz mi wdzięczna.

 

**

Do rozpoczęcia imprezy pozostały cztery godziny. Wanda od dłuższego czasu zerkała na ścienny zegar, uświadamiając sobie, że do upragnionego przyjęcia pozostało tak niewiele, a najskrytsze marzenie jej przyjaciółki jest na wyciągnięcie ręki. Odwróciła głowę w kierunku stojącej przy lustrze Emilii.

– Jesteś bardzo spięta, rozluźnij się.

– Postaram się – odpowiedziała nerwowo. – Nie dziw się i mnie zrozum.

Słyszała tylko bicie swego serca, wpatrując się cały czas w lustro. Nagle obie spojrzały na wchodzącego Oliviera, z nietypową dla niego, bardzo spiętą twarzą. Na odległość widać było, że też jest bardzo zdenerwowany.

– Pięknie wyglądasz, mamo.

– Dziękuję – bez chwili namysłu zrobiła małe kółeczko, poprawiając włosy. Sukienka leżała na niej jak ulał, gładko opinając biodra, a jej morelowy kolor podkreślał jej piękne, piwne oczy.

– I jak? – powiedział Olivier z lekkim uśmiechem na twarzy.

Kiedy ostatnio widziała Oliviera w jego ciemnym stroju, wyglądał zupełnie inaczej. Wpatrywał się w matkę, czekając na jej opinię. Nie doczekał się, bo pierwsza swoją opinię wyraziła Wanda.

– Wyglądasz wspaniale.

W jasnych spodniach i w podobnym odcieniu marynarki, z białą koszulą pod nią, wyglądał dostojnie. Na chwilę przestał myśleć o swoim wyglądzie. Miał już tylko jedno pragnienie – jak najszybciej poznać ojca.

Diana, wchodząc do pokoju, na jego widok zatrzymała się jak wryta.

– Super wyglądasz – nadal nie odrywała od niego wzroku.

– Dziękuję i nawzajem. W tej ciemnozielonej sukience wyglądasz zjawiskowo.

Im bliżej było do godziny siedemnastej, tym większy panował w domu ruch. Emilia z Wandą krzątały się po pokoju, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Henry z Olivierem stali przy otwartym oknie, rozmawiając nie wiadomo o czym, a jasne promienie słońca pieściły ich twarze. Był piękny, lipcowy dzień.

– Piotr chyba przyjechał – oświadczył Henry.

– Bez wątpienia, to jego samochód, potwierdził Olivier.

Po chwili Piotr już pukał do drzwi. Siedząca w fotelu Diana natychmiast wstała.

– Jak się cieszę, że już jesteś – nie zwracając uwagi na obecność Henry’ego i Oliviera ucałowała go namiętnie.

– Witajcie – uśmiechnął się z zadowoleniem, czując, jak rumieni się na twarzy. Swoje kroki skierował w kierunku mężczyzn stojących przy oknie.

– Jak tam samopoczucie?

– Lepiej nie pytaj – odpowiedział nerwowo Olivier, drapiąc się w brodę. – Nie ukrywam, że chciałbym to spotkanie mieć już za sobą.

– Tak jak i ja – wtrącił słowo Henry, unosząc przy tym brwi do góry. – Ciekaw jestem reakcji Bena na nasz widok.

– Wygląda na to, że może być to dla niego mały szok.

– Co sugerujesz? Że Ben może dostać zawału, albo drugiego udaru?

– Czy chcesz powiedzieć, że może do tego dojść? – Olivier poczuł, jak coś dużego rośnie mu w gardle.

Diana raptownie poderwała się z fotela.

– Już moja w tym głowa, by aż do tak silnego wzruszenia nie doszło. Głowa do góry, wszystko będzie dobrze.

– A gdzie Emila? Jak ona to znosi? – zapytał Piotr.

– Ona jest tym spotkaniem bardziej przejęta niż my – zauważył słusznie Olivier, ale jego myśli wciąż uciekały do Bena.

– Może lepiej trzeba było Benowi powiedzieć o tym spotkaniu wcześniej? Uprzedzić jakoś, zamiast stawiać przed faktem dokonanym? Obojętnie, jak zareaguje – zasugerował Piotr po chwili namysłu.

– Co tak naprawdę masz na myśli? – zapytała Emilia, która od jakiegoś czasu przysłuchiwała się rozmowie zza uchylonych drzwi.

– To, co słyszałaś, Emilio.

– Chyba żarty się ciebie trzymają, Piotrze.

W tym momencie myśl, która pojawiła się w głowie Emilii wpłynęła na nią tak mocno, że poczuła, jak gorąco oblewa jej skronie.

– Słuchajcie! Nic nie zmieniamy! – zaczęła nieco łamiącym się głosem. Będzie tak, jak zaplanowaliśmy. To w końcu ma być niespodzianka, poniekąd moja dla niego, czy nie tak? I to ja mam prawo decydować, jak będzie. A będzie tak, jak zaplanowaliśmy wcześniej.

Ku swojemu zaskoczeniu nieoczekiwanie poczuła ulgę i lekko odetchnęła.

– On zrobił mi większą niespodziankę, odchodząc ode mnie bez słowa, czy jakiegokolwiek wytłumaczenia. Przeżyłam, to i on przeżyje – dodała stanowczo.

Olivier przyglądał się matce, kiedy wypowiadała te słowa, z dziwnym wyrazem twarzy.

– Prawdopodobnie nie mylisz się, mamo. Najlepiej wiesz, co mówisz – powiedział całując ją w dłonie.

– Wiecie, co ja myślę? – wykrztusiła Diana. – Myślę, że w tej sytuacji dobrze nam zrobi lampka koniaku.

Odczekała chwilę, po czym wyjęła z barku pięciogwiazdkowego Napoleona i rozlała do kieliszków.

– Nie macie nic przeciwko temu, abym pstryknął wam rodzinną fotkę? Popatrzcie w moją stronę – Piotr spojrzał na siedzących z kieliszkami koniaku przy ustach i zanim zdążyli się zorientować, pstryknął im zdjęcie.

**

– To jak, gotowi? – zawołała Diana.

Po blisko półgodzinnym spacerze z radością, mimo lekkiego zmęczenia, weszli do restauracji „Pod Gwiazdami”. Jeszcze przed wejściem Diana zapytała Emilię cicho, żeby nikt nie słyszał:

– Co mu powiesz, jak go zobaczysz?

– Nie wiem, Diano, nie wiem.

Jako ostatni wchodził Henry, który zamykając drzwi, ciężko westchnął. Drzwi jednak ponownie otworzyły się i wszedł Piotr, obrzucając wszystkich ciepłym spojrzeniem. W tym samym momencie Emilia odwróciła się w stronę Piotra:

– Jest już? – zapytała.

– Jeszcze nie, Emilio.

– Bardzo tu miło – stwierdziła Wanda, rozglądając się delikatnie po wystroju lokalu.

Od razu zwróciła uwagę na kuchnię, która była oddzielona od sali restauracyjnej przeszkleniem z czarnymi szprosami, pozwalając przez to na stały kontakt wzrokowy z obsługą kuchni.

– Wystrój ma swój klimat. Co prawda dość surowy, ale jednocześnie ocieplony przez elementy drewniane, zielone, żywe paprocie oraz rośliny na ścianach. Gustownie, podoba mi się – pomyślał Henry z aprobatą.

– O, widzę, że tu na jednej ze ścian był skuty tynk, chyba po to, by wydobyć oryginalną cegłę i nadać charakteru wnętrzu, bardzo pomysłowo i gustownie.

– A tu jest piwniczka – wskazał ostentacyjnie. W niej właśnie siostra trzyma imponującą kolekcję win.

– Jak to, siostra?

– Widzisz, mój drogi, ta mała restauracja prowadzona jest przez moją kuzynkę i siostrę, która jest szefową kuchni. Zapewniam, że będzie dane ci je poznać. Dasz wiarę, że ta restauracja powstała w miejscu dawnych warsztatów?

– Co takiego?

– No tak. A te wszystkie elementy zostały wykonane ze starego drewna rozbiórkowego, a oświetlenie jest loftowe.

– Dzięki tym gustownie dobranym dodatkom, efekt jest zaskakujący – wtrąciła stojąca Wanda.

– Uwielbiamy z Dianą tu przychodzić, to nasz ulubiony lokal.

Kwadrans po siedemnastej, tak jak było zaplanowane, siedzieli przy stole. Piotr zerkał na ciągle stojącą przy drzwiach Dianę, która zachowywała się nieco nerwowo.

– Denerwujesz się? – zapytał, podchodząc.

– Chyba tak – stwierdziła, lekko wzruszając ramionami. – Najgorsze jest to, że ani Natalia, ani Adam nie odzywają się, nie dzwonią – powiedziała patrząc mu w oczy. – Jest prawie siedemnasta dwadzieścia, dawno powinni już tu być – jęknęła, patrząc na zegarek.

– Kochanie, nie martw się na zapas, będzie dobrze. Na pewno zaraz wszyscy przyjadą – pochylił twarz w jej stronę i lekko pocałował.

Porzucili temat i wrócili do czwórki przyjaciół. Piotr zawsze dodawał jej otuchy, przez co lubiła go coraz bardziej.

Po zapaleniu przez kelnera małych, pachnących świec, zrobił się bardzo miły nastrój, taki bardziej domowy. Rozmawiali, popijając czerwone wino. Dyskusję przy stole przerwało otwieranie drzwi wejściowych. Do lokalu weszły dwie kobiety, rozglądając się. Podszedł do nich kelner, skłonił w zapraszającym geście dłonią i zaprosił je do stołu. Siedząca od jakiegoś czasu przy oknie Emilia, przeniosła wzrok na siadające już przy stole, znane jej kobiety. Widać było lekkie poruszenie.

– Natalio, droga moja, gdzie ty mnie przyprowadziłaś? – zapytała dość nerwowym tonem. – To w końcu co to będzie, przyjęcie urodzinowe, czy kino z filmem w roli głównej?

Na pytanie babci jedynie wzruszyła ramionami, odwróciła lekko twarz, by ukryć napływający na jej usta śmiech. Piotr poderwał się z miejsca, chcąc się przywitać, ale Diana powstrzymała go, chwytając za ramię.

– Poczekaj chwilę – szepnęła do ucha.

– Nic z tego nie rozumiem.

– Ustaliłam wcześniej z Natalią, że tak właśnie mają siedzieć, tyłem do drzwi, do momentu, aż wszyscy się zejdą.

Piotr zbity z pantałyku nie wiedział, co ma myśleć, ani zrobić. Siedzący przy stole zaczęli, chcąc nie chcąc, ukradkiem przyglądać się sobie nawzajem.

– Babciu, zaufaj mi, będzie dobrze. Zaufaj mi, proszę.

– Ale winnaś mi jakieś wytłumaczenie. No i co to są za ludzie?

– Nie wiem – odparła z obojętną miną. – To musi się udać – upewniła się w swoich myślach.

W tym momencie na parking podjechał czarny Mercedes, który został pożyczony od Piotra. Drzwi otworzyły się i do lokalu weszli Ben, Adam i Weronika. Diana wzięła głęboki oddech, chcąc powiedzieć do siedzącej Emilii, że to Ben, ale w ostatniej chwili powstrzymała się. Gestem ręki dała znać Adamowi, aby dosiedli do pozostałych. Jedenaście par oczu wpatrywało się w siebie, niczego nie rozumiejąc.

Dobra robota – pomyślała Diana. Czuła się szczęśliwa, móc ich wszystkich odnaleźć i poznać. Gości usadziła według swojego planu. Poprosiła kelnera o przyniesienie i otworzenie w odpowiednim momencie szampana i ustawienie na stole wcześniej ustalonego menu. Zrobił się spory ruch. Kelnerzy uwijali się, donosili sprawnie kolejne talerze tak, że po chwili wszystko było gotowe. Stefania i Ben siedzieli oniemiali, nie mając pojęcia, co się dzieje. Ben przez chwilę patrzył na siedzącą tyłem kobietę, w której po chwili rozpoznał Stefanię, swoją sąsiadkę.

– Co ty tu robisz? – zapytał ze szczerym zdziwieniem.

– O to samo chcę zapytać ciebie. Przez myśl przemknęło jej, że może to rzeczywiście Bena urodziny.

– Co to wszystko znaczy? Adamie, o co tu chodzi, możesz mi wytłumaczyć? Kim są ci ludzie siedzący po drugiej stronie stołu?

Odpowiedzi nie uzyskał, bo słysząc te słowa wstała Diana, przypatrując się z uwagą wszystkim siedzącym. Lekko chrząknęła.

– Dzień dobry państwu – wyjąkała. Poczuła, jak spływa na nią głębokie uczucie ulgi i radości, że wszystko udało się i wszyscy dotarli. Głos przestał jej drżeć dopiero po paru sekundach.

– Nazywam się Diana Potocka. Są osoby w tym towarzystwie, które mnie znają, ale są też i takie, którym moje nazwisko nic nie mówi.

Znów można było zauważyć małe poruszenie.

– Zdaję sobie sprawę z tego, że w związku z zaistniałą sytuacją winna jestem państwu małe wyjaśnienie.

Emilia zdawała sobie sprawę z tego, co mówczyni ma do przekazania. Siedziała dziwnie spokojna i opanowana, odwracając się w jej stronę.

– Innymi słowy mówiąc – zamilkła na chwilę, starając się uwierzyć, że to, co chce zaproponować, ma sens – chciałabym, abyście państwo dobrze się sobie przyglądnęli.

Tylko Ben i Stefania wbili w nią pytający wzrok. Emilia czuła, jak wali jej serce, czując tym samym ucisk w gardle. Patrząc na Bena, na byłą miłość, na człowieka, którego tak kiedyś kochała, a który jej nawet nie poznał, w jednej chwili uświadomiła sobie, że jednak czas swoje robi, a i uczucie zapewne blednie. Patrząc na niego zastanawiała się, czy ma rację. Najbardziej bolało ją to, że jej nie poznał.

Drzwi do lokalu otworzyły się i wpadli do niego zdyszani Anita i Max, zwracając tym samym na siebie uwagę.

No, są wreszcie – odetchnęła z ulgą Diana. – Zdążyliście na sam moment kulminacyjny – szepnęła.

– Może nam pani, Diano, tak bez podtekstów, powie, o co tu chodzi? W jakim celu tu jesteśmy? – zapytał wprost?

– Szczerze mówiąc, mogę, ale proszę raz jeszcze przyjrzeć się tym osobom. Naprawdę nikogo pan nie rozpoznaje? – powiedziała, wskazując jedną ręką na Emilię, Wandę i Henry’ego.

Na słowa Diany Ben wstał i wolnym krokiem podszedł w ich stronę. Henry wstał, czując jak zaczynają mu drzeć nogi, a strużka potu popłynęła po skroni.

– Witaj, Ben.

Na głos mężczyzny, który wydał mu się znajomy, Ben drgnął, drapiąc się przy tym nerwowo po policzku. Czyżby to był Henry? – pomyślał. Intuicja podpowiadała mu, że to możliwe. Ale Henry w Polsce? To się nie trzyma kupy. Co miałby tu robić? Różne myśli zaczęły mu kłębić się w głowie. – Rusz pamięcią, chłopie, kto to może być – strofował sam siebie.

Po chwili naprzeciw siebie stała cała czwórka. Pozostali siedzący za stołem obserwowali i z zapartym tchem czekali na przebieg dalszych wydarzeń. Obraz był niesamowity.

– Ben, naprawdę nie poznajesz, czy tylko udajesz? – pierwsza odezwała się Wanda.

Stał jak osłupiały.

– Jezu! Czy jest tak, jak myślę? To chyba niemożliwe! – krzyknął.

– Miło cię widzieć, Ben. Przypominasz swego kolegę, a raczej przyjaciela, drwala z Carrington, Henry’ego? Wandę miałeś przyjemność poznać. A ta kobieta, to kto?...

– Emila? To naprawdę ty?!

Z zaciśniętym gardłem przełykał ślinę. Spoglądał na nią przez dłuższy czas z poczuciem winy. Czuł, jak łzy napływają mu do oczu. Szybko otarł łzę spływającą po policzku, nie mogąc oderwać oczu od Emilii.

– Co za spotkanie! – chwycił ją spontanicznie za rękę.

– Witaj, Ben. Miło cię widzieć – przywitała go ciepłym głosem, ale bez emocji.

Stali tak przez chwilę, trzymając się za ręce.

– Poznałam cię od razu. Poznałabym, gdybyś miał nawet i dziewięćdziesiąt lat – szepnęła, patrząc mu w oczy.

Stefania, długo nie zastanawiając się, wstała, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi i słyszy. Szybkim krokiem ruszyła w ich stronę.

– A mnie poznajesz? – zapytała drżącym głosem.

Ben objął Stefanię, nie dając jej więcej dojść do głosu.

– To Stefania – powiedział. – Trzecia przyjaciółka. Przedstawiam wam.

– Stefania?! – wykrzyknęła Wanda, podchodząc bliżej.

Emilia, analizując słowa Bena, wiedziała doskonale, że się myli. Miała, ma i będzie miała tylko jedną przyjaciółkę. Tę, która stoi przy niej. Lubiła Stefanię, ale na słowo „przyjaciółka” na pewno nie zasłużyła. Na miano dobrej koleżanki – powiedzmy. Stwierdziła jednak, że to nie moment ani czas na takie sprostowanie. Chciała coś jeszcze dodać, dopowiedzieć, że cieszy się, że miło, że ją poznała, ale nie zdążyła. Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, czy zareagować, Ben pociągnął Emilię za rękę w stronę drzwi.

– A wy dokąd? Wybieracie się gdzieś? – spytała Diana, która obserwowała ich od dłuższego czasu.

– Na spacer – zaśmiał się Ben, patrząc na Emilię.

– Niestety, nie, nigdzie nie pójdziecie! – Wanda posłała koleżance przepraszający uśmiech, odwracając się do niej i żartobliwie grożąc palcem.

– Nie? A dlaczego nie? Myślę, że przydałby się nam taki spacer, prawda, Emilio? A poza tym chciałbym porozmawiać na osobności. Zgadzasz się? – dodał.

– Dobrze – odparła, maskując cień wątpliwości w głosie. Pozostała z nadzieją, że jeśli planuje ten spacer, to może powie jej, a raczej rozwieje wątpliwości, które kotłowały się w jej głowie.

– No dobrze, w takim razie macie kwadrans. I wiecie co? Ani minuty dłużej – przekazała Diana zdecydowanie.

Westchnęła, ucałowała ciotkę i ruszyła do stolika w stronę przyjaciół, z nadzieją, że tych dwoje nie zabłądzi.

Całej tej scenie przyglądał się uważnie Olivier. Siedząca obok Natalia wyszła, zatrzymała się przy drzwiach zaskoczona tym, że wychodząca para tak szybko wróciła.

– Chciałam ci tylko powiedzieć, Emilio, że dzisiejszego dnia nie wypada jednak opuszczać ot tak sobie przyjęcia.

– To prawda – potwierdziła Emilia i już po chwili wszyscy siedzieli przy stole. Popatrzyła na Oliviera, który wciąż siedział i przeglądał się im z dziwną miną. Natalia stała przez chwilę wzruszona.

– Miało być „Przeminęło z wiatrem”, a wyszło „Powróciło latem” – stwierdziła, uśmiechając się.

Widocznie tak miało być.

Stefania odwróciła głowę w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą siedziała jej wnuczka. Ku jej zdziwieniu miejsce było puste. Wszystko zrozumiała i była jej cholernie wdzięczna za to „kino” i „film”. – Porozmawiamy o tym, moja panno, w domu, ale teraz dziękuję ci za to cudowne popołudnie – powiedziała sama do siebie.

Kiedy już opadły emocje, weszło dwóch kelnerów z kolejnymi przystawkami. Wyglądało na to, że jedzenie wszystkim smakowało, a goście docenili starania kuchni, o czym świadczyły puste talerze.

Diana zwróciła uwagę na siedzącego ze spuszczoną głowa Oliviera. Wydawał się jakby nieobecny albo zagubiony. Z pewnym wahaniem podeszła do niego, siadając na krześle obok. Na jej widok zagościł na jego twarzy uśmiech. Emilia, zatopiona w rozmowie z Benem, dostrzegła jednak tę sytuację. Intuicja podpowiadała jej, że powinna do nich podejść. Dopiero teraz dotarło do jej świadomości, że jeszcze nie wszystko zostało powiedziane, nie wszystko wyjaśnione do końca. Pełna wyrzutów sumienia, bez śladu uśmiechu, podeszła do syna.

– Myślę, że już odpowiedni moment, abyś poznał biologicznego ojca. Czas, aby i on poznał cała prawdę. Zgadza się, Olivier?

Zgodził się, zamyślając się refleksyjnie.

– Czy mogę prosić państwa o chwilę uwagi?

Przy stole zrobiło się cicho. Ben przestał szeptać do Stefanii, a Natalia siedziała z bardzo dziwną miną. Henry ściskał dłoń swojej Wandy na znak, że zaraz wszystko będzie jasne. Adam z Werą przyglądali się sobie z uśmiechem. Znali prawdę o Benie i Olivierze.

– Chciałam powiedzieć, że to nie koniec niespodzianek.

Na te słowa goście zaczęli z zainteresowaniem lustrować Emilię. Henry jeszcze mocniej uścisnął dłoń żony, tym razem tak mocno, że wykrzywiła z grymasem twarz. Emilia tymczasem wstała, biorąc Oliviera pod ramię.

– Możesz na chwilę wstać, Ben? – poprosiła cichym głosem, czując jak wali jej serce, a skronie pulsują jak oszalałe.

– Pozwól, Ben, że ci kogoś przedstawię – wzięła głęboki oddech, wypowiadając łagodnie: – To jest Olivier, twój syn.

– O czym ty mówisz, Emilio?

– Przedstawiam ci Oliviera, twego syna.

– Co ty mówisz, jaki syn?

Czuł jak wzruszenie odbiera mu mowę, z trudem chwycił w płuca powietrze. Przez moment obaj mężczyźni przyglądali się sobie. Olivier wyciągnął rękę pierwszy.

– Twój syn. Twój pierworodny syn – dodała Emilia.

Dopiero kiedy trochę ochłonął, zauważył podobieństwo. Umilkł na moment.

– Co za wieczór, jaka niebywała historia. To jakaś bajka – ze ściśniętym gardłem wypowiedziała Natalia, podchodząc do Piotra.

– Oj, żebyś wiedziała, Natalio. Sam nie mogę uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.

– Ale wszystko udało się i zakończyło cudownie, prawda?

– Masz rację, Natalio – wypowiedział z jakąś gulą w gardle i objął ją ramieniem.

– A to dopiero historia – powiedziała Natalia, podchodząc do stojących.

Ona, jako jedna z nielicznych, wiedziała o tym wszystkim chyba najmniej.

– Przez tyle lat nie miałem pojęcia o twoim istnieniu – wypowiedział Ben zdławionym głosem.

Adam stał przy dziadku, tak na wszelki wypadek, gdyby poczuł się słabo. Ben, mówiąc te słowa, przytulił Oliviera do siebie, odpiął dwa górne guziki swojej koszuli. Przez chwilę przyglądali się sobie w milczeniu.

Przy stole zrobiło się kolejne zamieszanie, a białe serwetki znikały w mgnieniu oka. Wszystkim świadkom tej nietuzinkowej historii wzruszenie wyciskało łzy z oczu.

– Emilio, wiedziałaś, że jesteś w ciąży. Czemu mi nie powiedziałaś? – zapytał ją nieco już opanowany Ben.

– W dniu, w którym odszedłeś, nie wiedziałam. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero po trzech miesiącach. Ciebie już nie było i jakikolwiek ślad po tobie zaginął.

Słysząc te słowa wziął w dłonie swoją twarz, a po policzkach spływały mu gorzkie łzy.

– Nie miałem pojęcia, że mam gdzieś daleko syna. Nie wiedziałem o twoim istnieniu, o niczym nie miałem pojęcia. Gdybym wiedział, nigdy bym cię nie zostawił, Emilio. Nigdy, Bóg mi świadkiem. Ta cała sytuacja jest dla mnie wielkim zaskoczeniem, żeby nie powiedzieć, szokiem – wyznał szczerze Ben. – Jak mnie odnalazłaś, Emilio?

Wszyscy słuchali w skupieniu, nawet obsługa kuchni, która odeszła od swoich zajęć, delikatnie obserwując i przysłuchując się ze wzruszeniem.

– A, to bardzo długa historia. Nie da się tego opowiedzieć w kilku słowach. Kiedyś ci ją opowiem, a gdy jej wysłuchasz, zrozumiesz.

Przez dłuższą chwilę stali w milczeniu, a Ben spoglądał na nią wzrokiem pełnym nadziei. Zastanawiając się Emilia stwierdziła, że chociaż w kilku słowach powinna mu przedstawić tę historię.

– Wszystko to dzięki Dianie, Żeby nie jej przyjazd do mnie dwa lata temu, nikt nigdy nie dowiedziałby się o istnieniu Oliviera.

– No i gdyby nie twoje szczere wyznanie prawdy, ciociu, nie byłoby nas tu dzisiaj – dopowiedziała Diana.

– Czy ja dobrze słyszę? – zapytał Ben, nie spuszczając oka z Diany. Ta piękna kobieta, stojąca przede mną, to twoja kuzynka, Emilio? – zapytał ze zdziwieniem.

– Tak, to moja bratanica, mój promień słońca na mojej drodze – mówiąc, ledwo powstrzymywała łzy.

– A moja mama – wtrąciła Wera.

Ben umilkł na chwilę, pragnąc pozbierać myśli.

– To prawda, Adamie? Wiedziałeś o tym?

– Wiedziałem, dziadku, przyznaję, ale nie mogłem ci tego powiedzieć. To miała być niespodzianka, która – jak widzę – udała się nam.

Ben przysiadł na krześle, opuszczając ręce.

– Muszę przyznać, że się udała. I to jeszcze jak – wyszeptał przez zaciśnięte gardło.

Emilia usiadła przy nim. Ben popatrzył jej w oczy, które mówiły same za siebie.

– Wybaczysz mi? A może już na to za późno?

Nie odpowiedziała na jego pytanie, zadając mnóstwo swoich:

– Powiedz, mi, proszę, Ben, tak zastanawiałam się przez te wszystkie lata, co było powodem twego rozstania? Co ci ta twoja siostra powiedziała, że jej uwierzyłeś, a mnie tak okrutnie porzuciłeś, bez wytłumaczenia, bez pożegnania? Zachowałeś się jak ostatni tchórz. Przecież byliśmy tacy szczęśliwi, zakochani w sobie do szaleństwa. Tak ci wszystko przeszło z jednym dniem? Czy w głębi serca poczułeś, że postąpiłeś słusznie? Tak wielu rzeczy nie wiem. Ben, jesteś pewien, że postąpiłeś słusznie?

Słuchając tych pytań, Ben zwiesił tylko głowę.

– Chcesz wiedzieć, Emilio? Przecież to i tak już niczego nie zmieni, a straconych lat i tak nikt nam już nie wróci.

– Nie wróci, na pewno, ale przynajmniej oczyścisz swoje sumienie, o ile je jeszcze masz – dodała.

Wiedział, że je ma, bo przez ponad czterdzieści lat przypominała mu o sobie prawie każdego dnia.

– Czy ty wiesz, co ja wtedy przeżywałam? – głos uwiązł jej w gardle i przez dłuższą chwilę nie mogła z siebie wydusić ani słowa. – Tak bardzo czułam się samotna, zdradzona, tak bardzo brakowało mi ciebie – wyszeptała przez łzy. – Żeby nie przyjacielska dłoń Wandy, żeby nie pomoc wspaniałego, cudownego Henry’ego, nie wiem, co by ze mną było.

Wypowiadając te słowa odwróciła głowę w stronę siedzących przyjaciół, słuchających wszystkiego z wielkim skupieniem i wzruszeniem.

– Przykro mi, nawet nie wiesz jak bardzo – tylko na te słowa było go w tej chwili stać. – Czy mogę ci jakoś to wynagrodzić? – zapytał, nie podnosząc wzroku.

Na to pytanie również nie otrzymał odpowiedzi.

– Powinnam ci powiedzieć coś jeszcze. Po dwóch latach od twojego odejścia zostałam żoną Zacharego Foxa. Pokochał Oliviera jak rodzonego syna i dał mu tym samym swoje nazwisko. Ale ten oto twój syn poszedł w ślady twego starszego brata i wybrał duchowieństwo. Jednym słowem jest pastorem.

– Co takiego? Zostałaś i jesteś żoną Zacharego? – zaczął nerwowo drapać się po policzku.

Emilia kontynuowała dalej:

– Twój brat Zac ma się dobrze, a mój kochany Zachary nie żyje już od lat – westchnęła szczerze, głęboko i na myśl o nim zaczęła głośno łkać.

Wzruszenie przypomniało o sobie. W jednej chwili poczuła na ramieniu czyjąś rękę. Byłą to dłoń jej przyjaciółki Wandy. Intuicyjnie obejrzała się w bok, gdzie przyglądała się jej Stefania, a po jej policzkach płynęły łzy.

– Chodź do nas, Stefanio – zaprosiła koleżankę bliżej.

Stefania zastanawiała się, co ma zrobić, jednak wyciągnięta dłoń Emilii ją przekonała. Trzy koleżanki przez chwilę patrzyły na siebie. Przypomniały sobie czasy, kiedy jako młodziutkie, osiemnastoletnie dziewczyny, leciały samolotem do Anglii, pragnąc w głębi serca lepszej dla siebie przyszłości. W tej chwili, oplecione ramionami, utworzyły koleżeński krąg. Wszyscy zgotowali im owacje na stojąco.

– Brawo, brawo, brawo.

– I pomyśleć, że znów jesteśmy razem! Nie mogę w to uwierzyć – powiedziała Stefania. – Dziękuję, dziewczyny, że mnie odnalazłyście. Tak się cieszę Emilio, że odnalazłaś Bena.

– Odnalazłam go dzięki Dianie, a raczej dzięki jej córce, Weronice. Może nie powinnam mówić, ale gdyby nie poznała Adama, wnuka Bena, bardzo możliwe, że nigdy byśmy się nie zobaczyli. Nie mam pewności, czy w tak cudowny sposób udałoby się odnaleźć, prawdopodobnie nie.

– Oczywiście – potwierdziła Wanda. – Niektórzy z nas mieli szczęście. Udało się. Dobrze, że wreszcie wszyscy poznali prawdę, a zwłaszcza Ben.

– No właśnie – przytaknęła Emilia.

Chwilę później Henry i Ben rozmawiali o czymś, a mina Henry’ego wskazywała, jakby się nad czymś zastanawiał. Z kolei Ben wyglądał na lekko zdenerwowanego. Henry jakby się wahał, w końcu zdecydował na szczerość.

– Ben, powiedz mi, tak szczerze, dlaczego odszedłeś od Emilii? Czemu ją zostawiłeś i znalazłeś inną?

– Nikogo nie znalazłem – odpowiedział. – Przecież dobrze wiesz. W zasadzie, to chodziło o ciebie, Henry.

– O mnie? A co ja miałem z tym wspólnego? – odparł, okazując zdziwienie i zaniepokojenie. – To znaczy?

Ben mówił dalej spokojnie.

– Emma, moja siostra, oznajmiła mi któregoś dnia, że miałeś romans z Emilią. Krotko mówiąc, przyłapała was na zdradzie. Ponoć byliście od jakiegoś czasu kochankami.

– Co takiego? Jaki romans? O czym ty Ben mówisz?! W życiu nic mnie nigdy nie łączyło z twoją Emilią.

– Czy możesz sobie wyobrazić, jak ja się wtedy czułem? Nie stać mnie było na nic innego, jak tylko odejść bez słowa. Nie chciałem jej więcej widzieć. Teraz wiem, że to było perfidne kłamstwo siostry. Co jej odbiło, powiedz, Henry? Uznałem, że tak będzie najlepiej. Byłem nieszczęśliwy, że wszystko się skończyło. Tęskniłem za nią. Potrzebowałem czasu, aby się z tym oswoić. Tak bardzo ją kochałem – dodał, spuszczając wzrok.

Przez chwilę milczeli, ale Ben zaraz mówił dalej:

– I wtedy akurat, kiedy czułem, że świat mi się wali, dowiedziałem się, że kumpel z Old Trafford wybiera się z narzeczoną do Polski, właśnie ze Stefanią, na trzytygodniowy urlop. Pomyślałem, czemu miałbym nie skorzystać z okazji i polecieć razem z nimi. Uważałem, że to dobry pomysł na odreagowanie i że podjąłem słuszną decyzję. Obiecałem sobie, że wrócę. Jednak swój wyjazd przedłużyłem o ponad czterdzieści lat. Poznałem tam koleżankę Stefanii, wspaniałą dziewczynę, Janinę. Coś miedzy nami zaiskrzyło. Po roku ożeniłem się i zapuściłem korzenie na dobre w Polsce. To w zasadzie tyle.

Po tych słowach słychać było, jak odetchnął z ulgą.

– Nie przypuszczałem, że ją kiedykolwiek w życiu jeszcze zobaczę. Moją Emilię – dodał i odwrócił się w jej stronę.

Emilia patrzyła przed siebie, jakby uciekała od jego wzroku. Przypuszczała, że Ben będzie chciał pytać ją jeszcze na temat Emmy. Ben podszedł do niej, wziął za ręce i powiedział:

– Cieszę się, że przyjechałaś do Polski właśnie teraz. W końcu spotkaliśmy się. Dziękuję ci Emilio raz jeszcze za to, że pojawiłaś się w moim życiu po raz drugi. Teraz, czy tego chcesz, czy nie, nie pozwolę na powtórne rozstanie. Musimy nadrobić stracony czas.

– Ben, co ty mówisz? – zapytała dość oschle.

– Co ty na to, Emilio, żebyś powróciła na stałe do Polski, do mnie?

– Nie, Ben – zerknęła na niego i opuściła wzrok.

– Jesteś tego pewna, Emilio?

Zamyśliła się. Wahała się jednak przed odpowiedzią. Po chwili spojrzała mu w oczy, w których widać było łzy, a on z nadzieją pochylił się w jej stronę i ponownie ujął za rękę.

– Przemyśl to, Emilio, proszę.

Nie odzywała się. Sprawiała wrażenie zakłopotanej.

– Próbujesz mnie namówić do przeprowadzki do Polski, do Trojanowic. Jak ty to sobie wyobrażasz?

– A dlaczego by nie? Czy nie chciałabyś reszty życia spędzić ze mną, w swoim ojczystym kraju? Jak myślisz? Skoro uznałaś, że na to wszystko, o co cię proszę, nie możesz dać mi odpowiedzi, jeszcze raz cię przepraszam, szczególnie za tę moją sugestię, niezręczną dla ciebie. Ale teraz nie potrafię sobie wyobrazić dalszego życia bez ciebie. Jak myślisz, co będzie z nami? – westchnął ciężko. – Wiem, że jesteś zaskoczona moją propozycją. Daj słowo, że ją przemyślisz.

Na te słowa przysunęła się do niego bliżej. Uniosła rękę i delikatnie pogłaskała go po policzku, a on ucałował koniuszki jej palców.

– Przepraszam, to dla mnie bardzo trudne, Ben.

– Wiem, Emilio – przytaknął jej energicznie. – Wierzę, że nasze spotkanie po latach ma jakiś głębszy sens. Wiem też, że przeszłość jest dla nas stracona, nie da się tego wymazać, zapomnieć. Skoro dane nam było spotkać się ponownie, nie pozbawiaj mnie złudzeń, proszę, Emilio.

– Nie pozbawiam cię złudzeń, ale nie mogę. Nie stać mnie na to, aby zostawić wszystko – dom, przyjaciół, leśniczówkę, tartak i ot, tak sobie, wyjechać. Nie mogę.

– Dlaczego nie możesz? – zapytał jeszcze raz, przygryzając wargę. – Czy Olivier nie mógłby ciebie zastąpić, a tym samym pomagać Henry'emu i Wandzie?

– Kto? Olivier? – zaśmiała się z jego propozycji.

Przez chwilę oboje spoglądali w tym samym kierunku. Wyglądało, że Olivier pochłonięty był rozmową z Adamem i Anitą, ale wzrok miał utkwiony w uśmiechniętą Natalię. Czując na sobie spojrzenie matki zaczerwienił się, uśmiechając się przy tym do niej wyjątkowo serdecznie. Emilia wiedziała, że taki uśmiech Olivier rezerwował tylko dla niej. Przysiadła się do niego. Nie pytany o nic przez matkę po sekundzie nachylił się i szepnął jej na ucho:

– Wiesz co? Spodobała mi się ta dziewczyna od pierwszego wejrzenia, jak tylko ją zobaczyłem. W dodatku ma w sobie cos takiego, że swoją osobą przyciąga mnie jak magnes.

– Czy to znaczy, że wpadła ci w oko?

– Oj, jeszcze jak.

Emilia zastanowiła się, odwracając delikatnie głowę w stronę Natalii popijającej espresso.

– Zauważyłam to. Czyli, jak mam rozumieć, będziesz chciał poznać ją bliżej? Moim zdaniem im zrobisz to szybciej, tym lepiej, nie powinieneś zwlekać.

Olivier wodził wzrokiem po twarzy Natalii, która uśmiechnęła się w ich stronę.

– Mamo, pewnie myślisz, że zwariowałem, tak?

– Czemu tak sądzisz, Olivierze? – zapytała zagadkowo.

– No bo jestem pastorem, miałem dotąd poukładany swój świat. Właściwie, tak na dobrą sprawę, to nie umiem nawet rozmawiać z kobietami, a na pewno już nie umiem ich podrywać. Nigdy nie umawiałem się na żadną randkę – wtrącił cicho. – No i nie będę podrywał dziewczyny, mamo, która jest ode mnie przynajmniej piętnaście lat młodsza. To nie ma sensu.

Siedział i patrzył w oczy matki, próbując znaleźć właściwe słowa na swoją obronę.

– Opowiadasz bzdury, synu – westchnęła Emilia. – Słuchaj, przecież wiesz, nigdy nie wiadomo, co nas w życiu czeka. Czasami szczęście jest tuż za plecami, trzeba mu tylko podać rękę. A może to właśnie ono? Pytasz, czy zwariowałeś. Odpowiem ci, że nie. Każdy człowiek ma uczucia i coś musi z nimi zrobić. Poza tym wiem, że masz prawo zakochać się, nawet od pierwszego wejrzenia, ale facet taki jak ty, powinien to wiedzieć najlepiej.

Po słowach matki nadal nie miał odwagi, aby podejść do niej, chociaż bardzo tego pragnął. Zauważył, że ona również nie spuszcza z niego oczu. Dotarło do niego, że być może i on dla Natalii nie jest obojętny. Poszedł za radą matki, która wpatrywała się w niego z rosnącą ciekawością. Poczuł ulgę. Podjęcie decyzji i wahanie w tej chwili nie miały już znaczenia. Wiedział, że powinien wstać i podejść do niej. Nie chciał się spieszyć. Wiedział, że im wolniej to zrobi, tym lepiej. Zdawał sobie sprawę z tego, że wiele zależy od niej. Może różnie zareagować na jego słowa. Na moment przestał jednak o tym myśleć. Miał tylko jedno pragnienie – jak najszybciej być przy niej. Dam sobie radę – pomyślał.

Dziesięć minut później siedział z Natalią przy małym stoliku, zasłoniętym z jednej strony parawanem z wikliny. Emilia była mimowolnym świadkiem spontanicznego uwalniania emocji przez swojego syna, Oliviera. Dosiedli się do niej Ben i Diana, która czuła wypieki na twarzy od wypitego alkoholu i nadmiaru emocji. Popatrzyła na szczęśliwe, uśmiechnięte twarze przyjaciół siedzących przy stole. Czuła się wspaniale, mogąc uczestniczyć w spotkaniu, które z pewnością odmieniło życie niektórych z nich. Mało, była zaszczycona, mogąc w tym uczestniczyć. Długo nie mogła uwierzyć w bieg wydarzeń. Sprawy i sekrety rodzinne ułożyły się tak, jak przewidywał jej scenariusz. Z każdą chwilą była z siebie coraz bardziej dumna. Żałowała jedynie, że tego dnia nie ma z nimi Zaca, wspaniałego pastora i brata Bena. Szkoda, że nie może dzielić tego przeżycia z nimi wszystkimi. Ciągle była pod wrażeniem tej niesamowitej historii, która po latach ujrzała światło dzienne. Zdawała sobie doskonale sprawę, ile to spotkanie znaczy dla poszczególnych osób. – Zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy. Niczego nie żałuję. To jest fascynujące.

W pewnej chwili zgasło światło. Wszystkie oczy zwróciły się w kierunku kuchni, skąd dochodziły głosy dwóch kelnerów. Rozległa się muzyka. Kelnerka zapaliła świece, a kelnerzy rozlewali do kieliszków szampana. Z kuchni wyjechał na stoliku duży tort.

Przy stole siedziało już całe grono przyjaciół: Piotr, Diana, Wanda, Henry, Emilia, Olivier z Werą, Anita z Alexem, Stefania, jaj wnuczka Natalia oraz Ben, którego uśmiech na widok wjeżdżającego tortu był rozbrajający.

– Co za wspaniały widok – zawołał, uśmiechnął się i dyskretnie mrugnął do kelnerki, dając znak, aby pokroiła tort.

Kelnerka zauważyła, że starszy pan chce jak najszybciej posmakować tego specjału. Ben lekko zawstydził się i poczuł, jak rumieniec oblewa mu policzki.

– Spróbujemy? – ściszył głos do szeptu, by tylko siedzący przy nim Henry był w stanie go usłyszeć.

– Pewnie, że spróbujemy.

Kelnerka podała mu spory kawałek tortu, który migiem zniknął z talerza. Nie zastanawiając się długo, poprosił o następny.

– Co za wspaniały wypiek – przyznał, przyglądając się wnikliwie kolejnej porcji.

Diana przyglądała się, jak kolejny kawałek tortu znika z talerza Bena. Stanowczo stwierdziła, że jest łasuchem. Z otwartymi ustami i wielkimi oczami przyglądała się, jak w jego ustach zniknął trzeci kawałek tortu. Ben, czując wzrok Diany, mrugnął do Henry’ego porozumiewawczo, który też, jak się okazało, był niezłym łasuchem.

Diana siedziała, patrząc w pokrojony na równe kawałki tort. Uświadomiła sobie, że w wirze przygotowań do tego spotkania i z powodu wielu emocji, zapomniała z jakiej okazji jest ten tort. Westchnęła. Wstała i z uśmiechem zwróciła się przyjaźnie do siedzących;

– Czuję się zaszczycona, moi kochani, że mogłam wraz z Piotrem zorganizować to spotkanie. Mam nadzieję, że zgodzicie się ze mną, że ta restauracja to idealne miejsce na dzisiejsze zajście. Oby chwile tu spędzone były zapamiętane jak najdłużej. Tego życzę sobie i wam. Myślę, że tak będzie. Chciałabym w sposób szczególny tym oto tortem uczcić i jednocześnie zakończyć to niezwykłe spotkanie. A teraz – powiedziała, z radością zwracając się do Emilii – jestem zaszczycona, że osobiście ci to mogę powiedzieć – wyciągnęła ręce i objęła ciotkę – Teraz chciałam ci złożyć najserdeczniejsze życzenia urodzinowe.

– Naprawdę? Nigdy nie przypuszczałam, nigdy nawet nie przyszłoby mi do głowy, że będziesz pamiętana o tej dacie. Mało tego, ja sama zapomniałam w ferworze emocji, że dzisiaj mamy 3 lipca.

W tej chwili Olivier zniknął i za moment pojawił się z potężnym bukietem czerwonych róż.

– Pamiętałeś? – spojrzała na syna zaskoczona.

– Wszystkiego najlepszego, najdroższa mamo, z okazji twoich sześćdziesiątych piątych urodzin – podchodząc, uściskał matkę. Jego śladem poszli wszyscy goście, łącznie z Benem.

– O mój Boże, jakie piękne kwiaty! – zawołała, po czym jeszcze raz uścisnęła syna. – To jest naprawdę piękny prezent – powiedziała wzruszona.

Diana przeniosła wzrok na bukiet, który Emilia od dłuższego czasu trzymała przytulony do piersi.

– Może wstawimy do wody? Są takie piękne, szkoda, żeby zwiędły.

Odebrała od niej bukiet i z gracją wstawiła do wazonu, przyniesionego przez kelnera.

– Cóż za wspaniała okazja do wypicia kolejnej lampki szampana! – zawyrokował Ben, widząc kelnera wchodzącego z dwiema butelkami trunku.

– Wszystkiego najlepszego – wznieśli toast za zdrowie Emilii.

– Zdrówko! – powiedział Ben, puszczając oko i stukając się kieliszkiem z Olivierem.

Emilia uśmiechnęła się na myśl, że Ben tak szybko dogadał się z Olivierem. Byli do siebie bardzo podobni. Patrzyła na nich z prawdziwym podziwem.

Wieczór wszystkim upływał w przyjemnej atmosferze. Nikt nie chciał, aby dobiegł końca. Rozmawiali z ożywieniem na różne tematy. Nie omieszkali też zaczepić o tematy kulinarne.

– Do gotowania też trzeba mieć talent, jak do wszystkiego innego – oświadczyła Wanda.

– No właśnie – poparła przyjaciółkę Emilia.

Natalia przyłączyła się do rozmowy, zwracając tym samym na siebie uwagę:

– Mam nadzieję, że będzie państwu smakował – powiedziała, stawiając na stole pięknie wyrośnięty sernik wiedeński. – Sama piekłam.

– Już jako mała dziewczynka lubiła pomagać w kuchni. Zawsze miała nosa do pitraszenia. Lubiła, uwielbiała eksperymentować. Jej wszelkiego rodzaju wypieki są teraz jak czysta poezja.

– Babciu, proszę, nie przesadzaj! – zawstydziła się Natalia.

– Ja przesadzam? Dlaczego mam o tym nie mówić, Natalko, skoro wyśmienicie gotujesz? Pamiętasz, twoim marzeniem było pracować w dobrej restauracji. Zapomniałaś?

– Babciu... Daj spokój, to było dawno temu – poczuła, jak palą ją policzki.

– Nie ukrywaj swego talentu kulinarnego, bo to nie ma sensu.

Ben od dłuższego czasu przysłuchiwał się tej rozmowie. Nie był zaskoczony szczerością Stefanii. Mówiła prawdę.

– No właśnie! – wykrzyknął entuzjastycznie. Chwilę pomyślał. – Przecież to jest prawda. Mogę potwierdzić, że ta siedząca tu młoda dama, to kulinarny diament. Uwielbiam jej obiadki!

Olivier rozpromienił się na słowa ojca. Zerknął na Natalię, która nigdy wcześniej nie dostrzegła takiego spojrzenia tak wyraźnie.

– Kroimy ten sernik? – zapytał speszony.

Przy stole zrobiło się wesoło. Olivier wychylił zaserwowanego przez kelnera drinka, co trochę pozbawiło go tremy. Wanda z Natalią dzieliły się swoimi przepisami kulinarnymi. Natalia, czując przypływ odwagi, powiedziała:

– Wierzę, że moje wskazówki kulinarne na coś się przydadzą.

– Zapewne – przyznała Diana.

Zanim goście zdążyli napocząć swoje kawałki ciasta, Ben i Henry nakładali sobie już po kolejnym kawałku wypieku.

– Dawno nie jadłem sernika, a już na pewno tak wyśmienitego – odezwał się Ben, chcąc jakby usprawiedliwić swoją łapczywość.

– Pyszny – potwierdził Henry, stukając przy tym łyżeczką w szklany talerzyk. – A tak na marginesie – czy dostanę jeszcze jeden kawałek? – zapytał, śmiejąc się sam z siebie.

Zakończyli temat, stwierdzając, że czas już zbierać się do domów.

Była godzina dwudziesta trzecia, kiedy odeszli od stołu.

– Co za szkoda. Tak wspaniały wieczór, niestety, dobiegł końca – stwierdził nieco drżącym głosem Olivier.

– Obiecajcie, że za dwa dni zaszczycicie mnie swoją obecnością w Trojanowicach. Zapraszam wszystkich do mnie. Najlepiej przynajmniej na dwa dni. I nie przyjmuję odmowy – oznajmił stanowczo Ben.

– To wspaniały pomysł – podchwyciła Stefania. – Mam nadzieję, że do tego czasu zdążymy z przygotowaniami.

To mówiąc, obrzuciła spojrzeniem wnuczkę Natalię, z wyraźnym oczekiwaniem na poparcie.

– Oczywiście, wszystko pomogę zorganizować – usłyszeli spokojny głos Natalii. – Będzie to przyjęcie, jakiego jeszcze w Trojanowicach nie było. Obiecuję. Pomożemy panu – zwróciła się do Bena, a w jej oczach można było zauważyć wielkie uznanie dla tego pomysłu.

– Czyli, jesteśmy umówieni?! Szczegóły i godzinę ustalimy telefonicznie, zgoda?

– Jasne – pewnym głosem pierwszy potwierdził Olivier.

– W takim razie do zobaczenia – powiedział Ben, a po sekundzie zwrócił się do Diany:

– Jesteś wspaniałą kobietą. Bardzo się cieszę, że ciebie poznałem. Raz jeszcze dziękuję za to wszystko, co dla nas zrobiłaś – ujął i ucałował jej dłoń.

– Mnie też było miło. Już nie pamiętam, kiedy czułam się tak dobrze – odparła szczerze.

Podczas rozmowy Ben przeniósł wzrok na Emilię, która w tym czasie nieco zamyślona spojrzała mu w oczy.

– Szczerze mówiąc, nie mogę się już doczekać – powiedziała.

Chyba takiej odpowiedzi oczekiwał. Na te słowa jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.

– Świetnie, zatem jesteśmy umówieni.

– Będziemy mogli w końcu poznać twoją uroczą miejscowość, o której tyle opowiadał nam Adam – zasugerował Henry.

– Rzeczywiście, to piękna okolica. Uroku dodają jej lasy, a zwłaszcza mój – kontynuował dumnie Ben. – Chętnie was oprowadzę po tej okolicy. W Trojanowicach spędziłem najpiękniejsze chwile mojego życia. Zamyślił się na chwilę. – Tu znalazłem miejsce do życia – mówiąc to, patrzył na swoją sąsiadkę, Stefanię. – Wszystko to zobaczycie, kiedy się spotkamy.

– Przepraszam, dziadku, że przerywam, ale na nas już czas. Taryfa czeka – podszedł do stojącego dziadka, kładąc mu dłoń na ramieniu.

– W takim razie do zobaczenia.

Pożegnawszy się, Stefania, Natalia, Ben i Adam wsiedli do samochodu i odjechali do Trojanowic.

Drzwi restauracji „Pod Gwiazdami” zamknęły się za ostatnimi gośćmi. Diana, która została nieco z tyłu, zwróciła się do milczącego od dłuższego czasu Piotra:

– Oczywiście idziesz z nami do mnie, prawda?

– Z przyjemnością.

Zastanowił się chwilę nad swoimi słowami, czy na pewno dobrze robi, godząc się na pobyt u niej, zważywszy, że ma czterech gości, a i Wera zostaje na noc. Tym razem jednak miał mniej wątpliwości, zastanawiając się nad właściwym wyborem. Ujął delikatnie dłoń Diany i odpowiedział mocnym uściskiem, tuląc ją do siebie.

– Dobrze, że jesteś – szepnęła mu do ucha.

Była piękna, ciepła noc. Idąc w kierunku posesji Diany, Olivier rozglądał się delikatnie na boki. Emilia zauważyła, że jest jakiś wyraźnie smutny, jakby kogoś wypatrywał. Wiedziała, co jest tego powodem. Ale ten powód już zapewne dojeżdżał do Trojanowic.

Po kwadransie byli już w domu, a bramę jako ostatni zamykał Piotr.

 

**

Emilia następnej nocy długo nie mogła zasnąć, przewracając się kolejny raz z boku na bok. Sen nie nadchodził. Starała się myśleć o byle czym, o czymś mało ważnym, żeby ją w końcu zmorzył. Myśli kotłowały się w jej głowie jednak i powracały. Odtwarzała ostatnie spotkanie, a wydarzenia sprzed ponad czterdziestu lat powracały jak bumerang. Po wczorajszym wieczorze Emilia miała bardzo wyraźne ich odbicie. – Sporo czasu minęło, o wiele za dużo – pomyślała. Wiedziała, że czas zrobił swoje i sam zadecydował, albo nie, stawiając na jej drodze po raz drugi tego samego mężczyznę. Jeszcze miesiąc temu to wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Marzyła, aby go jak najszybciej zobaczyć. Wszystko wskazywało na to, że jak go zobaczy, to przełamie i uwolni uczucie, jakim go darzyła, a które tkwiło w niej od wielu lat. Serce biło na jego widok, ale już nie tak mocno. Dlaczego? Nie potrafiła sprecyzować powodu. Czy to czas swoje zrobił? A może lata i wiek? Drgnęła, otwierając zamknięte powieki. Do wczorajszego wieczoru myślała inaczej. Zawiodłam się na tobie, moje serce – pomyślała. Ale ono było głuche na jej słowa. Biło normalnie, swoim równym rytmem. Przecież minęło tyle czasu, tyle lat. Jak mogłam o tym zapomnieć, że przez wiele lat biło innemu mężczyźnie, mężowi Zachary’emu, którego przecież bardzo kochałam. Westchnęła. Wszystko w jednej sekundzie wydało się jej oczywiste. – Czemu od razu tak nie pomyślałam? Przecież oboje kochaliśmy i byliśmy kochani przez tyle lat. Trzeba dać sobie szansę. Porozmawiam. A może dłuższe przebywanie w towarzystwie Bena w jakiś sposób coś zmieni? Przecież to w końcu ojciec mego syna, Oliviera. A ja tak bardzo nie chcę być sama. Nienawidzę tej ciągnącej się od lat samotności.

Jeśli odbuduję ten związek ponownie, to co będzie dalej? Jak go utrzymać na odległość? Co mam zrobić z tą odległością? Przecież to nie ma sensu. Anglia, Carrington, to mój prawdziwy dom, mój port. Tam mam wszystko, nawet cudownych przyjaciół. Czy mam to wszystko zostawić? Co ja mam robić? Dobry Boże, co ja mam robić!? W uszach rozbrzmiewały słowa Bena: „Czy nie chciałabyś reszty życia spędzić ze mną, w swoim ojczystym kraju?”.

Powieki zaczynały powoli ciążyć. W końcu zasypiała.

 

***

Trojanowice, 5 lipca 2014 r.

 

Ben na chwilę wyszedł na taras. Chciał trochę odetchnąć świeżym powietrzem. Poranne podmuchy wiatru niosły ze sobą zapach werben, lobelii, prymul i świerków. Trwał tak długą chwilę, nieco zamyślony. Chwile spędzone w restauracji „Pod Gwiazdami” chował głęboko w sercu. Usłyszał skrzypnięcie furtki. Ukazały się w niej Stefania i Natalia. Ruszyły po schodach z torbami pełnymi zakupów, stawiając je na kuchennym stole. Nieco zziajane przysiadły na krzesłach. Chwilę po nich do kuchni wszedł Ben.

– Witam, moje drogie sąsiadki. Widzę, że zakupy zrobione.

– Mam nadzieję, że o niczym nie zapomniałyśmy – słowa Natalii zabrzmiały dość stanowczo.

– Nie martw się, zapewniam, że niczego nie będzie brakowało. Trochę zaufania do swojej babci.

Pogawędziły jeszcze chwilę z Benem, po czym rozeszły się do swoich obowiązków.

– Musimy zdążyć z przygotowaniem przyjęcia na czas.

Stefania nie była łakomczuchem, ale przepadała za takimi rodzinnymi biesiadami, których w Trojanowicach za wiele nie miała. Będąc w kuchni Bena, wracały do Stefanii wspomnienia dawnych chwil, jak przed laty we czwórkę spotykali się na brydżu. Teraz jest już inaczej – pomyślała. Jego żona, Jasieńka, umarła, a mój w Stanach i Bóg jeden wie, kiedy wróci.

Natalia jednak nie dała jej czasu na dłuższe rozpamiętywanie, wypytując o mnóstwo rzeczy kulinarnych na raz. O mięso, o proporcje, czas pieczenia. Od dłuższego czasu stały i przygotowywały do pieczenia mięso, które pięknie pachniało czosnkiem i ziołami. Pięknie pachnący, upieczony schab dumnie stał już na stole.

– Jak tu cudownie pachnie. Zrobiłem się potwornie głodny. Czy możecie coś z tym zrobić? – zapytał Ben, wciągając w nozdrza dochodzący z kuchni zapach.

Natalia, długo nie czekając, odkroiła dwa kawałki ciepłego, upieczonego schabu, polała sosem z żurawiny i postawiła przed siedzącym Benem.

– Ratujesz mi życie, moja droga.

– Nie po raz pierwszy zresztą – wypaliła bez zastanowienia. – A to tylko dlatego, że pana lubię.

– Rzeczywiście, nie pierwszy raz – przyznał Ben, a cała trójka parsknęła śmiechem.

– Niesamowite. Jak wy sobie radzicie z tym przygotowywaniem? – powiedział i poprosił o jeszcze jeden kawałek mięsa.

– Niektórym się udaje – zachichotała Natalia, za co oberwała ścierką od babci.

– A za co to? – zapytała z dziwnym uśmiechem.

– A za to, że cię lubię – odpowiedziała i jak gdyby nigdy nic wzięła blaszkę z mięsem, wkładając ją do piekarnika.

– A pieczenie, gotowanie, to wszystko moja pasja. I cóż może być ważniejszego od niej?

– No, tak – przyznał Ben.

Natalia uśmiechnęła się do babci, odgarniając przy tym jasny kosmyk włosów.

– Boże, jak ona bardzo przypomina swojego ojca – Stefanii stanęła przed oczami twarz syna. Tamtego dnia, kiedy żegnali się przed jego wyjazdem do USA, takim samym gestem odgarnął włosy, tak samo się uśmiechnął. Stefanii przemknęła przez głowę myśl, że może tak bardzo kocha wnuczkę, że widzi w niej swego dawno niewidzianego syna. – To chyba niedorzeczne – pomyślała. Uśmiechnęła się i pocałowała wnuczkę we włosy.

Słychać było skrzypnięcie furtki i zaraz w drzwiach pojawili się Wera i Adam. Byli jacyś uradowani i swoje kroki od razu skierowali do kuchni.

– Dzień dobry wszystkim – przywitała się radosnym głosem Wera, jednocześnie ze zdumieniem przyglądając się poczynaniom Stefanii i Natalii. Widać było ich wielkie zaangażowanie w przygotowanie przyjęcia. W głębi serca była im bardzo wdzięczna. – Jesteście niesamowite – stwierdziła z zadowoleniem. – Nie mogę się doczekać, kiedy będzie można spróbować tych aromatycznie pachnących wypieków. Tak naprawdę najchętniej już teraz odcięłabym kawałek tego cudownie pachnącego sernika – wypowiedziała szczerze Wera.

– I nie tylko ty – usłyszała za sobą głos Adama.

– Podejdźcie, proszę – Stefania uniosła głowę znad stołu, na którym stały upieczone trzy ciasta. – Siadajcie.

W takich chwilach Wera nie potrafiła się sprzeciwić. Uśmiechnęła się z Adamem wesoło na widok dwóch talerzyków, na których leżały świeżutkie, dopiero co ukrojone kawałki sernika.

Wera popatrzyła najpierw na Adama, a potem na talerzyki – trudny wybór, który z nich smaczniejszy. Skuszona zachętą Natalii, powoli, rozkoszując się smakiem domowego sernika, uśmiechała się nieco figlarnie do Natalii, która chciała wypaść przed gośćmi jak najlepiej swoim popisem kulinarnym. A Natalia nie kryła zadowolenia na słowa uznania.

Adam spojrzał na dziadka pytającym wzrokiem:

– W czym mogę pomóc, może przydalibyśmy się z Werą na coś? Nie mam sumienia tak siedzieć bezczynnie.

– Właściwie wszystko przygotowane. No dobrze, w takim razie pomożesz mi rozłożyć stół, a ty, moja droga, nakryjesz go obrusem i jakoś ładnie udekorujesz. Zastawa stoi w szafce – wskazał ręką.

– W takim razie już mnie nie ma – Wera odwróciła się na pięcie i wyszła w stronę werandy, pełna radosnej werwy.

Mieszkanie od dłuższego czasu wypełniały przeróżne zapachy. Woń ciast mieszała się z aromatem pieczonych mięs, kurczaka i smażonej cebuli.

Po kwadransie Wera przysiadła na jednym z krzeseł, ogarniając wzrokiem gustownie i elegancko ubrany stół. Zerknęła na zegarek. Dochodziła czternasta. Rozejrzała się raz jeszcze po drewnianej, pięknie przystrojonej werandzie, na którą wychodziło się wprost z pokoju. – Cudne miejsce – pomyślała. Miała cichą nadzieję, że dzisiejsi goście już za niespełna dwie godziny poczują niezwykłość i wyjątkowość tego miejsca. Tak jak i ona. Pozostała z nadzieją.

 

**

Diana spojrzała na Emilię z dziwnym wyrazem twarzy. Wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, albo o coś zapytać. Zamyślona patrzyła przez okno.

– Strasznie się denerwuję, Diano – mówiąc, popatrzyła na nią spojrzeniem pełnym obaw.

– A możesz mi powiedzieć jaśniej, o co chodzi, nad czym tak się zamyśliłaś?

Emilia podniosła powoli wzrok na Dianę:

– Szczerze mówiąc, z jednej strony nie mogę doczekać się wyjazdu do Trojanowic, a z drugiej zostałabym u ciebie, w Krakowie. Już sama nie wiem.

– O co tak naprawdę chodzi, ciociu?

Emilia nie była pewna, jaka ma być ta odpowiedź.

– Mam taki mętlik w głowie, sama nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć.

– Byłam przekonana, że co do wyjazdu nie masz żadnych wątpliwości. Nie chcesz spotkać się z Benem, zobaczyć Trojanowic, okolic, no i raz jeszcze pobyć dłużej z Benem? Co się z tobą dzieje, ciociu?

Nastała długa cisza. Dopiero po jakimś czasie odpowiedziała, szukając jakby potwierdzenia:

– Powiedz, Diano, powinnam raz jeszcze się z nim spotkać?

– A pewnie, że powinnaś – usłyszała tuż nad sobą głos Oliviera.

– Olivier ma rację – zawyrokowała nadchodząca, pięknie wyglądająca w swojej białej sukience w czerwone maki Wanda. – Olivier, jak i pozostali chętnie przyjęli zaproszenie Bena. Bez najmniejszych wątpliwości, że powinni swoją osobą zaszczycić jego dom.

– Prawdopodobnie macie rację – przyznała.

– Oczywiście, że tak. Jestem przekonana, że będziesz szczęśliwa, goszcząc u Bena.

– Zobaczysz, musisz spędzić z nim teraz jak najwięcej czasu. Wykorzystaj każdą chwilę na przebywanie z nim. Nie zapominaj, po co przyjechałaś. No, nie powiesz mi mamo, że na wczasy. Nie taki był chyba cel naszej podróży? Wiesz, jak ważny był dla ciebie ten wyjazd.

– Wiem.

 

**

– Cześć – rzucił Piotr do Diany. – Dzień dobry – przywitał się ze wszystkimi. Obiecałem, że załatwię busa oraz kierowcę i dotrzymałem słowa – uśmiechnął się czarująco, a za chwilę zza jego pleców wyłonił się młody mężczyzna.

– Dzień dobry, samochód czeka. Jak będziecie państwo gotowi, będziemy mogli jechać – uściskiem dłoni przywitał się z kobietami i zaraz podszedł do Oliviera i Henry’ego. – Będę czekał w samochodzie.

Kiedy jechali, kierowca cały czas nucił coś pod nosem. Zachowywał się tak swobodnie, jakby ta muzyka była tylko dla niego. Diana zaczęła nieśmiało nucić razem z nim. – Fajny, młody, wyluzowany chłopiec – pomyślała, odchylając się na oparcie fotela. Obok niej siedziała Wanda i Henry. Wydawali się tryskać wspaniałym humorem. Emilia z Olivierem wdali się w pogawędkę. Piotr również był w świetnym nastroju, więc co chwilę kogoś zagadywał lub zabawiał anegdotami. Monotonny rytm muzyki jakby ukołysał i uśpił Emilię. Jej myśli powędrowały do Trojanowic.

– No i dojechaliśmy – kierowca wskazał ręką posesję Bena.

Zaparkowali naprzeciwko wjazdu. Ben już od pewnego czasu wypatrywał swoich gości.

– Zapraszam, zapraszam! – szerzej nieco otworzył furtkę i witał się kolejno ze wszystkimi przyjezdnymi. – Miło was widzieć i gościć w moich skromnych progach.

Goście po wejściu zaczęli delikatnie rozglądać się po mieszkaniu. Największą ciekawość i zainteresowanie było widać na twarzy Emilii. Diana zauważyła, że ciotka jest nieco nerwowa, więc uśmiechnęła się do niej ciepło, chcąc dodać jej otuchy. Z kuchni wyszły Stefania i Natalia, witając wszystkich serdecznie.

– Witaj, Natalio – Olivier odwrócił się w jej stronę.

Natalia nie czekała, aż Olivier podejdzie do niej i sama podeszła pierwsza w jego kierunku.

– Wyglądasz ślicznie – szepnął jej do ucha.

– E tam – Natalia nie przepadała za komplementami, zawstydzały ją.

Emilii od razu rzucił się w oczy równiutko przystrzyżony żywopłot z tui i nieopodal zadbany, piękny ogród. – Wygląda na to, że dobrze sobie z tym wszystkim radzą – pomyślała. Podoba mi się tu, ale dalej nie wyobrażam siebie teraz w tym miejscu. Może kiedyś?

Siedzący przy pięknie nakrytym stole byli już nieco ożywieni. Po chwili Ben wzniósł toast, aby uczcić przyjazd gości.

– Jedzcie, proszę – zachęciła gości Stefania.

Ben był zadowolony z dotychczasowej pomocy Stefanii i Natalii, która właśnie wchodziła z upieczonym kurczakiem i cudownie pachnącym schabem, polanym sosem z żurawiny. Na stole stały już trzy rodzaje sałatek. Diana aż do tej chwili nie uświadamiała sobie, jak bardzo jest głodna. Nałożyła sobie sałatki i dwa kawałki schabu. – Jedzenie wygląda zbyt wybornie, bym mogła mu się oprzeć – pomyślała.

Podczas obiadu rozmawiano, śmiano  się, gawędzono. Stefania była dumna, że serwowane przez nią posiłki smakują gościom, o czym świadczyły opróżnione półmiski. Natalia zerkała, jak Olivier nakładał podwójną porcję ciasta czekoladowego. Było widać, że jest łasuchem.

– Wyborne są te twoje wypieki – powiedział.

Dziękuję – szepnęła. Była z siebie dumna.

 

**

Godzinę później szli na spacer polną dróżką, prowadzącą do lasu. Pogoda, a raczej słońce uśmiechało się do nich swoim promieniem.

– Jak cudownie pachnie to powietrze – wykrzyknęła Diana dość głośno, czym rozbawiła Piotra.

– Zapewne masz rację – przyznał. – W Krakowie na pewno tak nie pachnie – dodał.

– Jeszcze kilometr i będziemy na miejscu.

– Dziadku, nie jesteś za bardzo zmęczony?

– Nie wierzę w bezinteresowność tych słów, wnuku.

– Jak to, dziadku? Nie potrafisz przyjąć wyciągniętej ręki, ofiarującej pomoc? Pytam, bo się o ciebie troszczę – obaj parsknęli śmiechem.

Ben zerknął nieufnie na wnuka. Doskonale wiedział, że ma dobre intencje. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że wnuk troszczy się o jego zdrowie. A powody miał.

– Dziadku – szepnął mu do ucha – nie zapominaj, że rok temu miałeś ten udar. Czy nie za nadto się forsujesz?

– A twoja noga? – zbył tymi słowami pytanie wnuka. – Spacer dobrze mi zrobi – odpowiedział, puszczając przy tym oko do Adama.

Stojąca nieopodal Emilia zerkała co jakiś czas to na Adama, to na Bena. Uśmiechnęła się niepewnie. Próbowała nawet niepostrzeżenie podejść bliżej, aby móc przysłuchać się ich rozmowie. Po prostu chciała jak najwięcej dowiedzieć się o zdrowiu Bena. Trochę ją to martwiło.

Powoli, spacerkiem, doszli do tartaku. Od razu wszystkim rzuciła się w oczy piękna lokalizacja firmy, na skraju lasu, kilka kilometrów od małej leśniczówki.

– Ładne położenie, ale ma swoje lata. Wygląda podobnie jak ten Emilii w Carrington – zauważył Henry.

Widok tartaku, kubików drewna, równo poukładanych desek, przywołał na krótko w głowie Henry’ego wspomnienia. Przez chwilę poczuł się tak, jakby obrazy z dawnej przeszłości powróciły. Pojawiły się tak wyraźnie, jeden po drugim. Przypomniał sobie pierwsze spotkanie w leśniczówce. Stała mu przed oczyma piękna, czarnowłosa dziewczyna, która dawno, dawno temu od pierwszego spojrzenia zawładnęła jego sercem. Dziewczynę, która podała mu na pierwszy obiad w leśniczówce pieczoną babkę ziemniaczaną i zupę szczawiową. Próbował odświeżyć zakamarki swojej pamięci. I coś jeszcze, piwo! – przypomniał. Jej ciepłe spojrzenie pozostało po dziś dzień.

Drgnął, bo tuż za plecami poczuł czyjąś obecność. Odwrócił się i zobaczył Wandę. Delikatnie wsunęła swoją dłoń w jego, lekko ściskając. Przez chwilę stali bez słowa. Słowa nie były potrzebne.

Diana z kolei zatopiła wzrok w zielonych wierzchołkach sosen i świerków. Delikatnie ziewnęła, upojona tutejszym powietrzem. Przymknęła na chwilę oczy. Poczuła znajome pulsowanie w skroniach. Przypomniała sobie dzień, kiedy była ostatni raz w takim miejscu. Dwa lata temu, w Carrington, w leśniczówce u Henry’ego. Poczuła się lekko.

Z ławeczki stojącej przy dwóch świerkach dochodziły do uszu Diany pojedyncze słowa rozmowy Oliviera z Benem, który z pogodnym uśmiechem opowiadał o pracy w tartaku i wielu latach poświęconych swojej pasji. Wyraźnie i głośno słychać było pracujący trak. Ben z Olivierem podnieśli się z ławeczki, dołączając do wracających ze spaceru po okolicy Emilii, Wandy i Wery.

– Chodźmy, czekają na nas – powiedziała Emilia, pociągając delikatnie Werę za rękę. Diana odruchowo spojrzała na zegarek. Dochodziła siedemnasta. – Stefania z Natalią zapewne przygotowują już kolację.

– No cóż, musimy się zbierać – pomyślała. Uzgodniliśmy wcześniej ze Stefanią, że będziemy punktualnie o osiemnastej. A przed nami prawie godzinny spacer. Obiecała przecież dziewczynom, że przypilnuje spacerowiczów, żeby byli na czas.

Godzinę później wycieczkowicze odpoczywali, popijając chłodną lemoniadę Stefanii. Ben, mimo fizycznego zmęczenia, czuł się wyjątkowo dobrze. Ze skroni spływały mu kropelki potu, ale czuł się cudownie zrelaksowany tym spacerem.

– Tego mi było trzeba. Spaceru i tej pysznej, orzeźwiającej lemoniady.

– Z pewnością, dziadku, z pewnością – zaśmiał się Adam.

Ben kątem oka dostrzegł w sąsiednim pokoju Emilię. Siedziała na krześle, kiwając się na nim nerwowo. Ze zmarszczonym czołem przyglądał się jej przez chwilę, po czym poszedł wolnym krokiem w jej stronę. Z uwagą wpatrywał się w jej twarz. Jej uśmiech zbladł, jakby dotknęła znów niemiłych wspomnień. Popatrzyła na Bena, włożyła rękę do torebki i wyjęła z niej jakiś mały przedmiot. Na jego widok oczy Bena roziskrzyły się. Wyszedł do swojego pokoju. Słychać było otwieranie szuflady. Chwilę później obok siebie na stole leżały dwa białe pudełeczka. Ciemne oczy Emilii patrzyły na nie spokojnie i uważnie. Fragment wspólnej, bardzo odległej historii otworzył się. Poza nimi nikt nigdy nie miał do tego dostępu. Emilia czuła, że teraz nadszedł czas, aby je otworzyć. Przejechała drżącą ręką po pudełeczkach. Ben złapał ją za rękę i mocno uścisnął. Niewiarygodne, że kawałek metalu potrafił wywołać tyle wspomnień. Jej oczy lekko zaszkliły się. Miała wrażenie, że wspomnienia stały się wyraźniejsze niż zwykle.

– Zawsze je miałem, Emilio. Zawsze leżało w szufladzie. Nie sądziłem, że po latach będzie miało dla mnie duże znaczenie.

Wanda z Dianą stały za futryną drzwi, w napięciu i oczekiwaniu obserwując zachowanie Emilii. Oczy Emilii jeszcze długą chwilę wpatrywały się w coś, co leżało na jego dnie. Nie kryła zadowolenia, gdy wyjmowała małą foliową torebkę, a za chwile kolejną.

– Pamiętasz? Ben również wyjął ze swego identyczną torebkę, a za chwilę drugą.

– Pamiętam – odpowiedziała, czując jak wzruszenie ściska jej gardło.

Dopiero kiedy Ben wyjął z jednej z torebek kosmyk jej włosów, uniosła głowę i uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Ostrożnie wzięła w dłonie drugą torebkę, z której wyleciały dwa płatki zasuszonego tulipana. Po raz pierwszy od dłuższego czasu spojrzała mu w oczy. Zauważył, że drży. Przybliżył się do niej. Na policzku poczuła pocałunek. Nie wzbraniała się.

– Zachowałaś i tulipana, którego dałem ci w dniu zaręczyn? Niesamowite – czuł jak do oczu napływają mu łzy. – Bardzo bym chciał, żebyś ty i ja... żebyśmy spróbowali jeszcze raz. Chodzi mi o to... że zależy mi, abyśmy byli razem.

– Pomyślę, Ben, zastanowię się, co dalej będzie z nami. Daj mi czas. W Polsce będę jeszcze trzy tygodnie. Dobrze wiesz, że na co dzień mieszkam w Anglii, tam jest mój dom.

– Czy to znaczy, że będziemy musieli się rozstać?

– Na to wygląda, przynajmniej na jakiś czas – starała się mówić naturalnie.

Uświadomił sobie, że tak naprawdę Emilia ma poniekąd rację. Chcąc być razem, jedno z nas będzie musiało z czegoś zrezygnować. Które? – pomyślał. Rozstanie jednak będzie nieuniknione, z czego pomału zaczął zdawać sobie sprawę. Nie powinno być czegoś takiego, jak rozstanie.

W konwersacji przeszkodziła im Natalia, która wpadła z impetem, zerkając na Bena i Emilię dość uważnie.

– Panie Ben! Widzę, że miło się państwu rozmawia, ale proszę już dołączyć do pozostałych. Czekają na was i oni, i ciepłe potrawy – wypaliła bez namysłu.

Przez chwilę stali, patrząc na siebie. Emilia wyjęła z torebki małe zawiniątko.

– To prezent od twego Brata, Zaca – wsunęła mu w dłoń mały, skórzany portfel.

Uniósł głowę, następnie wbił swoje niebieskie oczy w prezent, gładząc brodę, która lekko zaczęła mu drżeć. Uśmiechnął się, choć na twarzy malował się cień niepewności. Raz jeszcze uśmiechnął się, ściskając mocno w dłoni portfel.

– Co to jest? – wyszeptał.

– Otwórz – równie cicho wyszeptała Emila.

– Emilio, co to znaczy? – zapytał drżącym głosem.

No, otwórz – nalegała, zerkając na niego.

Po chwili dotykał palcami paciorków różańca.

– Nie wiem, co powiedzieć, Emilio. Piękny różaniec – przybliżył krzyżyk do ust i pocałował, starając się stłumić wzruszenie.

Wzrok obojga powędrował jednocześnie w stronę werandy, gdzie Natalia machała ręką w ich kierunku. Chwilę później siedzieli przy stole, znad którego dobiegały rozbawione głosy.

– Długo kazaliście na siebie czekać – zaszczebiotała Natalia, wypominając tym samym im spóźnienie. – Ale cieszę się, że w końcu jesteście – podeszła do nich, nakładając na talerze po kawałku upieczonego kurczaka i ziemniaki. – Smacznego – dodała.

Ben spoglądał na talerz, a siedząca obok niego Emilia patrzyła na niego w taki sposób, by nie zauważył, że go obserwuje. Nagle zrobiło jej się go żal. Wydał się smutny i zagubiony. Domyślała się, co może być tego powodem. Wiedziała, jaki rodzaj smutku trapi jego serce i myśli. Rozstanie.

Natalia ze wszystkich sił starała się uśmiechać szczerze, ale mimo wszystko od jakiegoś czasu wydawała się jakaś przygaszona. Jej smutną minę przykuł wzrok siedzącej naprzeciwko Emilii. Olivier również nie tryskał humorem. Emilia nie miała wątpliwości, że rozstanie Oliviera z Natalią jest dla niego bardzo trudne. Polubił ją bardzo. – Jest dorosły, chyba będzie wiedział, co robić i jak rozmawiać z Natalią – taka myśl przeszła jej przez głowę. Olivier również zauważył skupiony na nim wzrok matki. Uśmiechnął się smutno. Wiedział, że musi z Natalią porozmawiać, ale nie bardzo wiedział, jak ma tę rozmowę zacząć. Wstał, podszedł do niej wolnym krokiem.

– Wyjdziemy na mały spacer? – zapytał tajemniczo, a oczy mu zaiskrzyły w jednej sekundzie.

– Chętnie, lubię spacery.

Wychodząc, Olivier zatrzymał się na chwilę, spoglądając na zaparkowany samochód, którym niebawem wszyscy odjadą do Krakowa.

– Fajnie, że cię poznałem, Natalio – mówiąc, delikatnie ujął ją za rękę. – Powiedz mi, czy stoi coś na przeszkodzie, abyśmy kontynuowali naszą znajomość?– zapytał niepewnie.

Na te słowa nieco drgnęła. Zastanawiała się chwilę nad odpowiedzią, spoważniała.

– Jak ty to sobie wyobrażasz, Olivierze? Wierzysz w przyjaźń lub miłość na odległość, bo ja raczej nie.

– Można, jeśli się tego chce – odpowiedział pewnie.

– Naprawdę w to wierzysz? – Natalia patrzyła mu prosto w oczy.

– Chyba tak. Chociaż... – urwał. – Chociaż spróbujmy, dajmy sobie szansę, o ile w ogóle chcesz – spoważniał, spoglądając na Natalię, stojącą w głębokim zamyśleniu.

– Dobrze, Olivierze, damy szansę naszej znajomości.

– Myślałem, że powiesz nie... – na jego twarzy zagościł uśmiech. – No wiesz, że definitywnie odmówisz – dodał zmieszany. – Mogę cię za to pocałować? – nie czekając na odpowiedź złożył na jej ustach nieśmiały pocałunek. Natalia nie wzbraniała się. Jego wargi były ciepłe i delikatne. Czekała na to od dawna.

– A teraz powinniśmy już chyba wracać, prawda? Czekają na nas.

Przez kilka minut szli bez słowa, a ciszę zakłócał tylko chrzęst kamyków pod ich stopami. Objęła Oliviera za szyję, składając pocałunek na jego ustach. Pocałunek naturalny, jak najbardziej na miejscu. Pocałunek, który idealnie zwieńczał ten spacer.

Kiedy wchodzili do pokoju, Emilia przyglądała się im z zaciekawieniem. Wszystko zrozumiała, rozpromieniła się i rzuciła uśmiech w ich stronę.

– O, właśnie przyszła – Diana wskazała głową na wchodzącą Natalię.

– Rzeczywiście – odezwał się Piotr, kierując się w jej stronę.

Natalia patrzyła na niego nieco zdziwiona. Czuła, że stojący przed nią mężczyzna chce jej coś powiedzieć.

– Muszę ci o czymś powiedzieć.

– Ale o czym?

– Zaraz ci to wszystko spokojnie wytłumaczę. Usiądźmy, proszę. Przypomniałem sobie, że miałaś wielkie marzenie. O ile mi wiadomo, chciałaś zawsze pracować w dobrej restauracji. Czyż nie?

– Tak, prawda – uśmiechnęła się szeroko.

– A co byś powiedziała na pracę w Krakowie, a dokładniej mówiąc w restauracji „Pod Gwiazdami”?

Usta Natalii rozciągnęły się w jeszcze większym ni to zdziwieniu, ni to uśmiechu.

– Żartuje pan?

– A skąd! – Piotr popatrzył na nią poważnie.– Powiem więcej. O ile zgodzisz się, możesz podjąć pracę od poniedziałku. Wierzę, że rozważysz moją propozycję, a raczej propozycję mojej siostry.

Natalia zawahała się przez chwilę.

– Z przyjemnością przyjmę tę pracę. Bardzo panu dziękuję – niemalże rzuciła się na niego, ściskając Piotra serdecznie.

– Czy to znaczy, że zgadzasz się?

– Tak, tak, tak!

– Będziesz zadowolona, zobaczysz.

Natalia uznała, że jej rola w kuchni pana Bena dobiegła końca, tym bardziej, że Ben nie potrzebował już całodziennej pomocy w kuchni i opieki nad nim. Przez chwilę zapomniała nawet, że jeszcze u niego pracuje. Zamierzała jak najszybciej poinformować go o swojej decyzji. Nie mogła w końcu ot tak sobie, odejść z jednym dniem, wiedząc ile mu zawdzięcza. Podeszła do niego.

– Chciałam panu o czymś powiedzieć, ale nie wiem jak to zrobić – zwróciła się do Bena.

– Wiem, co chcesz mi powiedzieć, Natalio. O wszystkim już dowiedziałem się od Piotra.

– Nie gniewa się pan na mnie, że chcę odejść?

– Rozwijaj skrzydła, dziewczyno. Twój entuzjazm zawsze mnie fascynował. Najwyższy czas solidnie stanąć na własnych nogach. Żal mi będzie twoich obiadków i przysmaków, ale łap szczęście. Druga taka szansa może się tobie nie przytrafić.

Rozmowie przysłuchiwał się stojący w drzwiach Olivier. Jego uwadze nie umknęła radosna twarz Natalii, która wstała z krzesła, podbiegła i rzuciła się mu na szyję, dając ujście nagromadzonym emocjom.

– Przepraszam cię, Olivierze, ale jestem taka szczęśliwa – czuła całym sercem, że tak jest naprawdę.

Olivier nie czekał, aż skończy mówić. Uniósł jej brodę i pocałował, odgarniając opadający na oczy kosmyk włosów. Zwiesiła głowę do dołu, a opadające włosy całkowicie zasłoniły jej twarz. Pachnące, dotknęły twarzy Oliviera, który zanurzył w nich swoje usta.

Uczucie rozkwitało.

 

**

Od ostatniej wizyty Emilii w domu Bena minęły dwa dni. Przez ten czas zbliżyli się nieco do siebie. Razem spędzali sporo czasu. Emilia dowiedziała się, jak ważną osobą jest w jego życiu. Przed jutrzejszym odlotem do Anglii Emilia i Olivier przyjechali pożegnać się. Emilia wiedziała, że powinna tak właśnie postąpić. Wiedziała, że nie może mu obiecać, że zostanie w kraju na zawsze, no i z nim. Jeszcze przed wylotem z Anglii nie zdawała sobie sprawy z tego, że będąc z Benem, zadecyduje sama tak szybko o swoim dalszym życiu. W tej chwili wiedziała, że będzie już ono bez niego. – Trzeba zawsze iść za głosem serca. Coś jej podpowiadało, że szczęśliwe zakończenia są tylko w bajkach. Ale w sumie, czemu nie ma tak być w jej życiu? Serce nie dawało wskazówek, biło jakby nic, swoim zwyczajnym rytmem.

Emilia z Olivierem wyruszyli z domu Diany z Krakowa przed godziną dziesiątą. Olivier już od dłuższego czasu nie prowadził samochodu, wolał więc jechać wolniej. Zdawał sobie też sprawę z tego, że jedzie autem pożyczonym od Diany. Przez całą drogę mówił niewiele. Emilia również nie była rozmowna. Jej myśli krążyły wokół Bena. Choć nadal nie była pewna jego reakcji, wiedziała, że powinna odważyć się mu o tym powiedzieć.

Po prawie godzinie dojechali do Trojanowic.

– To już niedaleko – powiedziała, kiedy z oddali dostrzegła znajomy dom.

Kiedy podjechali pod mieszkanie Bena, Olivier zauważył zmianę w zachowaniu matki, która siedziała w samochodzie jak posąg, nic nie mówiąc.

– Nie chcesz, mamo, do niego iść? – zapytał troskliwie.

– Chcę, tylko... Myślę, jak on przyjmie to, czego nie chce usłyszeć.

– Możemy nie wchodzić, jak tak wolisz.

– Nie, w porządku, chodźmy, synu. Nie chodzi tu o mnie. Zależy mi jedynie, żebyś przynajmniej ty mógł się z nim pożegnać.

– Chcę – powiedział szeptem przy uchu matki.

– Chodźmy.

Jeszcze chwilę patrzył na matkę, jak zbiera się w sobie. Stanęli przed furtką. Olivier otworzył ją. Jak zwykle, zaskrzypiała. Weszli po schodkach prowadzących do domu. W kuchni przy stole siedział ze spuszczoną głową Ben. Emilia spoglądając na niego była pewna, że ma w oczach łzy. Może nawet płakał. Na ich widok wstał i bez słowa wyszedł z kuchni. Adam stał w progu, nic nie mówiąc. Podobnie jak Emilia, która patrzyła za oddalającym się Benem. Adam podszedł do Emilii:

– Przeżywa nasz jutrzejszy odlot.

– Zauważyłam – przyznała.

Olivier usiadł w fotelu, stukając pacami w stół. Minę miał, jakby nad czymś bardzo głęboko zastanawiał się. Westchnął. Czuł to, co i ona. Z zamyślenia wyrwało ich głośne „Dzień dobry” wchodzącej Natalii. Stawiając na stole dużą blachę upieczonego przez siebie sernika wiedeńskiego, starała się swoim uśmiechem rozładować napiętą atmosferę.

– Trzeba być ślepcem, żeby tego nie widzieć, ale o co chodzi? – pomyślała.

Po dłuższej nieobecności pojawił się Ben.

– Witaj, Natalio – przywitał się z nią cicho. – Miło cię widzieć.

Jego twarz była blada, bez śladu uśmiechu, a oczy miał mocno podkrążone. Na słowa powitania jedynie lekko się do niego uśmiechnęła. W dalszym ciągu nie domyślała się, co było przyczyną jego złego wyglądu. Siedząca przy stole Emilia sprawiała wrażenie lekko zdenerwowanej. Na widok wchodzącego Bena jej twarz złagodniała i pojawił się na niej cień uśmiechu. Usta Bena również powoli rozciągały się w uśmiechu.

– Zapraszam wszystkich na ciasto i herbatę – usłyszeli z tarasu.

Na okrągłym stole stały filiżanki na małych spodeczkach i pokrojony sernik na talerzu. Ben natychmiast poczęstował się, nakładając na swój talerzyk jeden z większych kawałków sernika.

– Wspaniały – odezwał się, kiedy przełknął pierwszy, nieco zbyt duży kęs. Naprawdę pyszny.

– Dziękuję.

Ben przez dłuższy czas przyglądał się Emilii. Nie miał śmiałości, by zacząć rozmowę. Widać było, że ze wszystkich sił stara się zachować spokojnie. W ciągu następnych kilku minut wszyscy siedzieli bez słowa, jedząc ciasto i popijając herbatą. W pewnym momencie Ben wstał, kierując swój wzrok w stronę ogrodu.

– Jeśli masz ochotę, Emilio, zapraszam na spacer.

– Chętnie – odpowiedziała. – To świetny pomysł, czytasz w moich myślach.

Na te słowa uśmiechnął się z ulgą. Uświadomił sobie, że przez ten krótki czas będą mogli porozmawiać ze sobą szczerze. Perspektywa wspólnego spaceru ucieszyła go bardzo.

Idąc, przez dłuższy czas niewiele odzywali się do siebie. Emilia kilkakrotnie chciała zacząć rozmowę, poruszyć temat swojego wyjazdu do Anglii, ale ilekroć spojrzała na jego twarz, z miejsca rezygnowała. Ponownie na próbę szczerej rozmowy zdecydowała się po około pięciu minutach. Gdy weszli na wąską, polną dróżkę, prowadzącą w stronę tartaku, Ben zatrzymał się.

– Emilio. Nie chcę, żebyś wyjeżdżała. Nie chcę, żebyś wyjeżdżała – powtórzył kolejny raz, a w jego głosie można było wyczuć zdenerwowanie.

– To będzie problem, Ben. Już ci mówiłam. Ja mieszkam w Anglii, a ty w Polsce. Mam tam swoje życie, przyjaciół, dom, do którego lubię wracać. Jest jeszcze tartak i grób Zachary'ego. Ty masz swoją rodzinę i życie tu, w Polsce. Całego świata nie da się przenieść w jedno miejsce. To nie jest takie proste.

– Będziemy musieli coś wymyślić – powiedział trochę niejasno. Sam nie wiedział jeszcze, co by to miało być. – Jesteś tam szczęśliwa? – zapytał niespodziewanie.

– Tak... W każdym razie byłam. Byłam, bo żyłam z cudownym człowiekiem i właśnie z nim przeżyłam najpiękniejsze lata mojego życia.

Stał i słuchał, jednocześnie nad czymś się zastanawiał. A co będzie, jeśli Emilia definitywnie stwierdzi, że nie będą razem? Przynajmniej na razie? Nie mógł już wyobrazić sobie dalszego życia bez niej. Znaczyła dla niego zbyt wiele, aby mógł ją wypuścić jak przysłowiowego ptaszka z klatki. Miał cichą nadzieję, że zmieni zdanie. Było to wszystko, czego pragnął w tej chwili.

Emilia, patrząc na Bena, z każdą kolejną chwilą utwierdzała się w przekonaniu, że właśnie podjęła słuszną decyzję. Na pewno nie wróci do niego na stałe. Z drugiej jednak strony zdawała sobie doskonale sprawę, że jeśli podejmie właśnie taką decyzję, będzie skazana na samotność, której od kilku lat zaczęła nienawidzić. Próbowała to sobie jakoś poukładać w głowie. Nie umiała. Nie wiedziała jak. Jedno, co podpowiadało jej serce, że spóźniła się z wizytą o kilka lat.

– Czy mogę o coś zapytać, Emilio? – odezwał się cicho, ściskając jej dłoń.

– O co? – zapytała już łagodniej, przenosząc na niego wzrok.

Ciągle trzymał kurczowo jej dłoń, dotykając drugą. Ten dotyk rozpoznałaby zawsze i wszędzie, chociaż od chwili, gdy doświadczyła go po raz pierwszy, minęło już ponad czterdzieści lat. Była tak samo ciepła i silna, jak dawniej. Lekko odetchnęła, delikatnie wyswobadzając się z uścisku.

– O co chodzi, Emilio? – zapytał, nie odrywając wzroku od jej dłoni.

Nie odpowiedziała. Nie odwzajemniła uśmiechu.

– O co chciałeś mnie zapytać wcześniej?

Po dłuższym zastanowieniu, zadał w końcu pytanie.

– Czy naprawdę pewna jesteś, że nic już do mnie nie czujesz? Nie ma dla nas naprawdę szansy na dalsze, wspólne życie razem? Nie wiem, czy będę umiał normalnie żyć, mając świadomość, że jest na świecie ktoś, kto jest tak bliski memu sercu, a nie chce być ze mną.

– Ben, wystarczy, przestań. Nie mówmy już o tym. Minęło tyle lat. Cieszę się jedynie, że los był tak łaskawy i pozwolił mi ciebie zobaczyć po latach. To mi wystarczy. Przykro mi – powiedziała cicho. – Ale wiedz jedno. O ile kiedykolwiek zatęsknisz za Olivierem, przyleć. Tego zabronić ci nie mogę. Nie mówię wiec żegnaj, lecz do widzenia, Ben. Najlepiej będzie jak każde z nas zachowa niezależność.

Nie wiedział, co ma powiedzieć. Był pewien, że i tak trudno będzie zaakceptować tę rozłąkę.

– Dziękuję ci Ben za spacer.

Przez resztę drogi odzywali się niewiele, bo wszystko, co dotyczyło ich dalszej przyszłości, zostało powiedziane. Zrozumiał.

Emilia zerknęła na zegarek, dochodziła trzynasta.

– Powinniśmy już wracać. Mam jeszcze sporo do załatwienia przed jutrzejszym wyjazdem.

– W takim razie wracajmy. Nie będę cię zatrzymywał, choć nie ukrywam, że chętnie dłużej chciałbym cię gościć.

– Miło mi, że tak mówisz – uśmiechnęła się do niego nieco zmieszana.

Ze ścieżki, którą wracali, widać było już taras i siedzących w dobrych humorach Oliviera i Adama, obaj ze szklankami zimnej lemoniady.

– Bałem się już, że zabłądziliście w lesie – zażartował Olivier na widok nadchodzących. – Jak udał się spacer?

– Już nie pamiętam, kiedy byłam na takim. Jak cudownie pachniało to leśne powietrze. Aż przyjemnie było pochodzić.

– Rzeczywiście – nieco przez zęby wycedził Ben, podnosząc głowę do góry. W promieniach słońca kołował ptak.

– Ale duży, wygląda na sokoła – rzucił Olivier.

– Raczej na skowronka – zaśmiał się w końcu Ben, rozbawiając tym samym wszystkich, a na jego dotąd zachmurzonej twarzy pojawił się zalążek uśmiechu.

– Fajnie, że już jesteście, wyglądacie na spragnionych. Przyniosę lemoniadę.

– Uwielbiam twoją lemoniadę, Natalio. Proszę o dużą szklankę.

– Proszę – postawiła dzbanek.

– Jest idealnie schłodzona. Taką właśnie lubię – pochwalił Ben.

– Tak, tak... Rzeczywiście bardzo dobra – przyznała Emilia.

– Może podać coś do zjedzenia?

– Nie, dziękujemy, Natalio. Na nas już czas. Wracajmy, Olivierze. Diana zapewne denerwuje się, że tak długo nas nie ma. Przyjechaliśmy jedynie pożegnać się, a nasza wizyta przedłużyła się już o dwie godziny.

– Cieszę się, Olivierze, że jesteś moim synem – powiedział Ben, żegnając się.

Emilia widziała, ile kosztowało go to wyznanie, które na pewno było szczere i wypowiedziane z uczuciem.

– I ja się cieszę, ojcze, że wszystko miedzy nami wyjaśniło się, a najważniejsze, że odnaleźliśmy się po latach. Nie przeciągajmy już, bo z każdą chwilą będzie nam ciężej się rozstać. Jedziemy, mamo.

– Masz rację, Olivierze.

Olivier uścisnął mocno dłoń Bena i ucałował Natalię.

– Czas się zbierać.

Emilia zerknęła jeszcze na twarz Bena, stojącego bardzo blisko niej. Była spokojna. Tak się jej wydawało.

– Nie wiem, co mam ci powiedzieć na pożegnanie, Ben.

Widząc, z jaką trudnością przychodzi Emilii każde słowo, Ben przyłożył delikatnie palec do ust.

– Nie mów nic, Emilio.

Jeszcze dłuższą chwilę stali bez słów. Nie były potrzebne.

– Dziękuję ci, że znalazłaś mnie po raz drugi. Nadal nie mogę w to uwierzyć.

– To prawda, Ben, ale znalazłam cię w zasadzie przez przypadek.

– I za to ci dziękuję, moja droga.

– Do zobaczenia, ojcze.

Adam odprowadził Emilię i Oliviera do samochodu, zamykając za nimi furtkę.

Przez całą drogę powrotną Emilia starała się utrzymywać możliwie długo w pamięci widok pięknych, malowniczych Trojanowic. Miejsca, w którym mieszka Ben.

W domu przywitała ich Diana z Wandą. Henry ucinał sobie małą, poobiednią drzemkę.

– Dobrze, że już jesteście. Właśnie przygotowałam obiad.

Zanim Emilia zdążyła cokolwiek powiedzieć, w drzwiach pojawił się Henry.

– Czy ktoś tu mówił o obiedzie?

– Zgadza się, mój drogi.

– Och, wnioskuję po zapachu, że będzie wyśmienity.

Wanda obserwowała Emilię uważnie. Na jej twarzy rysowało się zamyślenie.

– Jak czujesz się po pożegnaniu z Benem?

– A jakie to ma znaczenie, Wandziu? Pożegnaliśmy się, i tyle.

– Nie chciałam być wścibska, jedynie ciekawa.

Emilia bez słowa wzięła dłoń przyjaciółki.

– Dobrze, że jesteś przy mnie – szepnęła jej do ucha. Kątem oka dostrzegła stojącego w drzwiach Oliviera.

– Najchętniej przedłużyłbym swój pobyt, gdybym mógł... – urwał, lustrując matkę zagadkowo.

– A ja już nie. Tęsknię za leśniczówką, tartakiem i moimi kochanymi końmi – wtrącił Henry.

Oboje wiedzieli, że leśniczówka jest dla nich miejscem szczególnym.

– Co dobre, to się szybko kończy, prawda? – przyznała smutno Wanda.

– To prawda, moja droga. Trudno mi uwierzyć, że jutro wyjeżdżacie. Tak szybko to zleciało.

– Niestety – potwierdził Olivier.

– A co przygotowałaś, Diano, na ten pożegnalny obiad?

– A zgadnij, Henry. Poznaj po zapachu – rzuciła z zagadkowym uśmiechem.

– Kurczak i mielone z ziemniakami, wiedziałem – uprzedził Dianę Olivier.

– Zapraszam wszystkich do stołu.

 

**

Emilia wyjęła z pawlacza szafy swoją walizkę, kładąc ją ostrożnie na tapczan. Pakowała się. Kiedy kończyła, do pokoju weszła Diana, z białą kopertą w ręce. Patrząc na nią Emilia dopiero sobie przypomniała o tym liście, który bez mała rok temu napisała do Diany. Przez ostatnie miesiące zdążyła już niemal zapomnieć o nim.

Usiadły na tapczanie, przytulone do siebie. Diana pomyślała, że skoro Olivier zamieszka z matką w domu, Emilia nie będzie czuła się samotna. Wiedziała, że Emilia nienawidzi ciągnącej się od lat samotności.

– Emilio, moja droga. Ty wiesz i ja wiem, że masz już swojego prawdziwego spadkobiercę, Oliviera, prawda?

Nie odpowiedziała od razu. Przytaknęła jedynie głową. Zawahała się sekundę, szukając odpowiednich słów. Jedno spojrzenie rzucone na twarz Emilii wystarczyło, aby Diana zrozumiała, że tak właśnie myśli. Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale Diana w geście porozumienia położyła jej palec na usta.

– Ciociu, nie wracajmy już do tego tematu.

– Nie chcę przeszkadzać – do pokoju weszła Wanda.

– Nie przeszkadzasz, Wandziu, wejdź.

– Chciałam zapytać, czy zejdziecie do nas. Przygotowałam kolację.

– Jasne, Wandziu, już schodzimy.

Schodząc po schodach, Emilia zerknęła na stojące w korytarzu, trzy spakowane walizki. Zdała sobie sprawę, że już jutro ich tu nie będzie.

 

***

Gdy samolot toczył się po pasie startowym, Emilia patrzyła przez okienko. Kiedy się wzbił, zerkała na Kraków z góry. Jej serce nie dało namówić się na kompromis, zapomnienie, ani na łzy. Ben stał jak sparaliżowany, a w jego uszach brzmiały jedynie zapamiętane słowa Emilii: „Uważaj na siebie, Ben. O ile kiedyś zatęsknisz za Olivierem, przyleć. Tego zabronić ci nie mogę. Nie mówię żegnaj, lecz do widzenia”.

– Do zobaczenia, Emilio. Na pewno zatęsknię, bądź tego pewna.

Ale tych słów ona już nie słyszała.

Z lotniska odjechał dopiero wtedy, gdy samolot, z bliskimi mu osobami na pokładzie, zniknął już w chmurach.

„Precz z mego serca – posłucham od razu. Precz z moich oczu – i tego posłucham. Precz z mej pamięci – nie, tego rozkazu, moja i twoja, Emilio, pamięć nie posłucha”.

Adam ruszył. Przez resztę drogi Ben milczał. Siedział smutny, z głową przyklejoną do szyby, przenosząc od czasu do czasu ponure spojrzenie na wnuka.

– No to dojechaliśmy, dziadku – powiedział spokojnie Adam.

– Widzę – zimno odpowiedział Ben. – Nie jestem ślepy – odchrząknął dwa razy.

Wychodząc z samochodu, Adam przez chwilę lustrował twarz Bena, jakby czekał na inne słowo. Wchodząc na posesję, jednym ruchem pchnął furtkę, która jak zwykle zaskrzypiała.

– Może byś ją w końcu naoliwił?!

– Zaraz to zrobię, żaden kłopot – odpowiedział Adam pośpiesznie.

Ben zatrzymał się, popatrzył na swój pięknie ukwiecony ogród oraz na trawnik. Westchnął kilka razy głęboko.

– Co jest, dziadku?

Odwrócił się w jego stronę, chcąc coś powiedzieć. Już otworzył usta, ale jedyne, co zrobił, to poklepał wnuka po ramieniu. Po chwili jednak dorzucił:

– W niektórych wypadkach najlepiej nie mówić nic.

 

 

***

Carrington, grudzień 2014 r.

 

Emilia po powrocie z Polski przez ponad pół roku nie wracała myślami do wspomnień. Była godzina dwudziesta pierwsza. Od godziny za oknem z nieba leciały białe płatki śniegu.

Siedziała w swoim ulubionym fotelu z albumem zdjęć w ręku. Powoli przewracała jego kartki, poddając się wspomnieniom. Na sąsiednim fotelu siedział Olivier, wpatrzony w ogień kominka. Zamyślony, słuchał muzyki z radia. Myślał o Natalii. Ktoś cicho zapukał do drzwi. Odgłos był tak niewyraźny, że w pierwszej chwili nie zwrócili na to uwagi. Na to ciche pukanie zareagowała jedynie kotka Wenus, która podreptała w stronę drzwi, jakby czuła, że ktoś za nimi stoi.

– Kogóż to niesie o tej porze?

– Pójdę sprawdzić – powiedziała głośno i otworzyła drzwi.

Popatrzyła na stojącą za nimi postać, jakby zobaczyła zjawę, nie człowieka.

– Dzień dobry – powiedział, szeroko się przy tym uśmiechając i stawiając za progiem walizkę.

– Co ty tu robisz, Ben!? – zapytała zszokowana.

– Przyleciałem – widać było, że cały drży. – Sama mówiłaś, że jak zatęsknię za Olivierem, to mogę was odwiedzić. Zatęskniłem, wsiadłem do samolotu i jestem!

– Nie mogę w to uwierzyć, uszczypnij mnie.

Pogładził ją tylko po policzku.

– Ja też nie wierzę! – wykrzyknął Olivier, witając się serdecznie.

– Witaj, synu.

– Zdejmuj kurtkę, zapraszamy do środka – zachęcił od razu.

– Jesteś pewna, Emilio, że nie jestem intruzem? – zapytał niepewnie.

– Oczywiście, że nie – odpowiedziała krótko.

Ben usiadł ciężko na kanapie i przez dłuższą chwilę patrzył w ogień w kominku.

– Chyba znalazłem nowe miejsce do życia... Przynajmniej na jakiś czas – wypowiedział szczerze.

– Dobrze, że jesteś, ojcze – usłyszał.

KONIEC

 

 

 

 

 

 

Podziękowania

 

Chciałabym podziękować mojej wnuczce, Natalii, za inspirację, wspieranie i wręcz wywieranie nacisków na kontynuowanie mojej pracy, którą wielokrotnie miałam chęć porzucić. Podziękowania należą się jej również za to, że zadała sobie trud dobrania imion bohaterów mojej opowieści.

Osobne podziękowania kieruję do męża, Marka, który nie tylko mnie wspierał, ale miał cierpliwość znosić całodzienne, a niejednokrotnie i nocne odosobnienie, spowodowane tworzeniem tego dzieła. Jego zasługą jest również przekucie mego rękopisu na megabajty komputerowych stron tekstu oraz opracowanie graficzne okładki.

Dziękuję. Bez was ta książka nie byłaby taką, jaką jest.

 

Grażyna Chlebanowska

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Mikrus · dnia 05.01.2018 10:00 · Czytań: 346 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Inne artykuły tego autora:
  • Brak
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:70
Najnowszy:ivonna